Kazimierz Robak: Andrzej, jakim go pamiętam

Andrzeja Drapellę poznałem w roku 1981, podczas jednego z rejsów krajowych na Pogorii.

Później żeglowałem z nim – już dużo dłużej – podczas pierwszej Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Bara­now­skiego, w roku szkolnym 1983/84[1]. Z tamtych czasów zostało mi sporo zapisków. Poniżej, kilka z tych migawek.

* * * * *

 

7 września 1983, środa; dzień 1.
Gdynia

„Godzina zero” rejsu pierwszej Szkoły Pod Żaglami miała wybić 7 września 1983. Na dziesiątą rano tego dnia zamówiona została wizyta celników i WOP-istów.

Kolejne godziny upływały w kołowrocie. Ładowanie żywności, klarowanie jachtu, przegląd takielunku, prace w maszynowni, ostatnie formalności. Wszyscy mieli pełne ręce roboty.

Chłopcy łazili po rejach, ucząc się przyszywania do jaksztagów, ciężkich zwałów dakronu – olbrzymich żagli rejowych, wciąganych na fokmaszt na gordingach.

Pokład żaglowca był zamknięty dla osób spoza załogi.

Po kei snuli się rodzice, podnieceni, często wpółprzytomni z niewyspania, bo część z nich od kilku dni koczowała w samochodach bądź pod chmurką. Było kilku dziennikarzy.

Między nimi uwijał się barczysty mężczyzna olbrzymiej postury o siwych włosach i opalonej twarzy. Nie wypuszczał z rąk aparatu fotograficznego, którym celował to w rodziców, to w pracujących na pokładzie jachtu uczniów. Był to Andrzej Drapella – znany na Wybrzeżu kapitan żeglugi wielkiej, zamiłowany żeglarz i kapitan jachtowy, ongiś dowódca Mazurki, o której krążyły legendy. Ponadto prezesował sekcji żeglarstwa deskowego, zażarcie wędkował i parał się fotografią, zamieszczając regularnie na łamach morskiej prasy fotoreportaże z egzotycznych portów, do których zawijał na statkach PLO i Chińsko-Polskiego Towarzystwa Okrętowego Chipolbrok, którymi dowodził.

Podszedłem, by się przywitać. Choć nie wydawał się mnie kojarzyć, zrobił dobrą minę:

– Cześć, cześć, Władysław. Mam już adhesy hodziców – Andrzej gromko grasejował. – A wam dokąd wysłać te fotoghafie? Chłopcy się ucieszą.

– Do Aleksandrii – rzuciłem na chybił trafił – na adres naszej stacji archeologicznej. A na imię mam Kazimierz.

– Dobha, Kaziu, przephaszam. W porządku. Adhes znam. Byłem. Może nawet dostaniecie coś wcześniej, bo na hazie mam uhlop i dużo czasu. No, stahy, trzymaj się, idę psthykać dalej.

 

* * * * *

 

Szkoła Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego od pierwszego rejsu napotykała przeszkody, których normalny umysł by nie wymyślił.

Przed rozpoczęciem jej pierwszej edycji, ultimatum postawił Urząd Morski: Krzysztof Baranowski miał być „zatwierdzony na funkcji kapitańskiej” pod warunkiem wzięcia na pokład „zastępcy ds. bez­pie­czeń­stwa, w stopniu kapitana żeglugi wielkiej Polskiej Marynarki Handlowej”.

Był to manewr mający utrupić Szkołę i dokopać Baranowskiemu. Wobec jednego z najlep­szych w Polsce i na świecie żeg­larzy zasto­so­wano szykanę bez prece­densu zarówno pod względem złośliwości, jak głupoty. Z równym powo­dzeniem można by jadą­cemu z rodziną na urlop kierowcy rajdo­wemu nakazać zabranie na przednim siedzeniu zawo­do­wego kierowcy cięża­rówki – „by było bezpiecz­niej” . Na szczęście po rejsie pierwszej SzPŻ żaden urząd nie miał już czelności, by powtórzyć wobec Pogorii arogancki nakaz zatrudnienia „zawodowego zastępcy kapitana”.

Wtedy jednak nakaz był nakazem, znaleźliśmy więc „zastępcę ds. bezpieczeństwa”, który wypłynął z nami z Gdyni. Sęk w tym, że miał on w Polsce własne sprawy do pilnowania, więc w Rzymie napisał oświadczenie, że na pokładzie jest wszystko w największym porządku, w związku z czym uznaje swą obecność za zbędną, dokument poświadczył w polskim konsulacie – i wyokrętował.

W Atenach dowiedzieliśmy się, że „ze względu na niewypełnienie warunków określonych przez Kartę Bezpieczeństwa”, Urząd Morski daje nam alternatywę: natychmiastowe znalezienie nowego zastępcy o uprawnieniach kpt.ż.w. PMH, albo „zatrzymanie Pogorii w Pireusie i niedopuszczenie do kontynuowania rejsu”.

Wtedy właśnie, po raz drugi w kontekście pierwszej SzPŻ, pojawił się Andrzej Drapella.

 

* * * * *

 

16 listopada 1983, środa; dzień 71.
Pireus

Udało się nam złapać Andrzeja telefonicznie w jego gdańskim mieszkaniu. Gdy posłyszał, w czym rzecz, jego pierwsze pytanie brzmiało:

– Dobha, a czy na „Pogohii” jest powiększalnik?

Rozmowa nie trwała długo. Andrzej obiecał jak najszybciej uporządkować swoje sprawy i zameldować się najdalej za dwa tygodnie. Niestety, wg naszej marszruty w tym czasie powinniśmy być w… Aleksandrii.

 

* * * * *

 

19 listopada 1983, sobota; dzień 74.
Pireus

Urząd Morski zareagował na to po swojemu: wydał Pogorii i jej kapitanowi „warunkową zgodę na przejście Pireus – Aleksandria bez zachodzenia do innych portów.”

Rejs był uratowany.

Używam cudzysłowów, bo dokumenty, o których piszę, były faktem. W Archiwum SzPŻ są ich kopie, za którymi stali konkretni ludzie, których funkcje, stanowiska, pieczęcie, imiona, nazwiska i podpisy widnieją pod każdym z tych aktów urzędniczej samowoli i prywaty.  W żadnej mierze nie są one godne przypominania.

 

* * * * *

 

2 grudnia 1983, piątek; dzień 87.
Aleksandria

Uczniowie siedzieli grzecznie w klasie, kiedy nagle wejście zasłoniła zwalista sylwetka. Mężczyzna, który przeciskał się przez drewniane drzwiczki, sprawiał wrażenie olbrzyma, mimo że garbił się w niskim pomieszczeniu. Wszyscy wiedzieli, kto to jest, toteż patrzyli na wchodzącego z ciekawością i lękiem.

2 grudnia 1983: Andrzej Drapella na Pogorii .
Fot. Stanisław Choiński

 

Przybyły uśmiechnął się szeroko.

– Jak się macie, obrzępy! – basowy głos przetoczył się po głowach obecnych jak lawina. – Thochę tu u was gohąco! Ale nie ma sthachu, zahaz będzie jeszcze gohęcej!

Klasa zamarła.

– No, co tak patrzycie? Listy przywiozłem! Najmilszy phezent dla każdego mahynarza! A poza tym dopieho tehaz wchodzimy w phawdziwe thopiki!

Pierwsze lody zostały przełamane. Potoczyła się rozmowa i widać było, że nowy Zastępca Kapitana z każdą chwilą podbija coraz bardziej uczniowskie serca. Krótkie, rzeczowe pytania i odpowiedzi padające z ust olbrzymiego kapitana, jego humor, witalność oraz zrozumienie potrzeb duszy prostych marynarzy rodziło niejasną nadzieję, że „nowy” będzie skutecznym antidotum na rozpasaną tyranię reszty kadry.

– A jak do pana mamy mówić? – zapytał nagle jeden z uczniów.

– Panie kapitanie! – podpowiedział drugi.

– Wykluczone! – zahuczał bas. – Kapitan na statku jest tylko jeden i zapamiętajcie to, obrzępy! A jak mówicie do heszty kadhy?

– No: panie Jacku, panie Wojtku…

– Dobha! A ja mam na imię Andrzej, jasne?

– Tak jest, panie kap…, panie Andrzeju!

– I tak trzymać! A tehaz pohozmawiamy o sphawie bahdzo ważnej, ba – najważniejszej. Któhy z was był kiedyś w ciemni fotoghaficznej i umie wywoływać zdjęcia?…

 

* * * * *

 

11 grudnia 1983, niedziela; dzień 96.
Kanał Sueski

Mętna woda przewalała się wzdłuż burt. Żaglowiec szedł równo, bez przechyłów, całą mocą maszyny, która pozwalała mu na zachowanie minimalnej z dopuszczanych w Kanale Sueskim prędkości.

Życie na pokładzie toczyło się normalnym trybem, w klasie co 45 minut zmieniali się nauczyciele, wachta kambuzowa obierała ziemniaki i hałasowała odkurzaczem.

Na mostku czuwali w sprężeniu Kapitan, Andrzej i stojący za manetką steru szef maszyny – Marek. Ich jednoczesna obecność świadczyła, że – mimo pozorów spokoju – niebezpieczeństwo może przyjść w każdej chwili. Obok, spokojnie oparty o nadbudówkę, stał pilot.

Biało-żółte wydmy, rzadko rosnące palmy, małe domki i lepianki – wszystko to przesuwało się z obu stron i znikało za rufą. Słońce podnosiło się coraz wyżej, a w powietrzu czuć było suchy, gorący oddech pustyni.

Na prawym brzegu, daleko przed dziobem, zamajaczył jakiś kształt. Pilot wskazał nań palcem:

– Prom. Mamy pierwszeństwo, oni o tym wiedzą – powiedział i znów zastygł w leniwym bezruchu.

Stojący obok Marka Andrzej nie odezwał się słowem i zapalił fajkę.

Pogoria szła prosto. Widać już było dobrze płaską barkę transportową, stojącą przy pomoście, i wsia­da­ją­cych do niej żołnierzy w spłowiałych mundurach. Kilku pokazywało sobie palcami cudaczny statek płynący kanałem.

Nagle prom ruszył. Płynął prostopadle do osi kanału, szedł na pewne zderzenie. Odległość między nim a rozpędzonym żaglowcem malała z każdą chwilą.

Czterdzieści metrów… Trzydzieści…

Andrzej, stojący najbliżej pulpitu, nie tracił czasu na wydawanie komend. Rzucił się i szarpnął manetkę steru w prawo. Wytrzymał chwilę, a gdy brzeg zbliżył się niebezpiecznie, wyprostował.

Delfiniak  minął o włos prom, który nagle zaczął skręcać i nadrzucać. To egipski kapitan w tym momencie również dał w prawo, ale Andrzej, jakby o tym wiedząc, znów pogłębił skręt. Obie jednostki ustawiły się równolegle. Dwa metry burta od burty!

Przerażone twarze i krzyki żołnierzy doskonale widocznych i słyszalnych przez otwarte bulaje klasy, wywabiły na pokład Polonistę. W tym czasie prom już został za rufą. Andrzej, ocierając pot, ustąpił miejsca Markowi, po czym jego dłonie zacisnęły się na klapach kurtki pilota i wciągnęły go do wnętrza kabiny nawigacyjnej.

– Gorąco było co? – spytał Polonista bladego Intendenta, który obserwował całą scenę z rufy.

– Mały włos, a skończylibyśmy podróż. Chłopaki zauważyły, co było grane?

– Żartujesz chyba. O bożym świecie nie wiedzą i nawet nie śmią się ruszyć. Piszą wypracowanie z romantyzmu.

 

* * * * *

 

2 stycznia 1984, poniedziałek; dzień 118.
Ocean Indyjski

Andrzej zdominował życie towarzyskie jachtu. Konkwista totalna. W południe wszyscy niemający służby kadrowicze biegną na wyprzódki do mesy, by zająć miejsce. Wiadomo, że o dwunastej rozlegnie się tubalne: – „O kuhcze, znowu się spóźniłem! Zhobicie mi jakieś miejsce?” Wtedy wszyscy skwapliwie przepuszczą Andrzeja do jego ulubionego rogu, a po kilku łykach gorącej kawy i paru ploteczkach popłynie kolejna opowieść.

Rzadko biorę w tym udział. Najczęściej wypadają mi wtedy lekcje, ale czasami słyszę te historie siedząc w kabinie i uzupełniając notatki przed wykładem. Namawiałem Andrzeja, by spisał to, co mówi, albo przynajmniej nagrywał na magnetofon, gdyż w jego narracji nie trzeba zmieniać nawet przecinków. Machnął ręką: „Stahy, kto by to chciał dhukować?”

 

* * * * *

 

4 stycznia 1984, środa; dzień 120.
Ocean Indyjski

Dar Młodzieży, wracający ze zlotu wielkich żaglowców w Japonii, namierzany był radiowo przez Pogorię przez kilka dni. Wpierw przez pośredników, później bezpośrednio kapitanowie obu jednostek podawali sobie aktualne pozycje i kursy, bowiem spotkanie dwóch polskich statków żaglowych pośrodku Oceanu Indyjskiego – to miało być to!

Termin ustalono na 4 stycznia. Chłopcy, przekonani o możliwości wzajemnych odwiedzin, pucowali Pogorię jak nigdy wcześniej, toteż barkentyna wyglądała niemal idealnie. Rozkołys był spory, ale mimo tego Makac i Geograf bladym świtem zawiesili nad pokładem małą galę flagową: sznur ze sczepionych flag sygnałowych, zaczynający się od lewej burty, poprowadzony przez top grotmasztu aż do relingu burty prawej .

Na horyzoncie pojawił się Dar. Nie bacząc na emocje, Kapitan zarządził normalne lekcje aż do pojawienia się gości.

Oba żaglowce przepłynęły obok siebie oddając saluty i honory, po czym stanęły w dryf.

Wiatr był dość mocny, ocean rozfalowany. W tych warunkach kapitan Daru nie zgodził się na spuszczenie szalup. Kapitan Pogorii przyjął to chłodno, ale Andrzej się wkurzył.

– Co?! Jak to nie będzie odwiedzin?! Po piehwsze: to ja już sobie zamówiłem u ochmistrza „Dahu” kalosze, największy hozmiar jaki ma, bo moje się podahły! Po dhugie: muszę od nich pożyczyć suszahkę do zdjęć, bo nasza jest za mała. Po trzecie: Intendent ma dla nich phezenty, a po czwahte: dawaj, Krzysiu, ponton, Bosmana – i jedziemy.

– Ja nie jadę – wycedził Kapitan. – Słyszałeś, co mówił Olechnowicz? Że w takich warunkach kapitan nie powinien opuszczać statku, więc on też nie może przyjechać. Ale jeżeli chcesz, to płyń!

– Jasne, że chcę, kuhcze blade! Bosman, zrzucaj ponton! Intendent, sekhetarz, jedziemy! Pasy! Sztohmiaki! Benzyna! Jazda!

 4 stycznia 1984,: Na pierwszym planie Andrzej Drapella szykujący się do zejścia na ponton, którym za chwilę podpłynie Bosman Stach.
Fot.: Kazimierz Robak

 

Ponton zatańczył na fali. Yamaha warknęła i Bosman skierował gumowy dziób w stronę dryfującej fregaty. Intendent ściskał w rękach upominki i przesyłki pocztowe, szczelnie zawinięte w folię. Polonista osłaniał od bryzgów ukaefkę. Andrzej piastował podłużne zawiniątko z tradycyjnym Jasiem Wędrow­nicz­kiem „red label”.

Zachrypiała ukaefka. Załoga pontonu nastawiła uszy. Ale zamiast Pogorii odezwał się Dar, którego oficerowie używali do porozumiewania się między sobą tego samego pasma.

– Co oni robią? – pytał jakiś głos.

– Nie wiem. Nic nie widzę.

– Ja też… Ty, kurde, oni spuścili ponton! Patrz, tam w lewo od dziobu!

– Mam! Ledwie ich widać między falami! Czekaj, oni naprawdę płyną! Wołaj kapitana.

Przez chwilę panowała cisza. Nagle rozległ się dobrze nam znany głos komendanta Daru.

– Jak to: „płyną?” A tak, widzę. Jak to: „co robić?” No, jak płyną, to chyba dopłyną, więc trzeba im spuścić trap!

 

Kiedy na pokładzie żaglowca gdyńskiej WSM cztery postacie zaczęły ściągać ceglaste sztormiaki, załoga Daru patrzyła na nich jak na przybyszów z innej planety. Nagle przez krąg patrzących przedostał się znany całej czwórce dziennikarz i filmowiec – Andrzej Radomiński.

– Słuchajcie! Nie dałoby się podrzucić mnie i operatora na Pogorię? Z naszym kapitanem już rozmawiałem, z waszym też.

Bosman bez słowa sięgnął po zdjęty dopiero co sztormiak, spoglądając pytająco na Andrzeja. Ten potarł brodę.

– Thudno, Stachu, przymusu nie ma, ale jeśli jesteś tak uprzejmy, to jedź. Ale w powhotnej dhodze przywieź naszą księgę pamiątkową, bośmy chyba zapomnieli.

 

* * * * *

 

Z listów uczniów:

9 stycznia 1984, poniedziałek.

Kochani Rodzice!

[…] Zrobiliśmy też świetny kawał panu Andrzejowi. Wiadomo, zawsze ciągnie wędkę za Pogorią. Otóż chłopcy przyczepili mu pantofel do końca i oczywiście pan Andrzej zaczął powoli i „umiejętnie”, jak na dobrego wędkarza przystało, wybierać „rybę”. Oczywiście – maszyna: stop! (w tej podróży znowu główny napęd to maszyna, gdyż były wiatry w nos). Po wyciągnięciu było kupę śmiechu, a pan Andrzej uznał to za świetny żart.

Działa także firma „Pstryk”. Wywołuje przy sprzyjających warunkach zdjęcia (odbitki) i czarno-białe filmy. Głównym pomocnikiem pana Andrzeja jest Sergiusz. Też bardzo bym chciał to robić, ale niestety nie wyrabiam się z nauką, ze spaniem (Sergiusz, obok Roberta i Karola, jest najlepszy w nauce).

[…] Pozdrówcie wszystkich. Całuję Was mocno.

 

* * * * *

 

12 stycznia 1984, czwartek; dzień 128.
Bombaj

Przyjęcie na cześć załogi Pogorii wydał agent Polskich Linii Oceanicznych w Bombaju, p. Khemka.

Pogoria nie miała co prawda – poza narodowością – nic wspólnego z PLO, ale Mr Khemka znał doskonale Andrzeja Drapellę, który wielokrotnie zawijał do Bombaju na dowodzonych przez siebie statkach.

12 stycznia 1984, Bombaj: K.ż.w. Andrzej Drapella (tu z pełnym wyposażeniem szefa Firmy „Foto Pstryk”) i szef Khemka & Co. Agencies Pvt. Ltd.

Fot.: Khemka

 

* * * * *

 

19 stycznia 1984, czwartek; dzień 135.
w drodze do Kolombo

Andrzej stwierdził, że młodzież powinna mieć swojego rzecznika i opiekuna wśród kadry, coś w rodzaju wychowawcy w lądowej szkole. Zaproponował, by to stanowisko nazwać Starszy-Nad-Kubrykiem i zaoferował swoją kandydaturę. Ani wśród kadry, ani wśród uczniów nie było sprzeciwów.

 

* * * * *

 

1 kwietnia 1984, niedziela; dzień 208.
Kapsztad

[…] W niedzielę rano, prawie świtem, pierwszym naszym gościem był ksiądz Walenty Tanajew. Ma lat 70 i jest kapelanem portowym. Urodził się w Chinach w rosyjskiej rodzinie. W Charbinie ukończył polskie gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza, a swoje życie spędził jako misjonarz w Ameryce Południowej. Od 5 lat jest w Cape Town na swym nowym stanowisku. Jest skromną postacią o wspaniałej osobowości.

Przywiózł otrąbki i zjadł z nami śniadanie. Wygłosił referat o wyższości otrąbków nad kaszą i makaronem oraz nakazał ich konsumpcję. Na początek zaopatrzył statek w 6 worków tego zalecanego przez siebie pokarmu. Na porannym apelu Kapitan udzielił mu głosu. Tu ksiądz Walenty, ciętym językiem, wytknął wszystkie wady południowoafrykańskiej społeczności. Widać było, jak ciężko jest słowiańskiej naturze żyć w kraju o anglosaskiej mentalności.

Ksiądz ma służbowy biało-czerwony mikrobus, z którego często korzystaliśmy. Swój wóz prowadzi ostro. Gdy spytałem go o mandaty, odpowiedział z uśmiechem: „Nu, ludzie tu są pobożni – to ja policjantów rozgrzeszam za grzechy ludzkie – a oni mnie z drogowych”. […]

Andrzej Drapella: „Listy z ‘Pogorii’: Ostatni etap”.
Wybrzeże, nr 26/86, 24 czerwca 1984.

 

* * * * *

 

Z pamiętników uczniów:

14 maja 1984, poniedziałek

Postanowiłem, że na śniadanie nie pójdę. Niestety. Kapitan przyszedł do „ósemki” i nie przyjął do wiadomości, że nie chcę jeść śniadania. Powtórzył to na apelu. Jeżeli ktoś nie przyjdzie na śniadanie, Kapitan przyniesie mu do łóżka, a firma „Pstryk” to uwieczni.

Szkoła rozpoczęła się normalnie, jak zwykle od tylu tygodni na morzu. Zwolniłem się z angielskiego, żeby uczyć się chemii.

 

* * * * *

 

10 czerwca 1984, niedziela; godz. 11.00 LT; dzień 278. i ostatni
Gdynia, basen jachtowy im. Gen. Zaruskiego

Gdy Pogoria wchodziła w główki portu, huknęła petarda, a z noku najniższej rei spadła do wody wielka kukła wyobrażająca Ucznia-Pogorianta. Lekki wiatr wydmuchał ją na morze i kukła odpłynęła w siną dal (a przynajmniej miał ją wydmuchać i powinna odpłynąć).
Wymyślił ten happening Andrzej Drapella. Symbolizować to miało ostateczne zerwanie z „uczniactwem” i przejście do dorosłego etapu życia – do portu wpływali przecież marynarze.

10 czerwca 1984, Gdynia: kukła na noku fokrei

Fot.: Karol Krzystolik

 

Na kei przygrywała wojskowa orkiestra, matki chlipały, a ojcowie wpatrywali się pełni dumy w ogorzałe twarze synów prężących się w paradzie burtowej.

 

* * * * *

 

Pierwsza SzPŻ Krzysztofa Baranowskiego  (1983/1984)
DATY, LICZBY, FAKTY

 

Specjalne miejsce w kronice Szkoły Pod Żaglami należy się „Firmie FOTO-PSTRYK”. Była to pracownia fotograficzna zorganizowana na pokładzie Pogorii i prowadzona przez kpt.ż.w. Andrzeja Drapellę.

Szef Firmy (a także pracujący pod jego kierownictwem uczniowie) wykonał w czasie rejsu kilka tysięcy zdjęć, poświęcając na to setki, jeśli nie tysiące godzin pracy. Odbitki otrzymywali (bezpłatnie) rodzice uczniów, załoga, polska prasa i TV oraz prasa zagraniczna.

Podsumowaniem pracy „Firmy FOTO-PSTRYK” była wystawa ok. 800 fotografii z  rejsu, prezentowana po raz pierwszy 10 czerwca 1984 r. w Klubie Morskim w Gdyni. Spotkanie w KM łączyło elementy akademii ku czci, pikniku i  wernisażu; chyba żadna wystawa nie miała tylu przewodników naraz:  było ich 29-ciu, a każdy wszystko wiedział najlepiej.

Po raz drugi zaprezentowana została w Ministerstwie Oświaty i Wychowania w Warszawie.

Niestety, Andrzej nigdy nie wydał tych zdjęć w osobnym albumie.

30 marca 1984: Pogoria u wybrzeży Południowej Afryki na tle Góry Stołowej
Fot. Andrzej Drapella

 

* * * * *

 

W niedzielę 16 lipca 2017, Andrzej odpłynął do Hilo na wieczną wachtę.

 

Kazimierz Robak
19 lipca 2017


[1] Rejs pierwszej Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, pod hasłem „Śladami starych kultur”, trwał 278 dni: rozpoczął się 7 wrześ­nia 1983 w Gdyni i tam też zakończył 10 czerw­ca 1984. Pogorią dowodził Krzysztof Baranowski. Trasa prowadziła przez Morze Śródziemne i Kanał Sueski do Indii i Sri Lanki, a z powrotem wokół Afryki, co w sumie dało 26 530 mil morskich.

 

 


Periplus powrót na Stronę Główną