Krzysztof Baranowski

Trójkąt Bermudzki po raz drugi

Kuter patrolowy, spowity pianą z odkosów dziobowych, gnał od brzegów kubańskich kursem na zderzenie. A i nam szybkości nie brakowało, gdyż spieszyliśmy się do Hawany i przy tężejącym wietrze nieśliśmy na masztach co się dało. Na pokładzie kutra zdjęto pokrowiec z karabinu maszynowego, a dowódca w berecie przekrzywionym na ucho gestykulował i krzyczał do nas z wysokości mostka rozkazy, które nie budziły wątpliwości…

Rozpędzony żaglowiec rejowy nie jest w stanie zatrzymać się w miejscu przy najlepszych chęciach całej jego załogi. Kuter płynął już równolegle w niepokojącej bliskości, dowódca nadal wykrzykiwał, natomiast nikt nie odpowiadał na międzynarodowej częstotliwości UKF. Wtedy padły pierwsze strzały.

– Chyba strzelają?! – krzyknął Ziemowit Barański, pierwszy oficer, bardziej zdumiony niż przerażony.

– Na razie w powietrze – dorzucił Marian Wilusz.

Niepokój obu oficerów był jak najbardziej na miejscu. Widząc, że zwyczajną drogą radiową nic nie wyjaśnię, zacząłem odstawiać pantomimę pt. „Uspokójcie się, już się zatrzymujemy, potrzebujemy kilkunastu minut do zwinięcia żagli”.

Chłopcy już byli na rejach, kiedy kuter po raz pierwszy spróbował abordażu. Gdyby istotnie stuknął w kadłub, żeglarze pospadaliby z rej jak ulęgałki.

Nadchodziła ciężka pogoda. Do brzegów było niedaleko, ale fala spiętrzyła się tym bardziej, że była tu stosunkowo płytka woda. W takich warunkach wszelkie dojście innej jednostki do naszej burty groziło wzajemnym pokiereszowaniem.

Na zmianę, to tańczyłem na pokładzie kolejne scenki – żeby tylko chłopcy zdążyli zejść z rej, to wykrzykiwałem do mikrofonu informacje dla Radia Hawana, żeby dotarli do tego wariackiego kutra na częstotliwościach wojskowych. Hiszpańskiego mi nie brakuje, ale napastnik nie dawał za wygraną, próbując wysadzić na nasz pokład desant dla przejęcia pryzu.

Kołysaliśmy się już bezwładnie wśród fal, ulewa co chwila bębniła po pokładzie, ale atak nie następował. Zadziałały nasze skargi albo brakowało chętnych do abordażu, niezwykle trudnego w tych warunkach…

– Nic dziwnego, że tak witają Polaków – powiedział Kola Frołow – bo nikt ich na świecie nie lubi.

Kola natychmiast dostał po mordzie od kolegów, ale tak dyskretnie, że nic do mnie nie dotarło, przynajmniej do końca rejsu. Przyjaźń różne ma wymiary, a wspólnie żyć i pracować to znaczy także cierpliwie się wytrzymywać*).

W Hawanie postawiono nas w środku portu handlowego za wysokimi magazynami, tak że ani żaglowca, ani wspólnie powiewających bander radzieckiej i amerykańskiej nie było widać z ruchliwej ulicy. Przy wejściu do magazynów zatrzymywała ciekawskich jedna straż, przy wejściu na Pogorię – druga.

Jesteśmy przyzwyczajeni do inspekcji i przeszukań w różnych portach, więc nie zrobiło to na nas wrażenia. Przy okazji jednak wyjaśniła się sprawa dziwnego powitania. Oczekiwano nas w Marinie Hemingway, gdzie bylibyśmy jeszcze lepiej strzeżeni i gdzie zaprasza się zagraniczne jachty. Władze portowe uznały jednak, że przy narastającym sztormie możemy schronić się do Hawany. Sprawdziłem później, że nawet przy najlepszej pogodzie wchodzenie Pogorią do Mariny Hemingway jest niezwykle ryzykowne, jeśli w ogóle możliwe.

W nocy wywołał mnie na pokład jeden z dostojników wojskowych, który wcześniej prowadził inspekcję, i przekazał przeprosiny od Marynarki Wojennej oraz zapewnienie, że kapitan kutra działał bez porozumienia ze swoimi władzami. Polaków, oczywiście, kochają wszyscy nadzwyczajnie.

[…]

_____________________________________
*) Rejs międzynarodowej, amerykańsko-radziecko-polskiej Szkoły Pod Żaglami w roku szkolnym 1988/89 odbywał się pod hasłem „Nauczmy się wspólnie żyć i pracować”. (przyp. KR)

 

Baranowski, Krzysztof. Bujanie w morskiej pianie.
Warszawa : Fundacja Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, 2014; s. 181-182.
Przedruk za uprzejmym zezwoleniem P.T. Autora.

 

 

 


Periplus powrót na Stronę Główną