Ffy wyszedł z szafy. Bulgotanie spuszczonej wody towarzyszyło mu, cichło w oddali w miarę, jak oddalał się, maszerując niespiesznie ku szerokiemu krajobrazowi. Wygładził potargane piórka, obciągnął pancerzyk. Cieszył się dniem. Podskoczył zawadiacko, aż iskry strzeliły spod kamieni. Przejrzał się w fioletowym strumieniu leniwie toczącym swe wody. Spodobał się sobie.
Ruszył więc wzdłuż strumienia, zerkając raz po raz ku swemu odbicie. Ot, tak tylko, bo przecież nie z pustoty czy pychy. Idąc, oddawał się swemu ulubionemu zajęciu – myśleniu o niczym. Była to zajęcie żmudne, trudne i wyczerpujące, ale zawsze uważał, że on, stworzony do celów wysokich i ambitnych, powinien poświęcać się dla świata. Choćby tylko trochę.
Strumień wił się wśród pejzażu szerokimi zakolami. Pachniał wiosennym mazutem. Albo czymś równie zabawnym. Ścieżka, po której szedł Ffy, wydeptana wieloma łapami, mackami, odnóżami i innymi kończynami, to szersza, to węższa, często oddalała się od brzegu strumienia, skracając drogę przy kolejnym meandrze. Właściwie nie wiadomo, dlaczego. „Komu się tak śpieszyło – pomyślał Ffy. – Wszak tak tu pięknie”.
Jednak kolejne odchylenie ścieżki nie wynikało z krzywości potoku. Oto bowiem na jego drodze wyrastała góra. Wysoka, aż kark bolał patrzeć ku jej szczytowi. A jej zbocza strome były, niemal pionowe. Strumień nie przejmował się. Wydrążył sobie, wypalił w skale tunel, w którym dalej toczył swoje wielobarwne wody. Ścieżka tak nie potrafiła i zakręcała w bok, dookoła góry.
Ffy posmutniał, gdy musiał porzucić miłe towarzystwo swojego odbicia. Lecz cóż miał robić. Ścieżka nie drużba, ale musiał się jej trzymać. Jednak miał przecież tyle woli, tyle zapału, że nie przerwał myślenia o niczym. „Toż to moje powołanie” – pomyślał, nie kryjąc dumy.
Łagodnym łukiem ścieżka prowadziła go dookoła góry. Po pewnym czasie znalazł się po jej drugiej stronie. A tam, na stercie kamieni siedział Hhy.
Hhy, zawsze przystojny, tego dnia osiągnął stan szczególny. Wprost lśnił radosnymi kolorami. Każda płytka jego pancerza była starannie pokryta innej barwy emalią. Każda wypolerowana z wielką starannością. Widać było ogrom pracy włożonej w ich pielęgnację. Ogonek zaś zdobiły pióra i piórka. Też kolorowe, utrzymane w ciemniejszej tonacji, w zimnych odmianach błękitu. Hhy siedział nieruchomo, z zadartą głową, wpatrzony w coś, hen, wysoko, pod szczytem góry.
– Witaj – powiedział Ffy.
Hhy skinął głową. Nie spojrzał na przyjaciela, nie odezwał się.
– Ładnie wyglądasz – Ffy nie dawał za wygraną. – Byłeś u renowatora?
– O! Jaki piękny! – chórem zawołały kamienie. – Jaki cudowny! Jest najwspanialszy w całej galaktyce.
– Widzisz – bąknął Hhy z goryczą. – One tak bez przerwy. Nie mogę tego słuchać. Miałem już trochę spokoju, a ty znowu je sprowokowałeś.
– To czemu nie każesz im przestać? – zdziwił się Ffy.
– Słabo słyszą. Właściwie są głuche. Musiałbym strasznie głośno krzyczeć, ale nie chcę robić hałasu, bo się spłoszy.
– Kto?
– Wielki Kryl. Widzisz? – wskazał do góry. – Siedzi tam na skale. Zjadłoby się go – dodał z rozmarzeniem. – Tylko jak tam wejść?
Ffy zadarł głowę. Przestroił soczewki, zrobił zbliżenie i, rzeczywiście, zobaczył smakowitego, tłuściutkiego kryla. Duży był, wart zainteresowania. Powoli obejrzał urwisko. Uważnie, coraz niżej.
– Wejdźmy tam – powiedział w końcu.
– Jak to? – ożywił się Hhy.
– Zrobimy wspinaczkę. Ggy ma jeszcze duży zapas sznurków po hodowli pająków. A Kky stale ćwiczy z kolejnymi klejami do macek. Włazi przy ich pomocy na najwyższe drzewa na planecie w poszukiwaniu barci.
I tak, od słowa do czynów, Ffy wydał ryk sygnalizacyjny, wzywający przyjaciół na spotkanie. Głuchawe kamienie nie zrozumiały przyczyny wrzawy, ale mimo to zawołały:
– O! On jest najpiękniejszy! Wspaniały!
Hhy zaklął tylko, ale słabo.
Niedługo trwało, gdy wszyscy czterej przyjaciele stanęli u podnóża urwiska, przygotowani do wspinaczki. Lepkołapy Kky ustawił się na przedzie, potem Ffy i Hhy, a zespół zamykał Ggy, obwieszony zwojami sznurów. Powiązali się, jeden za drugim, sprawdzili, supły na łączących ich linach i ruszyli.
– O! Wspaniały! Idź! Podążaj, pnij się! Bądź wielki, największy! – zawołały na pożegnanie kamienie.
Jak zwykle, na początku było łatwo. Tak to już jest w tym wspinaczkowym świecie. W miarę posuwania się do góry przedsięwzięcie stawało się coraz bardziej uciążliwe. Kky uważnie oglądał drogę przed nimi. Miał wprawę. W wybranych miejscach zostawiał grudy kleju, do których potem Ggy wciskał mającą ich asekurować linę. Pięli się coraz wyżej. Sapali coraz głośniej. Jednak cel mobilizował wszystkich. Choć może nie każdego tak samo. Kky czuł przede wszystkim wyzwanie. Jego dusza sportowca podśpiewywała radośnie. Ffy posuwał się w zadumie. Miał świadomość misji. Wielkiej misji. Oto brał udział w urzeczywistnieniu marzenia Hhy. Jego przyjaciela. Ggy eksperymentował. Przy każdej kupce kleju wymyślał nowy węzeł. Zastanawiał się, co jeszcze może usprawnić, co może kiedyś przydać mu się w jego pszczelarskiej pasji. Za to Hhy był coraz bardziej podekscytowany. Wyobraźnia podsuwała mu coraz wyraźniejsze obrazy smakowitego Kryla. Miał go tuż, przed oczyma. Niemal czuł cudowny, gorzki smak, rozkoszny zgniły zapaszek.
Mniej więcej w połowie drogi napotkali szeroką skalną półkę. Postanowili urządzić popas. Rozniecili niewielki stosik atomowy i przyrządzili na ciepło konserwę turystyczną. Jedli w milczeniu. Odpoczywali, zbierali siły, wyrównywali oddechy. Chłonęli ogrom panoramy u ich stóp. I tylko, od czasu do czasu, dobiegały ich z dołu czołobitne, pełne zachwytu, okrzyki kamieni.
– Coś ty im zrobił? – zapytał Kky zmieszanego Hhy.
Ten nie odpowiedział. Może dlatego, że ślinił się już bardzo mocno, myślami wybiegając naprzód, wyobrażając siebie jak będzie pożerał wielkiego Kryla. Kilka kropli jego śliny spadło na kubeczek Ggy i wypaliło w nim dziurki. Ggy wyrzucił nieprzydatne naczynie i z zainteresowaniem śledził jego lot w dół.
Odpoczęli, strzepnęli okruszki i ruszyli dalej.
Od tej chwili wspinali się z większą uwagą. Strofowani przez Hhy, starali się czynić jak najmniej hałasu. Żeby się Kryl nie spłoszył!
Minęło trochę czasu. Z każdą chwilą zbliżali się do celu, rosły emocje. Rosło napięcie. Każdy czuł, że byli coraz bliżej sukcesu, dokonania czegoś wielkiego. Ukoronowania ich wspólnego trudu. Jakież to budujące!
Lecz okrutny los chciał zabawić się z nimi inaczej.
Im byli bliżej celu, im wyraźniej mogli obejrzeć cel swojej wędrówki, tym bardziej nasilał się ślinotok Hhy. I tak się wydarzyło, że płat jego śliny przepalił podtrzymujące go liny i Hhy rozpoczął epicki lot w dół. Leciał bezgłośnie. Nie krzyczał, nie narzekał. Był zdziwiony. I rozczarowany. „Tak blisko – pomyślał, – byłem już tak blisko”.
Spadł na rezydujące u podnóża góry kamienie. Zatrzęsła się planeta, kurz wzbił się wielką chmurą, przygaszając blask słońca. Zaiskrzyło, zazgrzytało. Posypały się dokoła kolorowe płytki pancerza. Wystrzępione barwne pióra zawirowały w powietrzu.
– Ideał sięgnął bruku – jękły głuche kamienie.
Hhy podniósł się niezdarnie, trochę zawstydzony. Z udawaną nonszalancją rozgarnął nogą barwne płytki, strząsnął z czoła resztki piór. Wzniósł tęskny wzrok do góry, ku Krylowi i utykając lekko, poszedł do domu. „Jeszcze cię zjem” – pomyślał.
2021-03-28
Cdn.?
► ► ► Co było przedtem (czyli odcinki 1-11)
► ► ► Słowo wstępne (które coś wyjaśnia, choć niekoniecznie)
Z życzeniami wesołych, spokojnych i szczęśliwych Świąt,
w noc wigilijną, kiedy wszyscy (podobno) mówią ludzkim głosem,
sprezentował to opowiadanie Zbyszka Studzińskiego
wszystkim P.T. Czytelniczkom i Czytelnikom Periplusa
Robak.