STYCZEŃ

Zima.
Stary rok się skończył.
Nowy się zaczyna.

Komu się skończył, temu się skończył, Chińczykom się rok w styczniu nie kończy. Sikhom też nie. Ani Jezydom, ani Persom, ani Kurdom. A już na pewno nie kończył się Rzymianom republikańskim, o czym jeszcze będzie mowa i to kilka razy.

Właśnie skończył się rok 2021, który Polsce – od lat wstrząsanej konwulsjami neokolonialnymi w wydaniu postsowieckim na dodatek – przyniósł nie tylko nasilenie konfliktu między Średniowieczem a Oświeceniem czyli między teokracją a demokratyzmem (bo przecież jeszcze nie demokra­cją), ale i światową pandemię. Kończył się dość szczególnie, bo co prawda rok 2020 na odejście też wyzywano żywiołowo i gwałtownie, ale nie aż tak. I po raz kolejny nie wyrażano nadziei, że Nowy Rok będzie lepszy, tylko żądanie: MA być lepszy i MUSI być lepszy. Co oby się stało.

W każdym razie w naszej szerokości geograficznej najpewniejsze jest tylko stwierdzenie pierwsze: trwa wciąż zima.. 

 

Styczeń – pierwszy miesiąc w roku kalendarza gregoriańskiego (tego kalendarza używa się w Polsce) ma 31 dni. W kalendarzu juliańskim też ma 31 dni.

Kalendarz juliański nie jest używany w Polsce od pięciuset lat z górą, po co więc o tym pisać? Ano na przykład po to, by dać podkład pod przyszłe wyjaśnienie ściemnienia historycznego (jednego z nielicznych niezamierzonych przez zainteresowanych), przez które rocznicę wybuchu „rewolucji paździer­ni­ko­wej” obchodzono (a w Rosji obchodzi się do dziś i to coraz huczniej) w listopadzie.

Trzeba więc zacząć jakoś mądrzej. Może zatem od podstawowych zasad filologii językoznawczej i porów­nawczej języków neohiszpańskich…

[…] dla których macierzystym językiem jest hiszpański, z którego rozwinęły się wszystkie języki neohiszpańskie, a więc hiszpański, łacina, włoski, nasz francuski, portu­gal­ski, sardyjski czyli sardanapalski, hiszpań­ski i neohisz­pań­ski – a także, z pewnych względów, turecki, aczkolwiek ten jest bardziej zbliżony do greckiego, co jest całkowicie zrozumiałe, zważywszy że Turcja sąsiaduje z Grecją, zaś Grecja leży bez porównania bliżej Turcji, niż pani czy ja.

Tak. Słuszna obserwacja.

Większość powyższego akapitu jest cytatem z pewnego dramatu absurdalnego (autor i tytuł są wymienione, ale nie tu, tylko dalej i drobnym drukiem). Dramat, gdy mu się dobrze przyjrzeć, wcale aż takim absurdem nie jest, ale tu świadczy tylko o tym, że nie wszystko, co będzie dalej, jest zupełnie serio i choć raczej prawdziwe – ale tylko mniej więcej, co – w podobnych przypadkach – bywa zaopatrywane przypisem: „tekst niniejszy nie wyczerpuje wiedzy o …, ani też do tego nie pretenduje. Autor przedstawił w nim opinie własne. Nie jest to więc materiał dydaktyczny i nie może służyć do… ani jako…”

Na razie jednak zawołajmy razem z panem Jourdain „Niech żyje nauka!”, bo przez kilka następnych akapitów przemawiać będzie filologia, językoznawstwo, etymologia, fizyka (która przecież poucza o przyrodzie minerałów, kamieni i roślin) i w ogóle: nauka, przez wielkie „N”.

 

Aleksander Brückner (1856-1939) – filolog i slawista, historyk literatury i kultury polskiej, znawca staropolszczyzny, wywodzi nazwę „styczeń” od słowa „tyka”: chłopi przygotowywali wtedy tyki używane wiosną i latem np. przy uprawie chmielu.

Etymolodzy wiążą też tę nazwę z czasownikiem „stykać”, gdyż styczeń występuje na styku kolejnych lat, o czym zaświadcza kaszubski stëcznik.

W staropolszczyźnie pierwszy miesiąc nazywano też „godnik” lub „ledzień”, od słowa „lód”, tak jak zachowany do dziś w języku czeskim leden.

 

Łacińska nazwa Ianuarius – przejęta przez większość języków europejskich – pochodzi od Janusa – boga wszelkiego początku, a także opiekuna drzwi (łac. ianua), bram, przejść, mostów, patrona umów i układów. Tradycyjnie przedstawiano go jako postać męską o dwóch obliczach.

Rzymianie szczycili się tym, że Janus jest ich bogiem oryginalnym, znaczy nie został adoptowany i adaptowany z mitologii greckiej. Można z tym polemizować – bo podobnego mieli Sumerowie, których Isimud też miał dwie twarze zwrócone w przeciwstawnych kierunkach, a i Etrus­kowie mieli swojego dwutwarzowego Culsansa patrzącego w tył i w przód – ale czy warto?

W domach rzymskich Janusowi poświęcano drzwi, przy których zazwyczaj umieszczano jego posąg lub podobiznę.

Odwołał się do niego Adam Mickiewicz opisując rozmowę Tadeusza z Telimeną, którą oboje prowadzili stojąc w drzwiach dzielących dwie części izby biesiadnej:

[…] wszyscy się porwali
I tocząc się przeze drzwi na kształt bystrej fali,
Unieśli młodą parę stojącą na progu,
Podobną Janusowi, dwulicemu bogu.

Mickiewicz – w porządku: wieszcz, do tego narodowy. Ale we współczesności mogą się zacząć schody: ciekawi mnie, co poczną zwolennicy jedynego prawdziwego porządku, których denerwuje coś tak naturalnego jak tęcza, gdy dotrą do nich wieści o innych konotacjach Janusa, np. w Janus Society, albo (apage!) w Society of Janus i połączą świeżo zdobytą wiedzę z nazwą pierwszego miesiąca? Dobrze że u nas nazywa się on „styczeń”, bo January nie utrzymałby się długo. A ci, którzy tak mają na imię, obawialiby się legitymować publicznie, gdyby już dobra zmiana zmieniła wszystko na dobre.

 

Nie da się jednak ukryć, że nazwa Ianuarius funkcjonuje w większości języków europejskich. Ciekawe jednak, jak długo?, kto pierwszy i gdzie na to wpadnie, by zakazać?

 

W starożytności wszystko było proste. A przynajmniej nam wydaje się prostsze – niesłusznie, bo jak napisał jeden ze znawców przedmiotu: gdy się wgłębić w zasady kalendarzy i miesięcy greckich – włos się na głowie jeży, ile tam systemów funkcjonowało niepojętych.

 

Zwyczaj zaczynania nowego roku od dnia rozpoczynającego miesiąc Ianuarius, w którym Rzymianie czcili dzień Janusa, wprowadził w reformie kalendarzowej Gajusz Juliusz Cezar w 45 r. p.n.e.

Cezar nakazał – sprawa zakończona, więc przy Januarym nie ma się co rozpisywać – więcej będzie później, bo jeszcze skomplikuje się wszystko tak, że redukcja do absurdu, iż siedem to dziewięć, okaże się naturalna, niezauważalna i przyjęta przez większość bez szemrania.

 

Styczniowe rocznice:

 

1 stycznia przypada święto Nowy Rok. Jasne, proste, wiadome. Ale nie do końca.

1 stycznia to dawne kościelne święto Obrzezania Pańskiego. Jeszcze w 1861 Słownik Wileński definiował styczeń jako

miesiąc, którego piérwszym dniem jest dzień pamiątki obrzezania Chrystusowego czyli Nowy Rok; od niego rok liczyć się poczyna.

Kościół katolicki zamienił jednak „Obrzezanie” na „Uroczystość Bożej Rodzicielki Maryi” przeniesione w 1969 z 11 października na 1 stycznia. Czemu? Zrozumienie motywacji i objaśnień jest dla mnie za trudne, więc dam sobie spokój z dywagacjami na ten temat, dodając jedynie że prawosławni i anglikanie przy Obrzezaniu pozostali.

Cezar też nie miał z tym lekko. Promując Janusa i Ianuarius pozbawił w ten sposób pierwszeństwa miesiąc poświęcony Marsowi – Martius czyli Marzec, za co rok później bóg wojny ukarał go przykładnie, ale o tym przeczytacie w stosownym miesiącu.

Polskie Radio miało (ma?) dobry zwyczaj rozpoczynania Nowego Roku od mazura z Halki – tyleż narodowo, co rocznicowo:

 

1 stycznia 1848 – w wileńskim ratuszu została wystawiona Halka w pierwszej wersji (tzw. „Halka wileńska”) – dwuaktowej, bez kostiumów i dekoracji. Libretto – Włodzimierz Wolski. Muzyka – wiadomo.

Sześć lat później, w lutym 1854 roku, wystawiono Halkę ponownie, znów w Wilnie, tym razem w kostiumach, z dekoracjami i tańcami góralskimi.

Dziesięć lat po prapremierze…

 

1 stycznia 1858 – w Teatrze Wielkim w Warszawie odbyła się premiera Halki w wersji 4-aktowej (ostatecznej). Libretto – Włodzimierz Wolski. Muzyka – j.w.

Moniuszko prawie przez dziesięć lat zabiegał o wystawienie swojej opery na stołecznej scenie. Historia romansu szlachcica i chłopki, zakończona nieślubnym dzieckiem, była zarówno niezręczna jak i bulwersująca, na granicy zgorszenia i obrazy moralności publicznej. Dodatkowo swoje zastrzeżenia miała carska cenzura, która obawiała się demonstracji patriotycznych.

W roli tytułowej wystąpiła Paulina Rivoli, Jontka odtwarzał Julian Dobrski, a orkiestrą dyrygował Jan Ludwik Quattrini. Cenzorzy mieli rację: gdy po uwerturze podniosła się kurtyna, publiczność widząc na scenie stroje polskie i słysząc poloneza, porwała się z miejsc, klaszcząc, płacząc i wiwatując. Premiera warszawska stała się oszałamiającym sukcesem opery i kompozytora. Tylko w warszawskim Teatrze Wielkim w roku 1900 wystawiono ją po raz pięćsetny. Nie trzeba jednak zapominać o recepcji negatywnej: tzw. patrioci głosili stanowczo, że muzyk i librecista „pisząc o wiejskiej dziewce obrażają tym dziełem polskiego szlachcica”.

Przed II wojną światową wystawiano Halkę w Pradze (1868), Moskwie i Petersburgu (1869), Mediolanie (1903), Wiedniu (1926), Belgradzie (1933), Zagrzebiu (1934), Hamburgu i Zurychu (1935), Berlinie i Helsinkach (1936).
Po wojnie Halka gościła m.in. w Lille (1960), Hawanie (1971), Meksyku (1975), Ankarze (1977), Nowosybirsku (1984), Lyonie (1986), Halle (1987), Oberhausen (1990), Kurytybie i Paranie (1991), Osace (1995), Sarasocie (2006),  Londynie (2014), Lizbonie, Brukseli i Wiedniu (2019), a także na licznych scenach amerykańskich i kanadyjskich (1986 i 1988) podczas tournée polskich zespołów operowych.

Prawa druku partytury i libretta zakupił od Moniuszki przed premierą Gustaw Gebethner w imieniu firmy wydawniczej, którą prowadził z  Robertem Wolffem. Wydanie pierwsze zaginęło, ale pracownicy Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk i Stowarzyszenia Liber Pro Arte odnaleźli i wydali (2012) w edycji faksymilowej partyturę orkiestrową z roku 1861, autoryzowaną przez Moniuszkę. Cztery tomy, zredagowane przez Barbarę Przybyszewską-Jarmińską, z komentarzami w języku polskim i angielskim oraz z bogatą kolekcją starych rycin i fotografii, kosztują, bagatela, 600 zł.

 

Obiekcje carskich cenzorów nie były jednak zbyt wielkie, co więcej – istnieją podejrzenia, że to dyrekcja teatru, uznając treść opery za niemoralną, posługiwała się cenzurą, jako straszakiem i wygodną wymówką wobec kolejnych petycji kompozytora. Może dlatego wizytę Moniuszki w cenzurze przedstawił przed wojną w formie skeczu  „Chytry naród. Scena historyczna”  dla kabaretu Qui Pro Quo Julian Tuwim. Po wojnie, w latach 70., jako „Moniuszko u carskiego cenzora”, przypomniał to kabaret Dudek, gdzie Moniuszką był Wiesław Michnikowski, a gen. Ignatijem Joachimowiczem Abramowiczem, oberpolicmajstrem i prezesem Warszawskich Teatrów Rządowych – Edward Dziewoński.

 

GENERAŁ: „Jako od wichru krzew połamany, tak się duszyczka stargała”. To co ma znaczyć, panie Moniuszko? Jaki to wicher pan Moniuszko, miał on na myśli? Wicher jest rzecz niebezpieczna. Zefirek – owszem: spokój, cisza i jemu pozwala się wiać. A wicher duszyczki łamie. Czyje duszyczki, pytam się? Dlaczego? […]
Ale ja wiem, panie Moniuszko, co wy z tym pańskim poetą Wolskim na myśli mieli. Ot, wyraźnie tu stoi napisane: „Zabrał mi wszystko Jaśko, mój sokół”. Pisze się „Jaśko”, a znaczyć ma „Wańka”! Pisze się „Halka”, a znaczyć ma „Polska”. I Jaśko-sokół, znaczy się, zabrał.
Albo tu: „Gdyby rannym słonkiem wzlecieć mi skowronkiem”. Rzecz w tym, że po co jej lecieć? Kuda jej lecieć? Spokój, cisza, porządek, władza się opiekuje – tak siedź, nie lataj!
Ale już wyraźnego buntu wy się dopuścili, o, w tym miejscu: „I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno, że cię nie zwodzi, ty wierzysz mu”. Jakże to? Miłościwie nam panujący monarcha przygarnął do piersi bratni naród, to nie ma o co pytać: „I ty mu wierzysz!?” — tylko wierzyć trzeba i już! […] Potem z takich poezji bunty, rewolucje…
Albo tu: „Szumią jodły na gór szczycie, szumią sobie w dal”. Panie Moniuszko, ja bardzo proszę, żeby oni nie szumieli. Z szumu nieprzyjemności potem! Niech oni, powiedzmy, kołyszą się! I kartinka ładna… pejzażowa… i spokój! – „Kołyszą się jodły na gór szczycie, kołyszą się sobie w dal”?! O!

MONIUSZKO: Chciałbym zauważyć, ekscelencjo, że wtedy rytm będzie złamany i słowa nie podłożą się po muzykę…

GENERAŁ: A po co im się podkładać? Co one: podszewka, żeby one się podkładali? Za to spokój, cisza, żadnych niebłagonadiożnych aluzji! Ciągle głowy pełne tych aluzji i symbolów! A wszystko to poety wam w głowach zawracają! Dobry naród, ale chytry!

 

Że gra słów?, że naciągana argumentacja?, że takie niedzisiejsze?, że absurd? Oj, coraz bardziej dzisiejsze i coraz mniej absurdalne. Wszak walka Średniowiecza z Oświeceniem trwa i Średniowiecze ma się (u nas przynajmniej) świetnie!

 

To jeszcze – na pierwszego stycznia – nie koniec, bo dzień ten w rocznice obfity jest.

 

1 stycznia 1788 – londyński dziennik The Daily Universal Register zaczął wychodzić jako The Times. Co znaczy, że akcja dowcipu z refrenem „matka robi na drutach, synek bawi się żołnierzykami, córka odrabia lekcje, ojciec czyta Timesa” mogła się wydarzyć dopiero po tej dacie.

 

„1 styczeń” – Fejsbuk gigantyczne kary powinien zapłacić za przestępstwa językowe, bo czymże innym jest łamanie ustawy o ochronie języka polskiego i utrwalanie tego w umysłach milionów. Fejsbukowym programistom nie chciało się bowiem dostosować do wymogów polszczyzny i u nich jest „1 [pierwszy] styczeń”, „8 [ósmy] październik”, „6 [szósty] grudzień” (o innych błędach nie wspominając). A przecież polszczyzna po coś wyewoluowała przypadki zależne.
Dobrze, będzie łopatologia. „Pierwszy styczeń” może być na przykład w moim życiu („to pierwszy styczeń, który jest tak mroźny”), jeśli jednak mówimy o dacie, jest to „pierwszy stycznia”. Można sobie dodawać „w domyśle: dzień”, ale takie dodawanie jest tylko dla tych, którzy nie umieją czytać po cichu.

 

1 stycznia 1818 – narodził się Victor Frankenstein i jego potwór: tego dnia opublikowano powieść Mary Shelley Frankenstein, czyli nowy Prometeusz [Frankenstein; or, The Modern Prometheus].

There are more things in heaven and earth, Horatio, / Than are dreamt of in your philosophy („więcej jest rzeczy w niebie i ziemi, Horacjo, niż się śni w twojej filozofii”; przekład mój) – historia Frankensteina ma motto zupełnie inne, lecz fraza, którą Hamlet zbeształ przyjaciela, pasuje do niej i do całej romantyczności nawet lepiej niż do Dziadów wileńsko-kowieńskich.

Zanim Hollywood spłaszczył tę historię po swojemu, powieść Mary Shelley była drugim po Fauście wielkim krzykiem romantyków, że nauka to nie wszystko i że może wyprodukować potwora, którego nie będzie umiała opanować. Gdy pomyśleć o bombie atomowej i Fejsbuku, to romantyczni aż tak bardzo się nie pomylili.

Polscy badacze genezy powieści doszli do wniosku, że Ms. Shelley mogła się – nomen omen – dogrzebać do afery grabarzy z miasteczka Frankenstein, które dziś nosi nazwę Ząbkowice Śląskie.

Grabarze, oskarżeni w roku 1606, przyznali się do wszystkiego.

Do czego?

Czy to nie wszystko jedno? Przy ówczesnych metodach przesłuchania można było uzyskać wykrywalność stuprocentową. W tym przypadku była to: profanacja zwłok, nekrofilia, nekrofagia, czary, rabunek i wywołanie czarnego moru – dżumy.

Oskarżonych spalono (żywcem oczywiście). Temu, co się przyznał do nekrofilii, przed śmiercią wyrwano rozpalonymi cęgami przyrodzenie, a wszystkim – kciuki, obcięto też kilka dłoni. Słowem: Iustitia wystąpiła w szerokim repertuarze.

Opisuje to augsburski dziennik Newe Zeyttung z 1606, później (1609) Bartholomeus Voigt w broszurce, której tytuł zaczyna się (a jakże!): Historia prawdziwa…, kronika miasta Annales Frankostenenses z 1655 (w Polsce zaczyna się wówczas potop szwedzki). Współcześnie pisze o tym badaczka Dolnego Śląska Joanna Lamparska w National Geographic – Polska i Jerzy Organiściak na stronie www.frankenstein.pl/.

Ząbkowice Śląskie, zgodnie z najnowszym trendem, promują się jako miasto rodzinne Frankensteina: w piwnicach Izby Pamiątek Regionalnych jest Laboratorium Frankensteina, w maju odbywa się Weekend z Frankensteinem i parada potworów. Co kto lubi.

Pomysł napisania powieści „o czymś straszliwym” podrzucił Mary Shelley w swej willi nad Jeziorem Genewskim George Gordon Byron, zaraz po uwiedzeniu i zaciążeniu jej przyrodniej siostry.

Największy romantyk angielski, poeta i uwodziciel, był też człowiekiem czynu. Chromając od urodzenia na prawą stopę, świetnie pływał; 3 maja 1810 przepłynął z Europy do Azji przez Hellespont, „jako ów Leander dla Hery” (choć w przeciwnym kierunku, bo Leander mieszkał po stronie azjatyckiej, a Hero na Chersonezie Trackim, półwyspie dziś zwanym po turecku Gallipoli). Na cześć wyczynu Byrona co roku w Turcji organizowany jest maraton pływacki z Eceabat do Çanakkale (po grecku: Dardanellia, stąd współczesna nazwa cieśniny).

 

A skoro o romantykach i Byronie:

 

1 stycznia 1822 – zrzucenie jarzma osmańskiego i niepodległość proklamowała (po półrocznych walkach) Grecja. Deklarować było łatwo, ale trzeba było jeszcze te walki zakończyć. W sprawę helleńskiej wolności zaangażował się właśnie Byron: w 1823 przyjechał do Grecji: przywiózł pożyczkę udzieloną przez rząd brytyjski, ale na oddziały powstańczego wojska łożył też z własnej szkatuły. Po kilku miesiącach zachorował. Byrona najpierw wycieńczyła sepsa po puszczaniu krwi, później dopadła malaria – poeta-powstaniec zmarł 19 kwietnia 1824.

Opłakiwała go Grecja, gdzie Byron jeszcze za życia uważany była za bohatera narodowego. To Grecji dotyczył fragment wstępu jego powieści poetyckiej Giaur (The Giaour, 1813):

For Freedom’s battle once begun,
Bequeath’d by bleeding Sire to Son,
Though baffled oft is ever won.

W tłumaczeniu (1835) Adama Mickiewicza zabrzmiało to następująco:

Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Z ojca krwią spada dziedzictwem na syna,
Sto razy wrogów zachwiana potęgą,
Skończy zwycięstwem
[…]

i w Polsce, po niedawnej klęsce powstania listopadowego, zostało odczytane wiadomo jak.

Śmierć Byrona odbiła się szerokim echem na świecie i, paradoksalnie, przysporzyła sprawie greckiej popularności i zwolenników. Nie ma się jednak co oszukiwać – w podobnych grach karty zawsze rozdaje ktoś inny. W tym przypadku to Brytania potrzebowała niepodległej i podporządkowanej sobie Grecji, dla umocnienia dominacji we wschodniej części Morza  Śródziemnego.

Pierwsza próba powołania Królestwa Grecji, 30 lutego 1830, spełzła na niczym (kandydat na króla odmówił). Ostatecznie, 27 maja 1832, królem greckim został bawarski książę Otton I Wittelsbach.

 

1 stycznia 1860 – pojawił się pierwszy znaczek pocztowy, patriotycznie nazwany „polskim”, ale tak naprawdę wypuszczony do obiegu przez pocztę Cesarstwa Rosyjskiego w Królestwie Polskim (pierwszy znaczek w ogóle, Penny Black, wydano w Wielkiej Brytanii w 1840). W środku był carski dwugłowy orzeł, a pod spodem polski napis oznajmiał: za łót kop. 10.
Łut w Rosji, od 2 poł. XVIII do początku XX wieku miał 1⁄32 funta czyli 12,7972 g.
Kolejne znaczki miały nominały: za 2 łóty kop. 20 i za 3 łóty kop. 30.
Czy 10 kopiejek to było dużo czy mało? Chyba dużo, bo w sklepie Wokulskiego, w 1878, kalosze kosztowały 2 ruble 50 kopiejek, a miesięczne czesne za mansardę wynosiło wówczas dwanaście rubli kopiejek pięćdziesiąt.

 

I jeszcze dwa wydarzenia (prawie) współczesne.

 

1 stycznia 1959 – ucieka z Kuby Fulgencio Batista, dyktator będący marionetką w rękach amerykańskiej mafii i karteli.
Kuba była kolonią hiszpańską. W 1898 roku „wyzwolili” ją Amerykanie, którzy panowanie hiszpańskie zastąpili własnym – rzecz jasna przez podstawione rządy marionetkowe. Batista, rządzący wyspą w latach 1933-1944 i 1952-1959, doprowadził – poprzez korupcję i terror – większą część ludności do ruiny i skrajnego ubóstwa.
Reżim Batisty „był jedną z najbardziej krwawych i represyjnych dyktatur w całej historii Ameryki Łacińskiej” – powiedział 6 października 1960 senator John F. Kennedy, którego trudno posądzać o sympatię wobec Fidela Castro.
Batista uciekając zabiera ze sobą ok. 300 milionów dolarów osobistego majątku. Jego wspólnicy (a było ich w samolocie 180-ciu) czynią podobnie – razem podobno mieli na pokładzie 700 milionów dolarów w gotówce i dziełach sztuki. Samolot poleciał do Santo Domingo zwanego wówczas Ciudad Trujillo.
Dyktator Dominikany, Rafael Trujillo przetrzymał Batistę do sierpnia i – jak to między nami dyktatorami bywa – nie wypuścił, póki nie dostał czterech milionów.
Batista zapłacił, odfrunął do Portugalii i przejadał szczęśliwie swoją fortunkę przez całe życie aż do śmierci, czyli jeszcze przez 14 lat.
Trujillo został zastrzelony w maju 1961. Samo życie.

Na Kubie rządy objął Fidel Castro.
„Nie zgadzam się z komunizmem. Jesteśmy demokracją. Jesteśmy tylko przeciw wszelkim dyktaturom. Właśnie dlatego sprzeciwiamy się komunizmowi” – mówił Castro 25 kwietnia 1959 podczas swojej pierwszej wizyty zagranicznej w Nowym Jorku.
W Waszyngtonie miał mniej do gadania. Prezydent Eisenhower zamiast rozmowy z Fidelem wolał obejrzeć mecz, bejsbolowy bodajże, a premiera Kuby przyjął wiceprezydent Nixon, który wówczas mógł tyle co nic. Do tego Fidel i Tricky Dicky podobno zapałali do siebie awersją od pierwszego wejrzenia.

Legendą oczywiście jest, że po powrocie, na hawańskim lotnisku czekał na Fidela z otwartymi ramionami ambasador sowiecki, ale – metaforycznie – rzecz można ująć tak właśnie, bo rezultaty daleko od legendy nie odbiegły.
W maju 1959 rząd Kuby ogłosi reformę rolną, w lipcu stworzy Komitety Obrony Rewolucji (CDR – Comités de Defensa de la Revolución), w lutym 1960 podpisze pierwszą umowę handlową z ZSRR i dopiero po zerwaniu przez USA stosunków dyplomatycznych i kompromitującej akcji CIA w Zatoce Świń (17-19 kwietnia 1961), Castro ogłosi (1 maja 1961) Kubę państwem socjalistycznym, a siebie (2 grudnia 1961) – marksistą-leninistą. A tak mało brakowało…

Jednak, jak zauważył mój kolega, westchnienie to wzniosłem wyłącznie dlatego, że nie znam się na bejsbolu.
Rzeczywiście, na bejsbolu się nie znam. Ale obejrzałem za to film Martina Scorsese Irlandczyk (2019), moim skromnym – rewelacyjny. A wątek Kuby przewija się tam nader często.

 

1 stycznia 1959 – Zarząd Główny Polskiego Związku Żeglarskiego tworzy Centralny Ośrodek Żeglarstwa im. Andrzeja Benesza w Trzebieży nad Zalewem Szczecińskim. Rola Ośrodka w rozwoju polskiego żeglarstwa – bezcenna.

 

Na sam koniec pierwszostyczniowych rocznic, wbrew chronologii lat, data ważna nie dla wydarzenia ani nawet dla osoby głównego bohatera, a dla zaskakujących meandrów, jakimi błądzi pamięć ludzka.

 

1 stycznia 898 (trzycyfrowy rok nie jest pomyłką!) – Karol III Prostak (syn Ludwika II Jąkały, praprawnuk Karola Wielkiego) zostaje królem Francji.
Paradoksem w notce jest to, że Karol III pod żadnym względem prostakiem nie był. Wręcz przeciwnie: był wykształcony i przede wszystkim prawy, uczciwy i szczery, czyli z tych, „co mają tak za tak – nie za nie”, jak mówił poeta. Osobę taką po łacinie określano simplex – prostolinijny. Co później języki francuski i angielski przerobiły na simple, a nasz – jak widać.
No cóż, czasy tak bardzo się nie zmieniają – czyż inaczej nazwano by dziś polityka, który by był (gdyby był) prawy, uczciwy i szczery?

 

2 stycznia 1919 – polscy żandarmi mordują czterech (z pięciu) eskortowanych pod strażą do granicy członków misji Rosyjskiego Czerwonego Krzyża, wcześniej oskarżonych o działalność wywrotową i sądownie wydalonych z Polski. Zbrodnia nigdy nie została wyjaśniona do końca, a jej sprawcy nie zostali ukarani. Fatalnie za to przysłużyła się sprawie polskiej i być może o to właśnie chodziło.
W związku z tą informacją przejrzałem trochę materiałów z lat ostatnich – nic nowego nie doszło. Zawa­dzi­łem też o Internet, jak zawsze pouczający: głos dają tam osobnicy, którzy tę hańbę uspra­wied­li­wia­ją, próbują rozgrzeszyć i – jak sądzę z tenoru wypowiedzi – mają się w dodatku za uczciwych ludzi. Ciekawe, bardzo ciekawe…

 

3 stycznia 1925 – Benito Mussolini rozwiązał włoski parlament i ogłosił się dyktatorem.
Włochy stają się trzecim w XX wieku państwem totalitarnym w Europie.
Wszyscy wiedzą, ale przypomnę:
●  pierwszym była opanowana w 1917 przez bolszewików Rosja, zamieniona w 1922 na ZSRR (monstrum upadło w grudniu 1991),
●  drugim – istniejąca 138 dni, oparta na modelu sowieckim Węgierska Republika Rad, którą 21 marca 1919 założył Béla Kun (upadła 6 sierpnia 1919; liczba ofiar czerwonego i białego terroru idzie w setki tysięcy).
●  Czwartym były Niemcy (patrz: 30 stycznia 1933).
Włosi i Niemcy w totalitaryzmie dotrwali na szczęście tylko / niestety aż do roku 1945.

 

5 stycznia 1769 – zaraz będziemy mogli popłynąć parostatkiem i jeździć koleją: James Watt opatentował maszynę parową.

 

6 stycznia w kościele katolickim obchodzona jest uroczystość Objawienia Pańskiego, w Polsce nazywana potocznie – od zupełnie innego wydarzenia – świętem Trzech Króli. Ciekawostką jest to, że trzech królów prawdopodobnie nie było. Mateusz, jedyny ewangelista, których o nich wspomina (Mt. 2, 1-12), używa nazwy „magoi” – czyli magowie, czyli zoroastryjscy kapłani –  i nie wymienia ich liczby. Może jest to refleksja proroctwa z Księgi Psalmów: Królowie Tarszisz i wysp / przyniosą dary, / królowie Szeby i Saby / złożą daninę. / I oddadzą mu pokłon wszyscy królowie (Ps. 72, 10-11)?

Kolęda „Mędrcy świata, monarchowie” popełnia błąd, bo „mędrcy” to „sophoi”, ale w niej nie o dosłowność chodzi, a o liczbę sylab do rytmu wiersza.

Cerkiew prawosławna świętuje Objawienie Pańskie jako Epifanię też 6 stycznia, tyle że według kalen­da­rza juliańskiego obowiązującego w liturgii prawosławnej. W kalendarzu gregoriańskim jest wtedy 19 stycz­nia.

 

6 stycznia jest dniem zakończenia okresu Godów (rozpoczętym w dniu Bożego Narodzenia) i początkiem karnawału.

 

7 stycznia 1953 – prezydent Harry Truman oficjalnie ogłosił, że Stany Zjednoczone mają bombę termojądrową.

Pierwsza eksplozja amerykańskiej bomby H nastąpiła 1 listopada 1952 na atolu Enewetak, w Archipelagu Mariańskim – wybuch był 700 razy silniejszy od tego, który spopielił Hiroszimę.
Dziewięć miesięcy i dwanaście dni (czyli 285 dni) później, 12 sierpnia 1953, zachodnie sejsmografy wykryły eksplozję bomby wodorowej w ZSRR.

Wniosek z tego taki, że do lepszych wyników zawsze dochodzi się przez praktykę. Bo wyszpiegowanie amerykańskich danych potrzebnych do budowy pierwszej bomby atomowej zajęło sowieckiemu wywiadowi niepomiernie więcej czasu: od pierwszej eksplozji amerykańskiej (16 lipca 1945) do pierwszej eksplozji w ZSRR (29 sierpnia 1949) upłynęło dni 1506 (4 lata, 1 miesiąc i 14 dni).

„Car-bomba” – najpotężniejsza zdetonowana (31 października 1961) bomba H wszechczasów – to już zupełnie inna historia.

 

8 stycznia 1918 – prezydent Woodrow Wilson ogłasza swoje „Czternaście punktów” (łącznie 672 słowa), według których chciałby uporządkować świat po pierwszej wojnie światowej.

Pozostali alianci w mniej lub bardziej delikatny sposób wszystkie punkty Wilsona wyśmiali. Niestety: odejście od nich podczas konferencji pokojowej w Paryżu w 1919 było główną przyczyną decydującą o wybuchu drugiej części konfliktu – drugiej wojny światowej.

Wilson był jednym z tych – nielicznych wielkich – prezydentów Ameryki, którzy mieli wizję przyszłości. Jego była na tyle dalekosiężna, że niektóre z postulatów zaczęły wchodzić w życie dopiero niedawno. Jednocześnie Wilson – sztywny prezbiterianin z Południa – mimo, że jako jedyny z amerykańskich prezydentów miał stopień doktorski (nauki polityczne na Johns Hopkins University), był fatalnym akwizytorem. Podejrzewam, że gdyby zamiast prezydentury musiał chodzić po domach i sprzedawać, powiedzmy, odkurzacze, nie zarobiłby nawet na słoną wodę. Kongresu nie zdołał przekonać do Ligi Narodów i konieczności zaangażowania się w sprawy polityki światowej. Amerykanów nie zdołał przekonać, że there’s no business like war business, mimo że to właśnie Stany Zjednoczone okazały się realnym zwycięzcą I w.ś., dzięki czemu prosperita gospodarcza w szalonych latach dwudziestych doszła do zenitu (by 24 października 1929 zamienić go na nadir).

Świat podziękował Wilsonowi pokojową nagrodą Nobla, ale on sam niepowodzenia na forum krajowym przypłacił zawałem serca i przedwczes­nym zejściem.

Polacy chowają go we wdzięcznej pamięci – i słusznie: punkt trzynasty w całości mówił o konieczności odbudowy państwa polskiego z dostępem do morza. Tylko czemu akurat trzynasty?!

 

9 stycznia 1839 – możemy już chodzić do fotografa! Na połączonym posiedzeniu francuskich akademii, Nauk i Sztuk Pięknych, ogłoszono, że Louis Daguerre wynalazł dagerotyp. Sam Daguerre, choć obecny, nie mówił nic z powodu bólu gardła. Gdyby mógł, to by pewnie dodał, że pierwsze dagerotypy robił już cztery lata wcześniej.
I tak narodziła się fotografia.

 

16 stycznia 1605 – wydana zostaje pierwsza część jednej z najważniejszych powieści Cywilizacji Zachodu – El ingenioso hidalgo don Quijote de la Mancha Miguela de Cervantesa. Część druga ukazała się drukiem w 1615.

Pierwszy przekład polski autorstwa Franciszka Aleksandra Podoskiego – Historya, czyli dzieie i przygody przedziwnego Don Quiszotta z Manszy, z hiszpanskiego na francuzkie a teraz na polskie przełożone – wyszedł w MDCCLXXXVI.

Polski przekład najnowszy, Wojciecha Charchalisa, opublikował Rebis w 2014: Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy. Tłumaczenie, które świetnie się czyta, zrywa z szablonem i dostosowuje tekst Cervantesa do polskiej rzeczywistości językowej. Dulcynea jest Cudenią, Rosynant – Cha­bet­tonem, a olbrzym Caraculiambro de Malindrania – Duppenlitzem von Fettor z Wredeocji. Ale – uwaga! – w 2014 ukazała się jedynie część pierwsza, o czym wydawca na okładce poin­for­mo­wać nie raczył. Część druga wydana została w roku 2016.

 

16 stycznia 1919 – Nebraska jako 36 (z 48) stan zgadza się uznać 18. Poprawkę do Konstytucji USA. Tym samym osiągnięta zostaje wymagana większość ¾ głosów stanowych i poprawka wejdzie w życie rok później, zakazując produkcji, handlu i sprzedaży alkoholu (choć nie samego picia).
Zanim 5 grudnia 1933 Poprawkę 18. w całości zniesie Poprawka 21., naród rozpije się podczas prohibicji, że aż hej!

 

17 stycznia 395 (trzycyfrowy rok znów nie jest pomyłką!): właśnie podzieliło się ostatecznie Imperium Rzymskie (które piętnaście lat wcześniej edyktem tessalońskim uznało chrześcijaństwo za religię państwową) na część wschodnią zwaną później Bizancjum i część zachodnią zwaną Cesarstwem Zachodniorzymskim.
Jest to jedno z tych wydarzeń, które uruchamiają efekt motyla na skalę globalną. Rezultaty zaobserwować można dziś porównując obie części Cywilizacji Zachodu. Jak słusznie zauważył Władimir Putin, po raz kolejny pouczając swego amerykańskiego kolegę: „wy macie swoją demokrację, a my swoją.”
Myśli mądrych ludzi wiecznie żywe.

 

18 stycznia 1654 – Bohdan Chmielnicki podpisuje w Perejasławiu ugodę oddającą Ukrainę pod władzę Rosji. W imieniu cara Aleksego I dokument podpisał Wasyl Buturlin. Co naprawdę podpisał Chmielnicki – nie wiadomo, bo oryginał przezornie się zgubił. Rzeczpospolita próbowała interweniować zbrojnie, ale jej – i tak niemrawe – działania przerwał potop szwedzki (1655).
Modyfikację aktu perejasławskiego przyniósł rozejm między Rzplitą a Rosją, podpisany 13 lat później w Andruszowie (30 stycznia 1667): Rosja dostała Ukrainę Zadnieprzańską czyli województwo czernihowskie i połowę województwa kijowskiego z Kijowem, a dodatkowo województwo smoleńskie. Osłodą dla Rzeczypospolitej miały być Inflanty.
Przez 105 lat był spokój (względny), potem przyszły rozbiory. O obecnych różnicach między Ukrainą Wschodnią a Ukrainą Zachodnią nie tu mówić, kto wie – ten wie.
Nie ma to jednak jak zagubione dokumenty (i martwi bohaterowie). Władze sowieckie ukochały ugodę perejasławską do tego stopnia, że w jej 300-lecie Chruszczow przekazał Krym Sowieckiej Republice Ukrainy. A ZSRR, w odróżnieniu od tysiącletniej Rzeszy, miał trwać wiecznie. Obiecanki-cacanki, a dziś kto dał, to odbiera.

 

21 stycznia 1919 – uprawnienia żołnierzy Wojska Polskiego nadał weteranom powstania styczniowego rozkazem specjalnym Józef Piłsudski, Naczelnik Państwa. Dnia tego (56. rocznica) doczekało 3644 byłych powstańców. Rocznicę 70. (1933) obchodziło ich już tylko 258-miu. Jakoś tak się dzieje, że wszystkie (poza dwoma) powstania polskie zwyciężają pół wieku – lub później – po ich faktycznej klęsce.

 

22 stycznia 1863 – Tymczasowy Rząd Narodowy wydaje manifest o rozpoczęciu powstania narodowego przeciwko Imperium Rosyjskiemu.
Powstanie styczniowe było serią partyzanckich bitew i potyczek (stoczono ich ok. 1200). Czyli rozgrywane było dokładnie według recepty Sędziego z roku 1811 (no dobrze: Mickiewicz pisał to w 1834, ale te 23 lata niczego nie zmieniają: nic żeśmy nie zmądrzeli):

Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie
Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!

Tak też i było, co ujął w rymy, nie wiedzieć czemu pełen dumy, poeta:

Obok Orła znak Pogoni,
Poszli nasi w bój bez broni
[…]

Powstanie trwało do grudnia 1864 – ostatnim walczącym oddziałem dowodził Stanisław Brzóska, ksiądz w stopniu generała.

Chyba najbliższy prawdy był Żeromski, który sprawę styczniową porównał do Nike z Samotraki: bez głowy, bez ramion – tylko skrzydła i na nich pęd na oślep. Tyle, że Nike stoi w Luwrze, a powstańcy?

Zachodnia Europa, uznała powstanie za wewnętrzną sprawę Rosji, ale współczuła Polakom. Współczuł także Juliusz Verne, francuski autor bestsellerów podróżniczo-fantastycznych: w rękopisie jego powieści Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi kapitan Nemo był Polakiem, powstańcem styczniowym zesłanym na Syberię, który po ucieczce… itd.

Detal ten jednak nigdy nie ujrzał światła dziennego. Wydawca nie chciał zadrażniać stosunków francusko-rosyjskich, a Verne pękł i zgodził się na zmianę (kto by się naprawdę jakąś tam Polską przejmował; w 1939 też nikomu na Zachodzie nie chciało się umierać za Gdańsk).

Ale powieść jest super ciekawa – jeśli nie czytaliście, przeczytajcie. Kapitan Nemo jest w niej księciem Dakkar, synem radży Bundelkhand, jednym z dowódców powstania sipajów (1857-59), który nienawidzi Anglików. Za to wśród portretów „wielkich postaci historycznych, których życie było jednym pasmem poświęceń dla ludzkości”, wiszących w kabinie kapitańskiej Nautilusa, jest portret Kościuszki, padającego z okrzykiem „Finis Poloniae!”. I tyle w kwestii polskiej wystarczyło.

 

25 stycznia Noc Roberta Burnsa. W rocznicę urodzin swego narodowego poety Szkoci piją pod jego pomnikiem whisky, wznosząc toasty na cześć Dam, Panów i szkockiej potrawy haggis (jeden z wierszy Burnsa – oryginał i tłumaczenie – znajdziecie w „Zimie”).

Że też u nas nikt nie wpadł na ten pomysł! A Filareci śpiewali przecież „Pijmy zdrowie Mickiewicza, on nam słodkich chwil użycza!”

Bigos i flaszki schłodzonego „Pana Tadeusza 40%” 24-go… no dobrze: w wigilię urodzin – 23 grudnia pod pomnikami wieszcza na bruku Krakowskiego Przedmieścia i krakowskiego Rynku (uwaga: w Poznaniu Mickiewicz ma nawet dwa pomniki!)– oto uroczystość na miarę epoki! Kto zjadł i wypił, nawet czytać nie musi!

 

29 stycznia 1616 Eendracht (Eendragh), którym dowodził Willem Corneliszoon Schouten, przepłynął – jako pierwszy żaglowiec europejski – obok skalistej wysepki leżącej u południowego krańca Ameryki Południowej. Schouten, uznając wyspę za część kontynentu, nazwał ją Kaap Hoorn, na cześć swego rodzinnego miasta i niedawno utraconego statku o tej samej nazwie.

Wyprawa szukała innej drogi do Wysp Korzennych niż wokół Przylądka Dobrej Nadziei i przez Cieśninę Magellana, na które monopol miała Holenderska Kompania Wschodnioindyjska.

Odkryć nowy szlak żeglarzom się udało, ale nic poza tym: droga wokół Hornu też została zawłaszczona przez Kompanię.

Na pociechę kapitan Schouten i jego wspólnik Jacob Le Maire zostali pierwszymi kaphornowcami, bo Magellan (1520), Jofre de Loaísa (1526) i Drake (1578) płynęli przez cieśniny patagońskie.

Zdając sobie sprawę z wagi swego dokonania, Schouten wydał drukiem w Amsterdamie Dziennik, albo opisanie cudownej podróży… (1618); niemal natychmiast zostało to przetłumaczone na angielski, francuski, niemiecki i łacinę.

A później?

O wyprawie wokół globu
Też fałszywe są pogłoski,
Pierwszy żaden tam Magellan,
Tylko Baranowski.

Ferdynand Magellan (1520), García Jofre de Loaísa (1526) i Francis Drake (1578) płynęli przez cieśniny patagońskie.

Świat anglosaski, choć zasadniczo uznaje wersję o przejściu Drake’a na Pacyfik cieśninami patagońskimi, jednak lubi powtarzać, że Golden Hind Drake’a został z Pacyfiku „wydmuchany” (wrzesień 1578) daleko na południe i dopiero po ścichnięciu sztormu mógł wrócić na Pacyfik. Właśnie dlatego cieśnina między Ameryką Południową i an­tar­ktycznym półwyspem Palmera nosi dziś imię najbardziej zajadłego z „mors­kich psów”.

Trzecią wersję ma nautologia hiszpańska. Według niej pierwszym (styczeń 1526) europejskim kapitanem pod Hornem był Francisco de Hoces. Jego statek – San Lesmes – był jednym z siedmiu żaglowców wchodzących w skład ekspedycji, płynącej (1525-1526) śladami Magellana, którą dowodził wspomniany wyżej García Jofre de Loaísa. Przed wejściem w cieśniny patagońskie San Lesmes został wyniesiony sztormem na południe, prawdopodobnie do szerokości 57°S, gdyż w sprawozdaniu użyte zostało stwierdzenie, że „ląd się już skończył”. Niemniej jednak de Hoces, zamiast płynąć na zachód, zawrócił na północ, dołączył do reszty flotylli (mającej już tylko cztery jednostki) i na Pacyfik przeszedł Cieśniną Magellana. Na pamiąt­kę tego wydarzenia w nomenklaturze hiszpańskojęzycznej akwen, który Anglosasi nazywają „Cieśnina Drake’a”, nazywa się „mar de Hoces” – Morze Hocesa.

 

30 stycznia 1649 – w Londynie ścięty został Karol I Stuart, skazany przez Parlament (a raczej to, co z niego zostawił Oliver Cromwell) za to, że był „tyranem, zdrajcą i wrogiem ludu”. Anglia na 11 lat została republiką i dyktaturą (dyktatorom często się zdaje, że to jedno i to samo).

Karola II koronowano w 1660, ale początek jego panowania antydatowano na 1649. I pomyśleć, że to o Polsce Radziwiłł mniej więcej wtedy mówił „Ej, galimatias w tej waszej Rzeczypospolitej, galimatias…” Fakt, u nas był większy. W dodatku wciąż trwa.

 

Kolejne dwie daty nie mogą być (bo nie są) przypadkiem:

 

30 stycznia 1933 – Hitler (po wyborach wygranych przez jego partię NSDAP w roku poprzednim) zostaje kanclerzem Niemiec.

 

30 stycznia 1937 – Hitler ogłasza zerwanie przez Niemcy zobowiązań nałożonych Traktatem Wersalskim. Praktycznie zaczyna się druga wojna światowa, chociaż jeszcze nie strzelają.

15 marca 1939 podczas zajmowania Czech też (prawie) nikt nie strzelał.

A 1 września 1939 będą strzelać, ale tylko w Polsce.

 

By nie kończyć wojennie i minorowo – wiadomość, która co prawda zasmuciła sporo fanów, ale na szczęście nie na długo:

 

30 stycznia 1969 – po raz ostatni wystąpili razem The Beatles. Część koncertu na dachu Apple Records została zarejestrowana przez kamery i można to było obejrzeć w filmie dokumentalnym Let It Be (reż. Michael Lindsay-Hogg), który w roku 1971 (ale nie w styczniu, tylko 15 kwietnia) dostał Oscara. Ściślej mówiąc dostali go John, Paul, George i Ringo za najlepszą muzykę filmową z piosenkami.
Teraz można to obejrzeć w trzyodcinkowym filmie dokumentalnym Petera Jacksona (na razie tylko, o ile wiem, na Disney Channel) The Beatles: Get Back.
Obejrzałem. Całość trwa 7 godzin 48 minut (w tym CAŁY koncert na dachu, pełne 42 minuty). Praktycznie zero akcji. I fascynacja od pierwszej do ostatniej minuty. Obejrzeć ten film, to jak spędzić 27 dni z Beatlesami w studiach nagraniowych i być świadkiem tego, jak rodzi się muzyka. Jasne: to film nie dla wszystkich. Ale dla takich jak ja, którzy znają na pamięć produkt finalny, czyli longplaye (dla młodszych: winyle) Let It Be i Abbey Road, to okazja jedyna w swoim rodzaju.
Trzeba przyznać, że moje pokolenie miało szczęście. Przynajmniej muzyczne, bo wymienić na jednym oddechu wszystkich zespołów-gigantów, które zmieniały wówczas muzykę, się nie da.

 

Znaki Zodiaku przypadające na styczeń to:

Koziorożec (♑) – (od 22 grudnia) do 19 stycznia

i Wodnik (♒) – od 20 stycznia.

Przyjęło się, żeby horoskopy układać optymistyczne, bo przecież każdemu miło przeczytać o sobie, jaki to jest piękny i zdolny, że za chwile będzie jeszcze piękniejszy a na pewno bogaty. Czytelnicza masa tego właśnie oczekuje, a ponieważ płaci – więc wymaga. Ale spróbujmy tylko zdjąć różowe okulary, a zobaczymy, co bez nich ujrzymy. I to już takie bardzo optymistyczne nie jest. Jasne – taki horoskop można nazwać „czarnym piarem” czy zwykłym hejterstwem, ale czasem warto obejrzeć i drugą stronę medalu.

Nie mam nic przeciwko Koziorożcom, wręcz przeciwnie, dlatego zaczynać od nich nie chcę – zresztą zaczynają rządzić w grudniu i tam ich miejsce.

O Wodniku i jego epoce pięknie śpiewała w filmie Hair Renn Woods, której głos wart jest wszystkich znaków Zodiaku. Ale gdy spojrzeć właśnie od tej drugiej strony, to nagle okazuje się, że Wodnik nie daje swym dzieciom dobrych notowań:

Wodniki mają szalony pociąg do gastronomii czwartej kategorii i na ogół nie oddają pożyczonych pieniędzy. Mężczyźni spod tego znaku, wcześniej czy później, okazują się ekshi­bi­cjo­nis­tami, a kobiety nimfo­man­kami. W zakła­dzie peni­ten­cjar­nym czują się nieźle.

Powiedzmy to szczerze: jasne, że zawsze mogłoby być gorzej, ale z Wodnikami dobrze nie jest.

Najjaśniejszym, najbardziej optymistycznym i najweselszym zodiakalnym znakiem są Bliźnięta, lecz one rodzą się tylko przez jeden miesiąc w roku. I choć lepsze to niż nic, jednak proporcja jest słaba. Całe szczęście, że maj już bliżej niż dalej.

 

Kamień styczniowy to…

granat, symbolizujący stałość, na przykład w przyjaźni. Poza tym ma dawać siłę ducha i zabezpieczać przed złem i Złym. Podobno nosili go podróżnicy i odkrywcy wierząc, iż świeci w nocy i nawet Noe rozświetlał ciemności granatem (ładnie to brzmi…), by znaleźć właściwy kurs dla arki – ale od razu widać, że historyjkę wymyślili jubilerzy a nie żeglarze, bo przecież Noe nie miał pojęcia dokąd płynąć i w trudnych nawigacyjnie chwilach używał ptaków, a nie klejnotów.

W Polsce występuje w Sudetach, ale tam jest tyle minerałów, że chyba łatwiej napisać, co w Sudetach nie występuje.

 

Styczniowy kwiat to…

przebiśnieg (Galanthus nivalis L.) – symbol czystości i panieńskiej cnoty. Nazwę w klasyfikacji Linneusza zawdzięcza połączeniu greckich słów gala (γάλα) ‘mleko’ i anthos (άνθος) ‘kwiat’ z łacińskim nix, nivium ‘śnieg’ i nivalis ‘śnieżny’.

W Polsce jest zwiastunem przedwiośnia.

W Rosji jedna ze skazek mówi, że – jako jedyny z kwiatów – przeciwstawił się Babie Zimie i Dziadowi Mrozowi, którzy nie chcieli wpuścić Wiosny.

Niemcy bają, że jest jedynym kwiatem, który podzielił się barwą ze śniegiem – i od tego czasu ci dwoje dobrze się ze sobą dogadują.

Anglicy opowiadają, że gdy w środku zimy karzący miecz archanioła wypędzał z raju Adama i Ewę, na śniegu zakwitł przebiśnieg, by przypomnieć, że nie na zawsze więdnie kwiecie, nie na zawsze mróz na świecie.

Jest więc kwiatem nadziei, zwiastunem tego, że będzie lepiej. Najpiękniejsze świadectwo tej interpretacji dało Stowarzyszenie Przyjaciół Chorych na Chłoniaki, nazywając się po prostu „Przebiśnieg”.

 

W językach słowiańskich i bałtosłowiańskich
pierwszy miesiąc roku to:

białoruskiстудзень [studzeń]
bośniackijanuar
bułgarskiянуари [januari]
chorwackisiječanj
czeskileden
kaszubskistëcznik (też: sticzéń)
litewskisausis
łatgalskijaunagods
łotewskijanvāris
łużycki (dolny)wezymski (też: januar)

łużycki (górny)wulki rožk (też: januar)
macedońskiјануари (januari) albo коложег [kołożeg]
rosyjskiянварь [janvar’]
serbskijануар [januar]
słowackijanuár
słoweńskijanuar (też: prosinec)
ukraińskiсічень [siczeń]
żmudzkisausis

 

Przysłowia…

… na styczeń:

Bój się w styczniu wiosny,
bo marzec zazdrosny.

Gdy styczeń z mgłą chodzi,
mokrą i wczesną wiosnę zrodzi.

Gdy w styczniu deszcz leje,
złe robi nadzieje.

Jak styczeń zachlapany,
to lipiec zapłakany.

Jeżeli pszczoła w styczniu z ula wylatuje,
rzadko pomyślny rok nam obiecuje.

Kiedy styczeń najostrzejszy,
wtedy roczek najpłodniejszy.

Kiedy w styczniu rośnie trawa,
licha w lecie jest potrawa.

Miesiąc styczeń – czas do życzeń.

Miesiąc styczeń, czas do życzeń:
a więc życzym pomyślności,
Boga, chleba, dobrych gości.

Styczeń bywa łagodny,
gdy październik śnieżny i chłodny.

Styczeń pogodny
wróży rok płodny.

W styczniu grzmoty,
częste słoty.

 

na Nowy Rok:

Na Nowy Rok
przybywa dnia na barani skok.

Nowy Rok jaki,
cały rok taki.

Rok nowy pogodny,
zbiór będzie dorodny.

 

na święto Trzech Króli (6 stycznia):

W dzień Trzech Króli
każdy się do pieca tuli.

W święto Trzech Króli
człek się w kożuch tuli.

 

na św. Pawła (25 stycznia):

Gdy na św. Paweł kropi,
radujcie się chłopi.

Gdy na św. Paweł leje,
dobrych zbiorów miej nadzieję.

Kiedy w Pawła jest pogoda,
to we żniwa jest pogoda.

Kiedy w Pawła jest pogoda,
to rolnikom jest wygoda;
ale kiedy w Pawła leje,
tedy rolnik zubożeje.

Kiedy w Pawła z nieba leje,
tedy zboże podrożeje.

Na św. Pawła
borsuk z jamy wylezie.

Na św. Pawła jagnięta się rodzą.

Na św. Pawła
połowa zimy, połowa pastwy.

Na św. Pawła
robak się na drugą stronę przewróci.
[ładne…]

Większość przysłów za:
Adalberg, Samuel. Księga przysłów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych polskich.
Warszawa : Druk Emila Skiwskiego, 1889-1894.
Cytat na wstępie: Eugène 
Ionesco – Lekcja (La Leçon).[1950]. Tłum. Jan Błoński.

 


► Periplus – powrót na Stronę Główną