Kordzik – w moich wspomnieniach – pojawił się na scenie 35 lat temu.
Organizowaliśmy wtedy pierwszą Szkołę Pod Żaglami i nie zdawaliśmy sobie sprawy (z perspektywy to widać wyraźniej), że zachowywaliśmy się jak wariaci. W zgrzebnym PRL-u, wciąż w stanie wojennym, gdy najważniejsze produkty spożywcze były na kartki a wyjazdy zagraniczne – po Gierkowskiej odwilży – okrojone do minimum, Krzysztof Baranowski wymyślił, że zabierze trzydziestkę licealistów na cały rok szkolny w rejs do Indii. A my – piątka z jego załogi antarktycznego rejsu Pogorii – pomagaliśmy mu w tej utopii, płynąc na fali entuzjazmu, jakbyśmy kompletnie oderwali się od rzeczywistości.
Do grupy nawiedzonych kwalifikował się jeszcze ówczesny minister oświaty, prof. Bolesław Faron, który we wrześniu 1982 dał Krzysztofowi Baranowskiemu zielone światło i do jego listu do licealistów dołączył swoje pisemne poparcie skierowane do dyrektorów szkół.
Gdyby prof. Faron nie miał wizji, Szkoły by pewnie nie było, ale oberwało mu się za to solidnie. Ciało pedagogiczne jednego z liceów opublikowało nawet w prasie wyrazy zdumienia „że ob. minister firmował swoim podpisem i akceptował akcję mającą szkodliwe skutki wychowawcze i społeczne”, a do tego: oburzającą, demoralizującą, głęboko niemoralną i wypaczającą charakter. Takie potępienia były na szczęście nieliczne, ale sprzeciwy lżejszego kalibru sypały się jak grad.
Kapitan był jednak tak uparty, a my chyba tak skuteczni, że sprawa wędrowała w urzędowej dżungli coraz wyżej i wyżej. Wreszcie pomysłem Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego zajął się rząd.
Czyż nie surrealizm? W kraju pogrążonym w kryzysie – ekonomicznym, politycznym, społecznym, wyliczać tak można długo – przy wspólnym stole zeszli się (29 marca 1983): delegaci pięciu ministerstw (wszyscy w randze wiceministrów), przedstawiciele Naczelnej Izby Kontroli (mogącej kontrolować wszystkich, z ministerstwami włącznie), reprezentanci władz żeglarskich (PZŻ) a nawet autorytety sportowe (przedstawiciele warszawskiej AWF).
Po co? By dyskutować, co zrobić z pomysłem faceta, który chciał za uczciwie zarobione przez młodych ludzi pieniądze zagospodarować bezczynny zimą i wiosną żaglowiec, i trochę rozruszać małolatów. Mało tego – całe gremium, po kilkugodzinnej dyskusji i naradzie oświadczyło jednogłośnie: Nie mamy uprawnień do podejmowania decyzji!
Po kilku tygodniach Kapitan zatelefonował do mnie późnym wieczorem.
– Potrzebna będzie wersja krótka.
Materiały informacyjne na temat Szkoły mieliśmy podzielone na trzy, objętościowo różne, zestawy.
– Gdzie, kiedy, dla kogo?
– Generał. Jutro. Siódma rano. Aleje Ujazdowskie.
– Zaszliśmy aż tam?
– Tak. Piszę właśnie pismo przewodnie. Trzymaj się. Do jutra.
Cóż – Polska nie miała widać wówczas innych problemów. Żyłem w szczęśliwym kraju.
Bladym świtem wręczyłem Kapitanowi kilka zadrukowanych kartek i zerknąłem do „pisma przewodniego”. Było bardzo zwięzłe. Dziś bym po prostu pstryknął zdjęcie komórką, wtedy – mogłem jedynie postarać się zapamiętać:
Panie Premierze! Gdy skończyłem wokółziemski rejs Polonezem, od Dowódcy Marynarki Wojennej otrzymałem kordzik oficerski z wygrawerowanym moim nazwiskiem i stopniem „kpt. mar.”. Pan, jako minister Obrony Narodowej, dodał do tego dewizę: „Już dość samotnych rejsów, teraz trzeba przekazywać swe doświadczenia młodszym”. Tak właśnie czynię.
I podpis.
Kordzik podziałał.
Po długich kilku dniach Kapitan otrzymał pismo z informacją, że „wniosek w sprawie realizacji w 1983 r. eksperymentu wychowawczego pn. ‘Szkoła pod Żaglami’ został przedłożony Prezesowi Rady Ministrów i uzyskał Jego akceptację”.
Dokładnie tak: bez nazwiska. Za to z datą: 25 maja 1983.
Nie był to co prawda koniec kłopotów, bo premier – premierem, a władze morskie i tak robiły, co chciały, do szykan włącznie, jednak pierwsza Szkoła Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego wypłynęła, jak planowaliśmy: 7 września 1983. I zgodnie z planem – po 278 dniach – wróciła.
Drugi raz kordzik wypłynął kilka miesięcy temu, w „Spowiedzi Kapitana”. Nie zwróciłbym na to większej uwagi, gdyby kilka znajomych osób nie zaczęło mnie wypytywać właśnie o kordzik. Czemu? Nie wiem, ale uświadomiłem sobie, że – słysząc o kordziku wielokrotnie – nigdy go nie widziałem.
Napisałem do Kapitana prosząc o zdjęcie. Odpisał po kilku godzinach.
Po powrocie z rejsu, w 1973 roku, zainteresowało się mną dwóch ministrów. Jerzy Szopa [minister żeglugi i prezes PZŻ] podarował mi samochód, fiata combi i nawet zapytał, jakiego ma być koloru. Modny był wtedy bahama yellow i taki dostałem.
Wojciech Jaruzelski [premier i minister obrony narodowej] zaprosił mnie z żoną dając wybór: śniadanie lub kolacja. Wybrałem śniadanie, w czasie którego wkroczył admirał Janczyszyn [dowódca Marynarki Wojennej] i wręczył kordzik, z którego dowiedziałem się, że zostałem awansowany na kapitana. Napis brzmiał „Kpt. mar. Krzysztofowi Baranowskiemu – Dowódca Marynarki Wojennej PRL.” Numer kordzika – 6218.
Nigdy nie egzekwowałem swoich praw kapitańskich, nawet nie wiem, czy Marynarka Wojenna wciągnęła mnie na listę. Jeśli tak, to miałbym prawo do noszenia munduru galowego (cały w bieli!).
Zdjęcia masz w załączniku.
Kazimierz Robak
4 sierpnia 2018