Wacław Roszkowski:
Na „Darze Pomorza” przez Atlantyk.
Relacja przyrodnika.

[1933/1934]

Gdy „Dar Pomorza” w dniu 17 września 1933 roku odbijał od mola Wilsonowskiego, wyruszając w ośmiomiesięczną podróż zimową, miał na swym pokładzie oprócz oficerów, uczniów i załogi jeszcze dodatkowych gości: dwóch pracowników Państwowego Muzeum Zoologicznego. Dzięki uprzejmości Departamentu Morskiego Ministerstwa Przemysłu i Handlu oraz Dyrekcji Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni już po raz drugi Państwowe Muzeum Zoologiczne miało sposobność korzystania z po­dróży „Daru Pomorza” dla swoich celów naukowych. Tym razem z ramienia tej instytucji wzięli udział w podróży p. Janusz Nast, asystent Muzeum, oraz autor niniejszego artykułu.

 

Pierwsze dni przechodzą pod znakiem układania i porządkowania ogromnej ilości bagażu: tysiące słoików i epruwetek, liczne pudła i pu­dełeczka, siatki różnego rodzaju i kalibru, – wszystko to trzeba tak jakoś rozmieścić w dwóch naszych kabinach, ażeby było na zawołanie pod ręką; część alkoholu i formaliny trzeba rozlać z dużych blaszanek w butelki, aby je mieć zawsze gotowe do użytku. A w dodatku w pierw­szych dniach podróży morskiej, jak wiadomo, zdrowie niezawsze dopisuje, co naturalnie nie ułatwia naszego zadania. Jednak po pewnym czasie wszystko zostaje rozlokowane w obszernych i wygodnych kabinach, przeznaczonych dla nas przez Komendę statku.

 

Wyposażenie tej wyprawy było o wiele lepsze, niż poprzedniej, przed dwoma laty, dzięki opiece, jaką roztoczyło nad nami niedawno zawiązane Towarzystwo Przyjaciół Państwowego Muzeum Zoologicznego. Tylko dzięki niemu byliśmy dość obficie zaopatrzeni w naj­potrzeb­niejsze naczynia i przyrządy.

 

Od pierwszego już. dnia podróży rozpoczyna się nasza praca normalna: zbieranie materjałów zoologicznych. Oczywiście w czasie biegu statku nie możemy robić zbyt wiele. Z konieczności ograniczyć się musimy do brania co pewien czas próbek planktonu powierzchniowego*).

*) Planktonem nazywamy kompleks organizmów zwierzęcych i roślinnych, unoszących się biernie w toni wód. Olbrzymia większość tych roślin i zwierząt to niezmiernie małe organizmy, dostrzegalne tylko przy pomocy mikroskopu. Łowi się je za pomocą specjalnych jedwabnych siatek planktonowych.

Parę razy na dzień i zwykle raz w nocy, o ile tylko szybkość statku nie jest zbyt wielka, wyrzucamy za burtę rurkę Apsteina lub siatkę planktonową, uwiązaną na kilkudziesięciometrowej lince, ciągnąc ją kilkanaście minut za statkiem i powtarzając tę operację kilkakrotnie. Wyciągniętą z wody zawartość siatki wraz z niewielką ilością wody morskiej wlewamy do słoika, dodajemy formaliny, piszemy etykietę z dokładnem wymienieniem miejsca i daty połowu i operacja skończona. W słoiku widać trochę „śmieci”, w których pod mikroskopem rozpo­znajemy nieraz fantastyczne, a zawsze piękne i ciekawe kształty glonów, pierwotniaków, skorupiaków itp.

W ciągu kilku dni mijamy niskie brzegi Bornholmu, zielone wy­brzeża Szwecji i wysp Duńskich, gładko przesuwamy się po niezawsze tak spokojnej powierzchni Kattegattu i Skagerraku, wychodząc 22 września na zielone fale Morza Północnego. Tu dla zoologa jest już nieco więcej roboty. Obok statku przepływają w dużej ilości spore meduzy, żebropławy, oraz dość liczne i duże glony (Fucus). Wy­ławiamy je za pomocą większych, o dużych oczkach, sieci, wyrzucanych za burtę „na upatrzonego”, w czem wiele pomocy nam okazują p. por. A. Kwiatkowski i p. Z. Pankiewicz, delegat Polskiego Związku Żeglar­skiego.
W wyłowionych meduzach znajdujemy spore brunatne skoru­piaki o olbrzymich zielonych oczach (Hyperia medusarum), na fucusach siedzą przyczepione ryby barwy brunatno-zielonej, upo­dobnionej do barwy glonów, przedstawiciele rodziny Cyclopteridae, o zamienionych w koliste przyssawki płetwach. Na fucusach wy­ciągamy również liczne skorupiaki, morskie „stonogi”, podobnie przy­stosowane barwą do roślin, wśród których żyją. Zielona barwa morza Północnego wskazuje na obfitość planktonu; jak wiadomo, naturalną barwą wody w grubych warstwach jest barwa niebieska, którą też spo­tykamy zawsze w wodach tropikalnych, odznaczających się stosunkowo niewielką ilością organizmów planktonowych. Inne zabarwienie wód morskich jest zawsze spowodowane znaczną zawartością w wodzie, czy to planktonu, czy też cząsteczek mineralnych.

 

28 września wieczorem „Dar Pomorza” zarzuca kotwicę na redzie Plymouth. Kilka dni postoju (do 3 paź­dzier­nika) wypełniamy zwiedza­niem miasta, mało produktywnemi pod względem zoologicznym wyciecz­kami w jego okolice, oraz kilkakrotnem odwiedzaniem niewielkiego akwarjum morskiego, mieszczącego się w tutejszej, jednej ze słynniejszych w świecie, stacji biologicznej morskiej.

 

Wreszcie Atlantyk; pojawiają się liczne delfiny. Im dalej na po­łudnie, tem wyraźniej woda nabiera odcieni niebieskich. Siatki przy­noszą nam coraz to inne gatunki zwierzęce. Wyławiamy piękne ślimaki (Janthina) o spiralnych stożkowych muszelkach, których powierz­chnia zwrócona ku górze ma barwę niebieską morza, a dolna mniej lub więcej białą; aby utrzymać się na powierzchni wody ślimak buduje z po­wietrza tratwę, zlepiając ze sobą liczne, otoczone śluzem, pęcherzyki powietrza; rurkopławy (Velella) w kształcie krążka, leżącego na powierzchni wody ze sterczącym ku górze, nakształt hełmu żaglem, który wiatr popycha w tę lub ową stronę; przezroczyste, galaretowate salpy kolonjalne i pojedyncze, które z wyglądu trudnoby było posądzić o pokrewieństwo z kręgowcami; piękne, metalicznie błękitne stonogi morskie (Idothea metallica).

 

Robi się ciepło. 8 października pierwsze plażowanie na pokładzie, co wkrótce będzie jednem z głównych naszych zajęć, dnia następnego pierwsza kąpiel ranna pod silnym strumieniem morskiej wody z węża gumowego, co również od tego dnia powtarzać się będzie codziennie, niemal do końca podróży. Za statkiem zjawiają się dość licznie t. zw. jaskółki morskie, lotem swym rzeczywiście przypominające nieco lot jaskółek, choć oczywiście z temi ostatniemi wcale nie spokrewnione. Zdaleka mijamy Maderę i po kilku dniach, 17 października, „Dar Po­morza” staje w La Luz porcie Las Palmas, na Gran Canaria (Wyspy Kanaryjskie).

 

Na wstępie przykra dla zoologów wiadomość: od dwóch lat nie było deszczu. Oznacza to dla nas wyschnięcie wszelkich zbiorników wodnych, brak fauny słodkowodnej (o którą nam najbardziej chodzi), no i oczy­wiście skrajne ubóstwo fauny lądowej.
Podczas kilkudniowego postoju (do 22 października) zwiedzamy skromne Muzeum Kanaryjskie, zawie­rające stosunkowo nieliczne zbiory zoologiczne obok pięknej kolekcji czaszek Haurytów, Gwanczów i innych pierwotnych, dziś już zupełnie wytępionych, mieszkańców tych wysp.
Zwiedzamy w okolicy Las Palmas suche wąwozy, łożyska wyschniętych rzek (Barrancos), których dolne cieplejsze części są zajęte przez plantację bananów, oczywiście tylko tam, dokąd można z gór doprowadzić kanałami dostateczną ilość drogocennej wody. Wycieczka na nieuprawny z powodu braku wody półwysep Isleta, o charakterze niemal zupełnie pustynnym, dostarcza nam pewną ilość drobnych bezskrzydłych owadów, chrząszczy, oraz dość licznych nocnych jaszczurek (Geckonów) o palcach zaopatrzonych w przyssawki, dzięki czemu mogą one zręcznie biegać po gładkich pionowych ścianach skalnych.
Cała fauna w tej bezwodnej pustyni kryje się przed palącemi promieniami słońca pod głazy i kamienie, obficie po całej Islecie roz­rzu­cone. O strome bazaltowe brzegi Islety z hukiem rozbijają się fale oceanu; w spokojniejszych zatoczkach szukamy zwierząt przybrzeż­nych; niestety, jest ich bardzo mało; ubodzy mieszkańcy Las Palmas wyławiają skrzętnie wszystko, co żyje w morzu (mięczaki, jeżowce i t. p.) na pokarm dla siebie.
Wschodnie wybrzeże wyspy, które zwiedziliśmy aż do Ingenio, ma również charakter pustynny. Z wulkanicznego, górzystego wnętrza wyspy schodzą ku wybrzeżu szerokie spłaszczone, zasłane zwaliskami głazów ujścia wąwozów górskich. Tylko gdzie niegdzie, zawsze w nie­wielkiej ilości, zachowały się kępy pięknej endemicznej rośliny, Euhorbia canariensis, do złudzenia przypominającej kaktusy, o gęstym, białym, silnie trującym soku.

Kępy endemicznej Euphorbia canariensis na Gran Canaria wśród pustynnych złomisk skalnych w szerokich, płaskich ujściach dolin (Barrancos)

 

Dość gęsto rozsiane, wznoszące się na żelaznem rusztowaniu wysoko wgórę, wiatraczki pompują z głębin ziemi wodę do dużych cementowych zbiorników, z których rozchodzi się ona po okolicznych polach, głównie pomidorami zasadzonych. Oglą­damy szczegółowo zbiorniki, gdyż na tej pustyni jest to jedyna ostoja fauny wodnej.
Wycieczka autobusem do San Mateo pozwala wznieść się na wysokość niemal tysiąca metrów i obejrzeć wnętrze wyspy. Na otaczających szczytach górskich kondensuje się nieco pary wodnej, to też spotykamy tu znacznie obfitszą roślinność, niż na dole. Wokół liczne pola uprawne, zajęte przez winnice, kartofle, kukurydzę, laski kasztanów jadalnych; przy domach nieco pomarańcz, jabłoni, figowców. Wszędzie sporo kaktusów (Opuntia), w swoim czasie sprowadzonych z Ameryki, na których dawniej hodowano koszenilę, dla jej czerwonego barwnika. Z chwilą rzucenia na rynek tańszych farb anilinowych ho­dowla koszenili, tworząca niegdyś jedyne bogactwo wysp Kanaryjskich, upadła.
Na dnie głębokich wąwozów szemrzą niewielkie strumyki i tam właśnie koncentruje się najbujniejsze życie zwierzęce. Lecz olbrzymie cementowe zbiorniki, przeznaczone na zapasy wody deszczowej, są zupełnie puste.

 

Postój na Gran Canaria, niezwykle ciekawy, był niestety zbyt krótki, bo już 22 października wyruszamy z La Luz w dalszą drogę. Przed dziobem statku zrywają się całe stada, nieraz z kilkuset sztuk złożone, ryb latających (Exocoetus volitans), aby po przeleceniu pod wiatr kilkudziesięciu metrów opaść z powrotem w fale.
Pewnego dnia (25 października) wielka sensacja: złowiono pierwszego rekina. Bestja zrywała się z haka trzykrotnie, ale gdym o wpół do drugiej w nocy wyszedł na pokład dla wzięcia planktonu, wisiała już martwa u burty. Był to niezbyt wielki okaz (1 m 86 cm) ludojada Carcharias lamia.

 

Na Wszystkich Świętych, dnia 1 listopada, w południe, stajemy na redzie w Mindello (Sao Vicente, wyspy Zielonego Przylądka). Na zachodzie wznosi się zarys góry, w którym dopatrzono się profilu głowy Washingtona. Przed nami na spalonem słońcem wybrzeżu rozłożone niewielkie miasteczko o ludności przeważnie murzyńskiej. Na otaczających górach widać nieco ubogiej roślinności, niżej jednak kompletna pustynia; w nie­których miejscach nawet typowe wydmy piasczyste. Tylko zarośla krzewów tamaryszkowych bronią od zasypania przez piaski nieliczne plan­tacje, znów zaopatrywane w wodę przez studnie wiatrakowe. Najbliższe okolice miasta to jeden wielki śmietnik, po którym spacerują psy, kury i sępy (Neophron), odgrywające tutaj rolę policji sanitarnej. Najliczniejszemi zwierzętami są tu niewątpliwie szarańczaki, pryskające na wszystkie strony z pod nogi przechodnia.

 

5 listopada „Dar Pomorza” opuszcza Mindello; nie ujrzymy lądu aż do Parany. W kilka dni po wyjściu nadziewa się na hak nowy rekin: tym razem jest to żarłacz niebieski (Carcharias glaucus), dłu­gości 2 m 62 cm, ciężarna samica, z której wnętrza wyjmujemy 22 zarodki rekiniąt. Sensację wywołuje również wyłowienie dużej ilości osłonic pelagicznych, Pyrosoma, świecących pięknem jasno-błękitnem światłem. Są to swobodnie pływające kolonje, złożone z wielu tysięcy osobników, z których każdy na swoim przednim końcu posiada dwa narządy świetlne.

 

Zbliża się równik. 14 listopada wieczorem wynurza się z głębi morza na pokład Tryton, minister Neptuna, zapowiadając przybycie samego boga na dzień następny. Zgodnie z zapowiedzią o godz. 13 zjawia się na pokładzie brodaty i ukoronowany Neptun z trójzębem w ręku w to­warzystwie swojej żony, Trytona, syren, djabłów i innych mniej lub więcej morskich lub niemorskich istot. Po dowcipnej wymianie wzajemnych grzeczności z komendantem i załogą statku odbył się tra­dycyjny chrzest nowicjuszów, którzy po raz pierwszy stanęli na równiku. Djabli mieli dużo roboty, gdyż ogromna większość załogi podlegała ope­racji. Tradycyjnie już pastwiono się najbardziej nad doktorem, po­rządnie dostało się i niektórym innym delikwentom. Mnie, na szczęście, tym razem przyjemność ta ominęła, gdyż byłem już ochrzczony dwa lata temu, w poprzedniej podróży „Daru Pomorza”.

 

Od czasu do czasu przepływają obok statku mniejsze lub większe ilości rurkopławów, zwanych „żeglarzami portugalskimi” (Physa­lia), którym wzdęte, wystające ponad wodę różowo-niebieskie pęcherze pławne służą, jako żagle. Są to organizmy kolonjalne; w wodzie u podstawy pęcherza zwisa wielka ilość polipowatych osobników, a jeszcze niżej ciągną się cienkie długie nici czułków, dochodzące w rozkurczu czasami do 10 metrów długości. Nie radzę nikomu zawierać bliższej znajomości z temi czułkami. Niezmiernie liczne, aczkolwiek mikroskopowo drobne, parzydełka ich są wypełnione gryzącym płynem, wywołującym silny ból, nietylko oparzonych części ciała, ale i sąsiednich. Boleśnie doświadczył tego na sobie p. Nast; od tej chwili zdecydowanie nie lubi tych zwierząt. Znane są wypadki śmierci po oparzeniu znacznej części ciała w czasie kąpieli.
W siatkę planktonową wpadają od czasu do czasu niewielkie, ale ciekawe owady: Halobates; są to właściwie jedyne owady, przystosowane do życia na morzu; kształtem zbliżone do naszych słodko­wodnych nartników, ślizgają się na swoich długich, jak narty, odnóżach po powierzchni ciepłych mórz, zdała od lądów.
Od czasu do czasu nasi „rybacy” wyciągają schwytaną na wędkę jakąś rybę: tuńczyka (Thynnus thynnus), bonita (Thynnus pelamys), lub złotą makrelę (Coryphaena), mieniącą się wspaniale za życia tęczowemi barwami, szarzejącą bardzo szybko po śmierci.

 

1 grudnia zbliżamy się do lądu amerykańskiego. Mgły nie pozwalają wejść do zatoki Paranaguà, najbliższego celu podróży. Płytka barjera oddziela zatokę od morza otwartego i tylko wąski kanał 7-metrowej głębokości prowadzi do jej wnętrza. Ale już dnia następnego zarysowują się kontury lądu; oczekujący nas pilot wchodzi na pokład. Szeroką, długą zatoką, wśród zalesionych wzgórzy i szeregu zielonych wysp posuwamy się w głąb zatoki na redę portu, gdzie „Dar Pomorza” zatrzy­muje się na dłuższy, bo 6-tygodniowy pobyt.

 

Nie będę opisywać przyjęcia „Daru Pomorza” przez władze kon­sularne polskie, przez kolonję polską i przez władze miejscowe; uczyni to zapewne ktoś inny. Dla mnie pobyt w porcie parańskim miał ozna­czać przedewszystkiem włóczęgę kajakiem (wziąłem ze sobą składak gumowy i namiot) po zatoce i okolicznych rzekach, albo z workiem na plecach po wybrzeżach zatoki. Nigdy nie zatrze się w pamięci pierwsza wycieczka kajakiem o zmroku pod brzeg przeciwległy zatoki, pokryty gęstą roślinnością: silna woń lasu, chóry cykad, przedziwne, po raz pierwszy zasłyszane metaliczne kucie „kowala” (Hyla faber), brazylijskiej żabki drzewnej, której głos rzeczywiście przypomina do złudzenia uderzenie młotem w kowadło, wreszcie roje latających nad zaroślami ogników (duże chrząszcze świecące), wszystko to splata się w obraz niezapomniany.

Zarośla mangrowe nad Rio das Ostras w zatoce Paranaguà

 

Brzegi długiej zatoki Paranaguańskiej to przeważnie bagniste mangrowe; w nielicznych tylko miejscach spotykamy plaże piasczyste. Nawet rzeki, wpadające do zatoki, są otoczone bagnami na kilka kilo­metrów w głąb; podczas odpływu obnaża się powierzchnia cuchnącego bagna z niezliczonemi rzeszami dużych, jaskrawo żółto i czerwono ubar­wionych krabów; kraby zresztą wszędzie są liczne: wśród głazów przy­brzeżnych, na gałęziach drzew mangrowowych, w norach piasczystych. Poza tem świat zwierząt morskich jest w zatoce dość ubogi, gdyż wysłodzenie wód zatoki wskutek znacznego dopływu wód rzecznych nie po­zwala na osiedlenie się w niej większości morskich zwierząt.

 

Nad zatoką rozłożyły się dwa miasteczka, Paranaguà i Antonina, oba połączone koleją ze stolicą stanu Parana, Curitybą. Niższe części wybrzeża tworzą wspomniane już mangrowe, pokryte krzewami i drze­wami, wznoszącemi swe szczudłowate korzenie wysoko ponad powierzch­nię mułu, z którego wysuwają się ku górze szparagowate końce korzeni oddechowych; suchsze, wyższe części pokryte są gęstwiną leśną, złożoną ze splątanych w gąszcz nie do przebycia najróżnorodniejszych drzew i krzewów, między innemi palm i paproci drzewiastych, pokrytych masą epifytów, jak np. ananasy nadrzewne, związanych w jedną nierozplątalną całość licznemi ljanami. Tylko gdzie niegdzie wąska, sztucznie wycięta, ścieżyna prowadzi od jakiejś samotnie stojącej na wybrzeżu chaty rybaka w głąb do niewiel­kiej zwykle polanki, wypalonej w lesie, zasadzonej kukurydzą lub bananami. Gdzieś wpobliżu chaty wykopany dół napełnia do połowy zlekka cuchnąca siarkowodorem woda, służąca rybakowi do picia, mycia i prania, faunie wodnej za siedlisko, żabom kowalom do budowy swych ciekawych gniazd, a nam za miejsce łowów. Właśnie na brzegu jednego z takich zbiorników spotkaliśmy koliste za­głę­bienia o średnicy 25-30 cm, otoczone pięciocentymetrowej wysokości wałem ziemnym, w których kowale (Hylafaber) składają swój skrzek.

 

19 grudnia wyruszam kajakiem na kilkodniową wycieczkę w towa­rzystwie jednego z praktykantów „Daru Pomorza”, inż. A. Błeszyń­skiego. Wyjazd wgórę zatoki, aż do jej końca, – noclegi na brzegu, w sąsiedztwie chat (ze względu na wodę słodką) uprzejmych tubylców, – rozpaczliwa i beznadziejna walka z drobniutkiemi a krwiożerczemi moskitami, przed któremi do pewnego stopnia broni nas tylko szczelnie zamknięty namiot „Kery”, – wreszcie kilkodniowa wędrówka wgórę rzeki Nhundiaguara do miasteczka Morretes i z pow­ro­tem – oto szlak naszej wędrówki.

Lesiste wybrzeże zatoki Paranaguà

Po drodze częste zbieranie planktonu i fauny makro­skopowej i wciąż się zmieniające widoki: niskie przy ujściu brzegi rzeki, rozdzie­lonej na nieliczną ilość łączących się ze sobą ramion, porośnięte olbrzymiem, wysokości człowieka, sitowiem; gdzie niegdzie zatoczki wy­pełnione kwitnącemi jak hiacenty Eichhorniami; dalej wgórę rzeki brzegi wyższe, zalesione, o zbitym gąszczu drzew i zwisających nad wodą festonach ljan, trudno dostępne; jeszcze dalej, bliżej ku Morretes, pola uprawne, kukurydzowe lub bananowe, lub dopiero przygotowane do uprawy poręby.
Nieco przed Morretes spotykamy trudne do poko­nania pod prąd kamieniste stromizny o bystrym prądzie wody; trzeba wysiadać i kajak holować, notabene po nasłuchaniu się opowieści o wy­stępowaniu krokodyli w rzekach tutejszych, z których zresztą nie widzie­liśmy ani jednego.
Noclegi na małej plaży rzecznej, gdzie przybór wody przez noc groził zniesieniem całego obozu; burza z grzmotami i silną ulewą, przed którą znów znakomicie nas ochronił namiot o podwójnym dachu. Miasteczko Morretes, rozłożone wśród pól bananowych na tle łańcu­cha górskiego – Serra do Mar – oddzielającego nizinny pas przybrzeżny od wyżynnego wnętrza Parany; – oto garść wspomnień z tej wycieczki.

 

Na wigilję wracamy na statek; rolę choinki odgrywa przysłany z Curityby młody pinjor, znacznie podobniejszy do naszej polskiej choinki, niż użyte w tym celu dwa lata temu na Martynice liściaste drzewko mangrowowe. A nazajutrz rano, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, wyjazd z tobołkami do Curityby.

 

Linja kolejowa Paranaguà – Curityba, wielokrotnie już opisywana przez podróżników, słusznie słynie ze swej piękności. Wznosząc się stop­niowo od poziomu morza na wysokość około 1000 m licznemi serpen­tynami przewija się obok stromych skalistych ścian najwyż­szego tu szczytu Marumbi, wśród skał przebitych licznemi tunelami, wśród prze­bogatej roślinności, czepiającej się każdego występu skalnego, przeska­kuje ponad głębokiemi wąwozami, gdzie w gąszczu ljan i paproci szumią górskie strumienie i skaczą w dół białe siklawy.

Jedna ze ścian skalnych w masywie Marumbi

 

Charakter roślinności stopniowo się zmienia: wyżej pojawiają się liczne bambusy, a gdy wreszcie wydostajemy się na wyżynę, rozpo­czy­nają swe niemal niepodzielne panowanie wspaniałe parasole pinjorów (Auracaria brasiliensis), tak niezmiernie charakte­rystyczne dla wyżyny parańskiej. Gdyby nie pinjory, lekko falisty krajobraz tej wyżyny w okolicach Curityby nie­wiele różniłby się od polskiego.

 

W Curitybie krótki popas, uprzyjemniony pobytem u pp. Wicekonsulostwa T. Cybulskich, którzy po obiedzie uprzejmie odwożą nas samochodem do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów osady Araucaria, do dr. J. Czakiego, którego gościnny dom stał się dla nas przez dni 9 naszym własnym domem.

 

Dr. J. Czaki, zamieszkały w Brazylji od lat niemal 20, oddawna już nawiązał kontakt z warszawskiem Państwowem Muzeum Zoolo­gicznem. Zamiłowany przyrodnik-amator 10 lat temu swe bogate zbiory ofiarował naszej instytucji, pragnąc w miarę możności przyczynić się do wzboga­cenia polskiej nauki; a i teraz oczekują nas liczne paki ze zbiorami, nagromadzonemi w ciągu ostatniego dziesięciolecia. To też pobyt w Araucarji upływa nam częściowo na zbieraniu bezkręgowców w rzece Iguassu, w jej zalewach i ramio­nach, oraz nad jej brzegami, częściowo zaś na pakowaniu zbiorów Dr. Czakiego, które razem z nami 3 stycznia [1934] wy­jeżdżają do Paranaguà na statek.
Nie należy zapomnieć i o 6 ży­wych wężach jadowitych (Jararaca i Urutu, również dar dr. Czakiego) pieczołowicie piastowanych przez nas w specjalnej skrzynce.
Prócz węży wywozimy z Brazylji 2 żywe jaszczury brazylijskie (Tupinambis teguixin), a po statku wałęsa się, ku rozpaczy mie­szkańców kabin, ostronos (Nasua rufa), brazylijski przedstawiciel rodziny szopów, ofiarowany obecnie przez Komendanta ,,Daru Pomo­rza” warszawskiemu ogrodowi zoologicznemu. Rozpacz ta miała solidne podstawy, gdyż ostronos, nazwany przez nas misiem, myślał tylko o dwóch rzeczach: o jedzeniu, oraz o tem, gdzie jaką zrobić szkodę. Każdą spotkaną książkę, tytoń lub cygara, pudełko zamknięte, paczkę zawiązaną, zawartość szuflady lub szafki, roślinę w doniczce, wszystko to tępił ze specjalnem zamiłowaniem, nie mówiąc już o tem, że każdą kabinę uważał za zaciszny zakątek, w którym należy załatwiać swe potrzeby fizjologiczne. To też i później, gdy został wreszcie uwiązany, okrzyk „miś na swobodzie” stawiał na nogi całą załogę; każdy pędził do swej kabiny sprawdzić, czy misiowi nie przy­szło do głowy złożyć tam wizyty. Pozatem zresztą był to pasażer bar­dzo miły i poza kabinami, cieszący się ogólną sympatją.

 

12 stycznia 1934 roku opuszczamy Paranaguà, aby w dwa dni później zawinąć znów do brazylijskiego portu São Francisco, w celu pozostawienia w szpitalu chorego stewarda, poczem 16-go wyruszamy ostatecznie do południowej Afryki. 4-tygodniowa podróż przez połud­niowy Atlantyk odbyła się pod znakiem chłodu i silnego kołysania. Posuwaliśmy się w pobliżu letniej linji zasięgu gór lodowych. Poja­wiają się wreszcie liczniejsze albatrosy, których w szerokościach bardziej północnych w tej podróży nie widzieliśmy wcale. Porucznik Kwiatkowski zasadza się na nie ze specjalną wędką, której ostra blaszka wrzyna się nieco w dziób albatrosa, nieumiejącego się jej pozbyć. Znakomity lotnik, wyciągnięty na pokład, żałosny przedstawia widok: nietylko nie potrafi wzlecieć z pokładu, ale i utrzy­mać się na nim nie może na nogach; to też po kilku niezgrabnych krokach siada, jakby wyczekując od ludzi zmiłowania.

Na pokładzie ,,Daru Pomorza” – albatros

Złowione albatrosy (Diomedea exulans, zasięg skrzydeł jednego z nich wynosił 3 m 20 cm), po zebraniu z nich pasożytniczych wszołów, puszczano z powrotem na swobodę.

Pewnego dnia pojawia się za statkiem olbrzymi miecznik (Xiphias gladius); innego znów dnia otacza statek olbrzymie, chyba z 500 sztuk liczące, stado delfinów, zabawiając nas swemi skokami nad wodą; kiedy indziej łowi się na hak jeszcze jeden żarłacz niebieski.

 

Wreszcie 13-lutego zjawia się na horyzoncie charakterystyczny profil góry Stołowej, panującej nad Cape Town, a wieczorem, podcho­dząc do portu, widzimy całe miasto, jako morze migocących gwiazd. Nocujemy na redzie i dopiero następnego dnia, „Dar Pomorza” przy­bija do molo portowego.

 

Pobyt w Cape Town był krótki. Zwiedzamy miasto, muzeum przyrodnicze, zawierające niewielką stosunkowo kolekcję bezkręgow­ców, sporo za to afrykańskich ssaków, ptaków, gadów, płazów i ryb, oraz bogate i piękne zbiory buszmeńskich rysunków ściennych z jaskiń, wreszcie grupy figur, stanowiących częściowo odlewy gipsowe z żywych buszmenów.
P. Wicekonsul J. Majewski zgóry już ułatwił mi moje zadanie przez porozumienie się z Uniwersytetem Kapsztackim, którego profesor botaniki, Dr. Compton, obwoził nas swym samochodem po okolicznych zbiornikach słodkowodnych. Między innemi spotykamy jedną z ciekawszych żab afrykańskich, (Xenopus laevis), której kijanki były w swoim czasie zaliczane do ryb z rodziny sumów.
Pod­kreślić również muszę serdeczne przyjęcie „Daru Pomorza” przez bardzo liczną miejscową kolonję Żydów polskich.

 

19 lutego opuszczany Cape Town, zdążając powoli do ostatniego już pozaeuropejskiego portu: Lobito w Angoli. Jedziemy wzdłuż brze­gów afrykańskich, w dość znacznej jednak od nich odległości, 80-100 mil morskich; przez cały ten czas na statek zalatuje z sąsied­niego lądu duża ilość owadów, szczególniej motyli. To też na pokładzie po­wiewają ciągle siatki entomologiczne, gdyż trzeba zaznaczyć, że ama­torów na barwne motyle, robiących przyrodnikom konkurencję, jest na statku sporo.

 

4 marca „Dar Pomorza” staje na kotwicy w upalnem Lobito, a zaraz dnia następnego o 6 rano trzech oficerów „Daru Pomorza” ze mną czwartym jedzie autem 400 kilometrów w głąb Angoli do kolonji pol­skiej w Quipeio w pobliżu Huambo (= Nova Lisboa). Płaskiem wybrze­żem okrążamy zatokę, rozłożone nad nią płytkie stawki do wydobywa­nia soli, której białe stożki rozrzucone są na znacznej przestrzeni; mijamy ubogie osiedla murzyńskie o maleńkich trzcinowo-glinianych, najczęściej okrągłych chatkach.

Wioska murzyńska w Angoli

 

Niższe części wybrzeża mają charakter pustynny, niemal zupełnie roślinności pozbawiony. Nieco dalej rozpoczynają się charak­te­rys­tyczne dla suchych miejscowości zarośla akacjowe.
Im wyżej się wznosimy, tem roślinność przybiera na bogactwie; zjawiają się formy zupełnie dotychczas mi nieznane, jak pękate baobaby, pio­nowo sterczące słupy olbrzymich aloesów i t. p. Na zboczach wyżyny angolskiej auto płoszy ogromne chmary dużych szarańczaków, których pewna ilość wpada do samochodu i oczywiście wędruje do moich zatruwaczek. Mijamy wysokie stożkowate budowle termitów. Po świetnej drodze wznosimy się licznemi serpentynami na wysokość i 800 m. Podczas postojów polowanie na owady, głównie motyle.
Nad wieczo­rem dostajemy się na miejsce, do gościnnych domów pp. T. Dekańskich i M. hr. Zamoyskich, u których krótki pobyt zbyt szybko nam niestety schodzi.
Przez dwa dni włóczę się po plantacjach kawowych i polach kukurydzy, zbierając wszystko, co mi w rękę wpada. Drogę powrotną odbywamy w nocy, przywożąc na statek żywą panterę, dar hr. Zamoyskiego dla warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Bardzo szybko stała się ona ulubieńcem całej załogi, chociaż zbyt wielką wyka­zywała inklinację do chwytania uczniów za nogi i spodnie.

 

8 marca „Dar Pomorza” wyrusza z Lobito na swój najdłuższy, gdyż trwający dni 50, pobyt na morzu. Mijamy znów równik; z tego powodu odbywają się zawody sportowe, zakończone powtórnem przy­byciem Trytona dla rozdania świadectw chrztu. Pewnego dnia prze­pływa koło burty duże stadko oryginalnych delfinów (Globiocephalus globiceps), o grubych zaokrąglonych głowach, które wy­su­wają z wody pionowo wgórę; z daleka robią wrażenie stadka morsów. Innego dnia łowi się znów rekin wraz z przyczepioną do niego rybką Echeneis, której część płetwy grzbietowej jest przesunięta na grzbiet głowy i zamieniona w owalną przyssawkę, służącą rybie do przycze­piania się do skóry większych zwierząt, jak rekiny, delfiny itp., i korzystania w ten sposób z bezpłatnej lokomocji.

Na pokładzie „Daru Pomorza” – rekin leżący na grzbiecie

 

Dalej na północy poja­wiają się w większej ilości brunatno-żółte glony pływające (Sargassum), skrzętnie przez nas łowione ze względu na dużą ilość organizmów zwierzęcych, żyjących wśród ich listkowatych rozgałęzień: liczne żółte mięczaki nagoskrzelne, o płatowatych wyrostkach skórnych, mniejsze i większe kraby, różne krewetki i inne skorupiaki, nie mówiąc już o licz­nych drobnych organizmach mikroskopowych – wszystko to wędruje do słoików i epruwetek z alkoholem i formaliną.

 

W okolicach Azorów, gdzie w poprzedniej podróży przed dwu laty „Dar Pomorza” przebył silny sztorm, i teraz morze nie daje nam spo­koju. Dwa tygodnie mocnego kołysania, o przechyłach bocznych, do­chodzących do 35°-40°, gdy przy każdym posiłku nie wiadomo, za co się chwytać rękami: czy trzymać talerz, z którego zupa leje się na kolana, czy wywracającą się szklaneczkę z winem, czy przytrzy­mywać uciekający wtył fotel, czy wreszcie podpierać walący się na nas stół; gdy nocny wypoczynek w sypialnej kojce zamienia się w obijanie boków o ściany kojki; gdy wszystkie sprzęty wydają przeraźliwe dźwięki, jakby się rozbijały na drobne kawałki; wszystko to może być zabawne przez dzień lub dwa, ale stanowczo staje się nieco uciążliwe, gdy trwa 2 ty­godnie.

 

Ze względu na spóźnienie (podróż nasza obliczona została na miesięcy 7, a już trwa dłużej) „Dar Pomorza” miał nie zachodzić już do żadnego portu, podążając wprost do Gdyni. Jednak, niestety, choroba jednego z uczniów zmusiła Komendanta do zawinięcia do Falmouth (27-29 kwiet­nia) na postój dwudniowy, po którym natychmiast ruszamy dalej. Jeszcze nas w kanale gnębi przez dni parę brak wiatru, ale to już ostatnie dolegliwości.
Morze Północne, Skagerrak i Kattegat prze­bywamy spokojnie pod żaglami; 9 maja Komendant rozkazuje puścić motor i Bałtyk przechodzimy szybko; 11-go maja [1934] koło godziny 14-ej przybijamy do mola w Gdyni, gdzie zaczynają się kłopoty z pakowaniem i wysyłką zbiorów do Warszawy.

dr Wacław Roszkowski
1934

Opublikowane: Sprawy Morskie i Kolonjalne : czasopismo poświęcone zagadnieniom morskim,
żeglugi śródlądowej, migracyjnym i kolonjalnym
. Nr 1, 1934 (lipiec, sierpień, wrzesień); str. 159-174.
 

 

 

Na stronie głównej: Albert Gleizes (1881-1953) – Mężczyzna w hamaku
(L’Homme au Hamac; 1913; olej na pł.; 1559 x 1309 mm; Albright-Knox Art Gallery, Buffalo, N.Y.)

 

 


►  Periplus – powrót na Stronę Główną