Nigdy nie będzie wiadomo, jak powinno się to opowiadać, w pierwszej czy drugiej osobie liczby pojedynczej, w trzeciej liczby mnogiej czy też może stwarzając w miarę potrzeby jakieś nowe formy, które do niczego się nie przydadzą. Gdyby można było powiedzieć: ja widzieliśmy, jak wschodził księżyc, albo: ty, jasnowłosa kobieta, to obłoki szybko płynące przed moimi twoimi, jego naszymi waszymi jej twarzami. Niech to wszyscy diabli.
Skoro jednak ma to zostać opowiedziane, byłoby najlepiej, gdyby maszyna (piszę na maszynie) mogła napisać to sama, podczas gdy ja poszedłbym na piwo, i nie jest to przenośnią, bo dziura, o której będzie mowa, jest również maszyną, tyle że inną (contax 1.1.2), a jest przecież bardzo prawdopodobne, że maszyna więcej wie o drugiej maszynie niż ja, ty, ona (jasnowłosa) i obłoki.
Wprawdzie głupi ma szczęście, nie mam go jednak aż tyle, by móc we wszystko uwierzyć, i wiem, że jeżeli sobie pójdę, mój remington na stole ani drgnie, pogrążony w tej absolutnej nieruchomości, która charakteryzuje — gdy stoją spokojnie — rzeczy z natury swej ruchome. Więc muszę sam pisać, bo jeżeli ma to zostać opowiedziane, ktoś musi pisać, a może już lepiej, żebym to był ja, który jestem umarły, mniej zaangażowany od pozostałych, ja, który widzę tylko chmury i mogę myśleć bez przeszkód, pisać bez przeszkód (oto płynie jeszcze jedna, o szarych brzegach) i przypominać sobie bez przeszkód, ja, który jestem umarły — (i żywy, nie mam przecież zamiaru nikogo nabierać, co i tak się okaże, gdy nadejdzie odpowiednia chwila). Zaczynam więc (bo przecież trzeba jakoś zacząć) od najbardziej odległego końca, czyli od początku, co w gruncie rzeczy jest jeszcze najlepszym sposobem odpowiadania.
Chociaż… Sam siebie zapytuję, dlaczego właściwie muszę to opowiedzieć? Ale gdyby zacząć się pytać, po co się robi to, co się robi, gdyby zapytać nawet o to, dlaczego przyjęło się zaproszenie na kolację (teraz przefruwa gołąb, a chyba i wróbel) albo dlaczego, gdy ktoś nam opowie jakiś kawał, to człowieka tak długo łaskocze w żołądku, dopóki nie opowie go w biurze, i dopiero wtedy jest zadowolony, i może wrócić do pracy…
O ile wiem, nikt jeszcze nigdy tego nie wytłumaczył, tak że chyba będzie najlepiej po prostu to opowiedzieć, w końcu nikt się nie wstydzi oddychać ani wkładać butów, są to rzeczy normalne i dopiero gdy zdarzy się coś niezwykłego, gdy w bucie znajdziemy pająka albo gdy tak rzęzimy oddychając, jakbyśmy mieli w płucach tłuczone szkło, dopiero wtedy omawia się to, opowiada kolegom w biurze albo lekarzowi: „Och, panie doktorze, za każdym oddechem…” Więc trzeba to zrelacjonować, wyrzucić z siebie, pozbyć się tego głupiego łaskotania w żołądku.
A skoro już mamy do tego przystąpić, uporządkujmy to jakoś i zejdźmy sobie po schodach aż do niedzieli siódmego listopada, dokładnie miesiąc temu. Schodzi się te pięć pięter i oto już jest niedziela, nieprawdopodobnie słoneczna jak na listopad w Paryżu, taka, że miałoby się ochotę połazić tu i tam, popatrzyć i zrobić parę zdjęć (bo byliśmy fotografami, jestem fotografem).
Wiem, że najtrudniej będzie znaleźć sposób, w jaki należałoby to opowiedzieć, i nie boję się tego powtarzać, bo w gruncie rzeczy nikt dobrze nie wie, kto opowiada, czy to ja, czy to, co się zdarzyło, czy to, co przepływa (obłoki, czasem jakiś gołąb, czy po prostu opowiadam moją własną prawdę, ale w takim razie byłaby to prawda z gatunku tych łaskoczących w żołądku, z tych, od których chce się uciekać za każdą cenę, byle już raz z tym wszystkim skończyć.
Opowiemy to powoli, w miarę pisania wszystko będzie się wyjaśniało. Jeżeli zostałbym zastąpiony, jeżeli nie wiedziałbym, jak pisać dalej, jeżeli skończyłyby się chmury, a zaczęło coś innego (bo przecież trudno nazwać „istnieniem” oglądanie bez przerwy przepływających chmur lub przelatujących od czasu do czasu gołębi), jeżeliby cokolwiek z tego wszystkiego… Co powinienem wstawić po tym „jeżeliby”, żeby prawidłowo zamknąć zdanie? Nic. Gdy zacznę się pytać, nie powiem nic. Należy mówić. Może to, co powiem, stanie się czymś w rodzaju odpowiedzi dla kogoś z tych, co mnie przeczytają.
Roberto Michel, pół Francuz, a pół Chilijczyk, tłumacz, a w wolnych chwilach fotograf amator, w niedzielę, 7 listopada, roku, w którym się to wydarzyło właśnie przepływają jeszcze dwie, srebrzyste po brzegach), wyszedł ze swojego mieszkania pod numerem 11 przy ulicy Monsieur-le-Prince. Od trzech tygodni męczył się nad tłumaczeniem Traktatu o kasacji i apelacji profesora uniwersytetu w Santiago, Joségo Norberto Allende. W Paryżu rzadko bywa wiatr, jeszcze rzadziej tak silny, by na rogach ulic wznosić się trąbą w górę aż do okien i tłuc o stare drewniane żaluzje, za którymi zdumione panie omawiają na wiele sposobów zmienność pogody w ciągu ostatnich lat. Ale ponieważ równocześnie z wiatrem świeciło słońce, przyjaciel kotów, nic nie stało na przeszkodzie, aby pospacerować sobie nad Sekwaną i zrobić parę zdjęć Conciergerie i Sainte-Chapelle. Była zaledwie dziesiąta, wyliczyłem sobie, że około jedenastej będę miał możliwie najlepsze na jesieni światło. Żeby stracić trochę czasu, poszedłem powoli ku wyspie Saint-Louis, a potem spacerowałem po quai d’Anjou, patrząc przez chwilę na Hotel de Lauzun i recytując sobie jakiś fragment Apollinaire’a, który zawsze mi przychodzi do głowy, kiedy mijam Hotel de Lauzun (mimo że właściwie powinienem był myśleć o innym poecie, ale Michel jest uparty), a kiedy nagle opadł wiatr i słońce zrobiło się dwa razy większe (powinienem powiedzieć dwa razy cieplejsze, ale to przecież wszystko jedno), usiadłem na murku i poczułem się bardzo szczęśliwy tego niedzielnego poranka.
Wśród wielu sposobów zwalczania nicości jednym z lepszych jest fotografowanie, którego powinno się uczyć od najmłodszych lat, wymaga bowiem skupienia, wyrabia poczucie estetyki, oko i pewność ręki. Nie idzie przecież o polowanie na głupstwa, jak to robią reporterzy, ani o przyłapywanie sylwetek dygnitarzy wychodzących spod numeru 10 Downing Street, niemniej jednak, gdy się spaceruje z aparatem w ręce, ma się niemal obowiązek, aby nie przegapić przelotnego odblasku słońca na starym kamieniu, ani też dziewczynki z rozplecionymi warkoczami, która biegnie, niosąc chleb albo butelkę mleka. Michel wiedział, że fotograf musi dostosować swój sposób patrzenia na świat do wymogów aparatu (teraz przechodzi wielka chmura, prawie czarna), ale nie przejmował się tym, bo wystarczyło zostawić contaxa w domu, aby odzyskać swoje zwykłe roztargnione spojrzenie, obraz bez ramki, światło bez przesłony. Nawet w tej chwili („ta chwila” — co za słowo, co za głupie kłamstwo) siedziałem na murku nad rzeką i patrzyłem na przepływające barki, białe i czarne, nie myśląc o nich „fotograficznie”, po prostu istniałem, gubiąc się w ogólnym istnieniu rzeczy, nieruchomo płynąc wraz z czasem. Wiatr ustał.
A potem poszedłem przez quai de Bourbon aż do cypla wyspy, gdzie leży ów intymny placyk (intymny dlatego, że niewielki, nie dlatego, że ukryty, przeciwnie, cały otwarty ku rzece i słońcu), który diabelnie lubię. Nie było tam nikogo poza jakąś parą, no i oczywiście gołębiami.
Jednym skokiem usiadłem na kamiennym obmurowaniu, pozwalając słońcu otulić się, spętać, wystawiając ku niemu twarz, uszy i obie ręce (rękawiczki schowałem do kieszeni). Nie chciało mi się fotografować, więc żeby się jakoś zająć, zapaliłem papierosa. Mam wrażenie, że właśnie w chwili, w której zbliżałem do niego zapałkę, po raz pierwszy zobaczyłem chłopca.
Ci, których wziąłem za parę, przypominali o wiele bardziej matkę z synem, jakkolwiek zdawałem sobie sprawę, że nie jest to matka z synem, że jest to właśnie para, w tym potocznym znaczeniu, w jakim nazywamy parą dwoje ludzi opartych o balustradę lub obejmujących się na ławce w parku. Nie miałem nic do roboty, było więc aż za dużo czasu, żeby zastanawiać się, dlaczego chłopiec jest tak spłoszony jak źrebię lub zając (kładł ręce do kieszeni, natychmiast je wyjmował, przegarniał włosy palcami, zmieniał pozycję), przede wszystkim jednak — dlaczego się boi? Bo to, że się bał, ten strach dławiony przez wstyd, widziało się w każdym ruchu, tak jak i to, że marzył o tym, aby odwrócić się i uciec; jego ciało oscylowało niejako na samej granicy tej ucieczki i tylko jakieś ostateczne, żałosne poczucie ratowania pozorów jeszcze go od niej powstrzymywało.
To wszystko, zaledwie o pięć metrów ode mnie, było tak oczywiste — byliśmy sami, wsparci o murek na końcu cypla wyspy — że z początku lęk chłopca przesłonił mi jasnowłosą kobietę. Ale teraz, gdy wracam do tego myślą, widzę lepiej jej twarz, w chwili kiedy ją odczytałem (odwróciła się tak nagle jak chorągiewka na dachu i jej oczy, jej oczy były), kiedy niejasno przeczułem, co się dzieje, i pomyślałem, że warto zostać i popatrzyć. Jeżeli cokolwiek naprawdę umiem, to chyba patrzyć, choć wiem, że każde spojrzenie samo w sobie zawiera fałsz, bo jest czymś, co najbardziej ze wszystkiego oddala się od nas samych, i to bez żadnej gwarancji, podczas gdy węch… (ale Michel łatwo odchodzi od tematu, nie należy pozwalać mu na gadanie do woli). Przyjmując jednak z góry możliwość fałszu, można patrzyć; należy tylko dobrze rozróżniać to, na co się patrzy, od tego, co się widzi, umieć obnażać rzeczy z tego, co je przesłania. To wszystko nie jest łatwe.
Mam w pamięci raczej obraz chłopca niż jego ciało (co zresztą wyjaśni się później), natomiast pewien jestem, że lepiej przypominam sobie ciało kobiety, niż jej obraz. Była szczupła, smukła, oba słowa źle dobrane, aby właściwie określić, jaką była, ubrana w futro prawie czarne, prawie długie, prawie piękne. Cały wiatr owego ranka (teraz był to zaledwie słaby podmuch i nie było zimno) przewiał jej jasne włosy, które otaczały twarz białą, a pełną cienia — znów niedobrane dwa słowa — i było się straszliwie bezbronnym i samotnym naprzeciw jej czarnych oczu, które spadały na wszystko jak dwa orły, jak dwa salta w pustkę, jak dwa wytryski zielonej rzęsy. Niczego nie opisuję, raczej staram się zrozumieć. Powiedziałem, dwa wytryski zielonej rzęsy.
Bądźmy sprawiedliwi, chłopiec był dość dobrze ubrany, miał nawet kremowe rękawiczki (jakby ze starszego brata, studenta prawa albo socjologii), których palce zabawnie sterczały mu z kieszeni. Przez dłuższą chwilę nie widziałem jego twarzy, zaledwie subtelny profil: przerażony ptak, anioł Fra Filippo, ryż na mleku — i plecy wyrostka marzącego o tym, żeby znać judo, wyrostka, który bił się raz czy dwa o jakąś ideę lub o swoją siostrę; czternaście, może piętnaście lat, ubierany i karmiony przez rodziców, ale bez grosza w kieszeni, zmuszony do narad z kolegami, czy zamówić filiżankę kawy, kieliszek koniaku czy też kupić pudełko papierosów. Taki, co chodzi po ulicach myśląc o koleżankach, o tym, że poszłoby się na coś dobrego do kina, żeby kupić książkę, krawat lub butelkę likieru z zielono-białą etykietką. W domu (byłby to dom na poziomie, z obiadem o dwunastej i romantycznymi pejzażami na ścianach, z ciemnym przedpokojem i mahoniową podstawką pod parasole obok drzwi wejściowych) pada na niego bez przerwy jak drobny deszczyk, że czas na naukę, że nadzieja mamusi, że podobieństwo do tatusia, że list do cioci w Awinionie. To go wygania na ulicę, gdzie (choć bez grosza) ma dla siebie całą rzekę i miasto tajemnicze swych piętnastu lat (ze znakami na bramach, z niepokojącymi kotami), torebkę frytek za parę centymów, pornograficzne pismo złożone we czworo, samotność jak pustkę w kieszeniach, radosne spotkania, zapał do tylu spraw niezrozumiałych, lecz rozświetlonych wszechobejmującą miłością, gotowością podobną wiatrowi i ulicom.
Jest to biografia tego chłopca i każdego innego, ale dzięki obecności rozmawiającej z nim jasnowłosej kobiety ten stawał się w moich oczach jedynym, wyizolowanym z otoczenia (nudzi mnie wracanie wciąż do tego samego, ale znowu przepłynęły dwa obłoki postrzępione na brzegach). Myślę, że tamtego ranką ani razu nie spojrzałem w niebo, bo tak szybko poczułem, co się działo między chłopcem a kobietą, że mogłem tylko patrzyć na nich i czekać, i patrzyć, i… A więc: chłopiec był zdenerwowany i bez wysiłku można było odgadnąć, co miało miejsce parę chwil, najwyżej pół godziny temu: doszedł do cypla wyspy, zobaczył kobietę, zachwycił się nią. Na to czekała, bo od tego była; może zresztą chłopiec przyszedł wcześniej, może zobaczyła go z balkonu albo z samochodu i wyszła mu naprzeciw, rozpoczynając pod byle jakim pozorem rozmowę, od pierwszej chwili świadoma tego, że będzie się jej bał, że będzie chciał uciekać, lecz pozostanie, nieśmiały, pozując na zblazowanego poszukiwacza wesołych przygód. Koniec był nietrudny do przewidzenia, wszystko działo się o pięć metrów ode mnie i każdy mógł wyobrazić sobie następne etapy tej gry, tej śmiesznej szermierki. Wdzięk całej sceny polegał nie na tym, co się działo, lecz na przewidywaniach jej dalszego ciągu. Chłopiec w końcu upozoruje jakieś spotkanie, jakiś czekający na niego obowiązek i odejdzie niby lekko i beztrosko, w rzeczywistości zmieszany, potykając się niezdarnie, nagi pod ironicznym spojrzeniem, które odprowadzi go do końca. A może właśnie zostanie, zafascynowany lub po prostu niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek inicjatywy, a kobieta zacznie głaskać go po twarzy, potarga mu włosy i mówiąc coś bez głosu weźmie go nagle pod rękę, chyba że on z zuchwałością powoli zabarwiającą się pożądaniem, pragnieniem przygody, zdecyduje się objąć ją wpół i pocałować. Wszystko to mogło się zdarzyć; choć jeszcze nie zdarzyło się nic z tego, czego siedzący na obmurowaniu Michel oczekiwał niemal że z perwersją, machinalnie przygotowując aparat, żeby zrobić na samym cyplu wyspy malownicze zdjęcie tej niecodziennej, mówiącej półsłówkami i wpatrzonej w siebie pary.
Dziwne, że w tej scenie (w tym niczym: w obecności kobiety i mężczyzny różniących się wiekiem) była jakaś niepokojąca aura. Pomyślałem, że było to moją winą i że fotografia — jeśli ją zrobię — wróci temu wszystkiemu właściwe, nieważne wymiary. Byłbym na przykład miał ochotę wiedzieć, co myślał mężczyzna w szarym kapeluszu, siedzący przy kierownicy auta na nadbrzeżu prowadzącym do mostu, który czytał gazetę czy też może drzemał. Dopiero co go odkryłem, bo ludzie w stojących samochodach niejako nikną, gubią się w tej nędznej klatce, pozbawionej piękności, którą nadaje jej pęd i niebezpieczeństwo. A przecież auto stało tam cały czas, tworząc (a może deformując) część wyspy. Samochód. Równie dobrze mogłaby to być latarnia lub ławka. Za to wiatr, światło słońca, te sprawy zawsze nowe dla skóry, dla oczu, były najbardziej obecne, tak jak chłopiec, jak kobieta, znajdujący się tu dla odmienienia wyglądu wyspy, dla pokazania mi jej pod nową postacią. Było zresztą możliwe, że człowiek z gazetą także obserwował to, co się działo, że tak jak ja odczuwał przewrotną chęć oczekiwania na coś. Właśnie kobieta odwróciła się powoli, tak że chłopiec znalazł się między nią a murkiem nabrzeża, i widziałem ich z profilu; był wyższy od niej, niewiele, ale wyższy, dominowała jednak ona, jakby przerastała go (jej śmiech niby bicz z piór), przygniatając tym, że była, że się uśmiechała, że przesuwała ręką w powietrzu. Na co czekać dłużej z diafragmą na 16, z ujęciem, w które nie wchodzi ten ohydny czarny wóz, ale za to drzewo, właśnie potrzebne, żeby przełamać zbyt szarą płaszczyznę…
Podniosłem aparat na wysokość oczu udając, że nastawiam go na przestrzeń nie obejmującą ich, i trwałem, pewien, że w końcu uchwycę ruch, będący objawieniem, wszystko zdradzający wyraz twarzy, życie, w którym ruch nadaje, a sztywny obraz niszczy rytm, jeżeli nie uda się nam uchwycić niedostrzegalnego ułamka prawdziwej treści. Nie musiałem czekać długo. Kobieta kończyła omotywać chłopaka odbierając mu po troszeczku ostatnie resztki wolności, w powolnych, pełnych rozkoszy torturach. Wyobraziłem sobie prawdopodobne zakończenie (nadchodzi niewielka puchata chmurka, samotna na całym niemal niebie), przewidziałem wejście do domu (zapewne przeładowany parter, pełen poduszek i kotów), podejrzewałem przerażenie chłopca, jego rozpaczliwe wysiłki, by nie dać nic po sobie poznać, aby wyglądało, że jest do tego przyzwyczajony. Zamykając oczy (jeżeli je zamknąłem) uporządkowałem tę scenę, kpiące pocałunki, kobietę, która łagodnie ogania się od rąk udających, że — jak w romansach — zamierzają rozbierać ją na łóżku pod bladoliliowym edredonem, w zamian sama zmuszając go, aby pozwolił się rozebrać — niby matka i syn w żółtawym świetle opalizującej lampy, po czym może wszystko potoczyłoby się jak zawsze, może zaś właśnie zupełnie inaczej, i wtajemniczenie chłopca nie przekroczyłoby tych długich wstępów, gdzie niezręczność, rozpaczliwe pieszczoty, wyścig rąk kończą się rozmaicie: nie podzieloną, samotną rozkoszą lub też odmową połączoną ze sztuką wyczerpania i wytrącenia z równowagi zranionej niewinności. Łatwo mogło się to i tak skończyć. Może owa kobieta wcale nie szukała w nim kochanka, może chciała nim zawładnąć dla celów, których nie sposób odgadnąć, dla jakiejś okrutnej gry, smaku nie zaspokojonej żądzy, potrzeby podniecenia się dla kogoś innego, dla kogoś, który w żadnym razie nie mógł być tym chłopcem.
Michel grzeszy nadmiarem literackości, buduje nierealne konstrukcje. Uwielbia wymyślać postacie wyjątkowe, nietypowe dla rodzaju ludzkiego, monstra nie całkiem jednak odpychające. A ta kobieta prosiła się o to, niemal że podawała klucze umożliwiające trafienie w sedno. Zanim odejdzie teraz, zająwszy już na długie dni moje myśli (lubię bowiem przeżuwać), trzeba działać nie tracąc ani chwili. Wszystko zmieściłem w wizjerze; drzewo, barierkę, poranne słońce, i zrobiłem zdjęcie… nagle orientując się, że oboje zdali sobie z tego sprawę i teraz patrzyli na mnie, on — zaskoczony, pytający, ona zaś zirytowana, wroga zarówno twarzą, jak i ciałem, które poczuły się okradzione, sromotnie uwięzione w małym chemicznym obrazku.
Mógłbym to opowiedzieć bardzo dokładnie — nie warto. Kobieta zaczęła mówić, że nikt nie ma prawa robić zdjęć bez pozwolenia, i zażądała, bym jej zwrócił film. Wszystko to paryskim akcentem, głosem suchym, jasnym, który podnosił się zarówno w barwie, jak w tonie z każdym zdaniem. W sumie oddanie jej tego filmu było mi najzupełniej obojętne, ale każdy, kto mnie zna, wie, że ze mną można wszystko — byle po dobremu. W rezultacie ograniczyłem się do wygłoszenia opinii, że robienie zdjęć w miejscach publicznych nie tylko nie jest zabronione, ale przeciwnie, cieszy się jak największym poparciem zarówno oficjalnym, jak prywatnym. A podczas gdy to mówiłem, smakowałem perwersyjnie widok chłopca, który się ociągał, tym samym, że się nie ruszał, pozostając w tyle, i nagle (rzecz wręcz nieprawdopodobna) odwrócił się i zaczął biec; biedny wyobrażał sobie pewnie, że odchodzi z godnością, w rzeczywistości jednak uciekał, całym pędem minąwszy samochód, znikł jak nitka babiego lata w porannym powietrzu.
Ale babie lato w moim kraju ma jeszcze drugą nazwę, zwie się diabelską śliną i Michel musiał znieść stek obelg, wśród których został nazwany bezczelnym idiotą, na co zareagował uśmiechem, przeczącym ruchem głowy odpierając owe niezbyt wyszukane inwektywy.
Kiedy już zaczynało mnie to nużyć, nagle usłyszałem trzask drzwiczek samochodu. Człowiek w szarym kapeluszu stał niedaleko i patrzył na nas. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że on także grał jakąś rolę w tej komedii. Trzymając w ręku gazetę, którą niby przedtem czytał, zaczął iść ku nam. Najlepiej przypominam sobie grymas wykrzywiający mu twarz, pokrywający ją zmarszczkami. Usta mu drżały i grymas przesuwał się z jednej na drugą stronę warg jak coś żywego, niezależnego od jego woli, podczas gdy reszta, zupełnie nieruchoma, była twarzą umączonego klowna bez kropli krwi, o skórze zeschłej i zagęszczonej, o głęboko osadzonych oczach, a dziurki od nosa były widoczne i czarne, czarniejsze niż brwi, niż włosy, niż czarny krawat. Szedł ostrożnie, jakby bruk uwierał go w stopy, zauważyłem lakierki o podeszwie tak cienkiej, że musiał odczuwać najmniejszą nierówność ulicy. Nie wiem, dlaczego zeskoczyłem z murku, nie wiem, dlaczego zdecydowałem, że nie oddam im zdjęcia, że przeciwstawię się temu żądaniu, w którym wyczuwałem strach i tchórzostwo. Pajac i kobieta radzili się siebie milczącym spojrzeniem. Stanowiliśmy wzór trójkąta nie do zniesienia, czegoś, co musiało pęknąć z trzaskiem. Roześmiałem się im w nos i odszedłem, łudzę się, że trochę wolniej od chłopca. Na wysokości pierwszych domów, obok żelaznego mostku, odwróciłem się i spojrzałem na nich. Stali jak poprzednio, tyle że on upuścił gazetę; wydało mi się, że kobieta oparta o kamienną barierę przesuwała ręką po kamieniach klasycznym, absurdalnym gestem osaczonego, który szuka wyjścia.
Dalszy Ciąg nastąpił tutaj, zaledwie przed chwilą, w pokoju na piątym piętrze. Minęło wiele dni, zanim Michel wywołał zdjęcia z owej niedzieli. La Conciergerie i Sainte-Chapelle wyszły tak, jak powinny były wyjść. Na filmie znalazł jeszcze parę fotografii, o których nie pamiętał, nieudaną próbę uwiecznienia kota, niebezpiecznie zaczepionego o dach pisuaru, jak również zdjęcie jasnowłosej kobiety z chłopcem. Negatyw był tak znakomity, że zrobił powiększenie. Powiększenie było tak znakomite, że zrobił drugie, dużo większe, prawie wielkości plakatu. Nie przyszło mu do głowy (teraz obsesyjnie do tej myśli powraca), że jedynie zdjęcia Conciergerie warte były aż takiego zachodu. Z całej roli interesowała go tylko migawka z cypla wyspy. Przypiął powiększenie na ścianie pokoju i pierwszego dnia spędził dłuższą chwilę oglądając je i przypominając sobie, cały pochłonięty tą melancholijną czynnością porównywania wspomnienia z utraconą rzeczywistością, wspomnienia skamieniałego jak każda fotografia, na którym nie brakowało nic, na którym wręcz królowało „nic”, prawdziwy podtekst tej sceny. Była kobieta, był chłopiec, nad ich głowami sztywne drzewo, niebo tak nieruchome jak kamienie obmurowania, chmury połączone z kamieniami w jakąś nierozerwalną całość (teraz płynie jedna z nich o wystrzępionych brzegach, płynie tak szybko jak czoło burzy). Przez dwa pierwsze dni byłem w zgodzie z tym, co zrobiłem, począwszy od fotografii, skończywszy na powiększeniu na ścianie, i nie zastanawiałem się nawet, dlaczego co chwila przerywam tłumaczenie traktatu pana José Norberto Allende, ażeby napotkać twarz kobiety, ciemne plamy muru. Pierwsze zaskoczenie było idiotyczne. Nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy, że jeżeli patrzymy wprost na jakieś zdjęcie, oczy znajdują się dokładnie w punkcie obiektywu i powtarzają jego obraz. Jest to jedna z rzeczy wiadomych od zawsze, nad którymi nikt się więcej nie zastanawia. Siedząc na krześle, z maszyną przed nosem, patrzyłem na to zdjęcie o trzy metry przede mną i wtedy dopiero przyszło mi nagle do głowy, że znajduję się dokładnie w miejscu obiektywu. To było dobre; bez wątpienia był to najwłaściwszy sposób patrzenia, jakkolwiek oglądanie z boku mogło mieć swoje wdzięki, a nawet prowadzić do jakichś odkryć. Co parę minut na przykład, gdy nie znajdowałem słów, aby w równie pięknym francuskim powiedzieć to, co José Norberto Allende wyrażał tak pięknie po hiszpańsku, podnosiłem oczy na fotografię; czasem przyciągała mnie kobieta, czasem chłopiec, czasem bruk, na którym suchy liść umieścił się tak, jakby specjalnie chciał upiększyć nawet ten boczny odcinek zdjęcia. Odrywałem się więc od roboty i z przyjemnością zanurzałem w ranek uwieczniony na fotografii, z ironią wywoływałem w sobie obraz wściekłości kobiety w chwili, w której żądała wydania filmu, komiczną i równocześnie patetyczną ucieczkę chłopca, wejście na scenę człowieka o białej twarzy. W sumie byłem z siebie dość zadowolony, jakkolwiek moje odejście nie było specjalnie błyskotliwe; skoro bowiem Francuzi zawsze znajdują na wszystko odpowiedź, właściwie nie wiem, dlaczego odszedłem nie wygłosiwszy przedtem ognistej przemowy na temat przywilejów, prerogatyw oraz praw obywatela. Ale ważne, naprawdę ważne było to, że pomogłem małemu zwiać w porę (jeśli moje domysły były słuszne, co nie zostało wprawdzie dowiedzione, czemu jednak jego ucieczka dodawała prawdopodobieństwa). Mieszając się w nie swoje rzeczy dałem mu szanse rozsądnego skorzystania z własnego strachu; teraz z pewnością żałuje, czuje się zawstydzony i mało męski, ale wszystko to jest lepsze niż towarzystwo kobiety zdolnej do patrzenia w sposób, w jaki ona patrzyła na niego na wyspie. Michel bywa niekiedy purytaninem i sądzi, że nikogo nie należy deprawować siłą. W gruncie rzeczy to zdjęcie było dobrym uczynkiem.
Ale nie dlatego, że było dobrym uczynkiem, patrzyłem na nie między jednym a drugim ustępem mojej roboty. Wtedy nie wiedziałem, ani dlaczego na nie patrzę, ani dlaczego umieściłem powiększenie na ścianie; może taki jest los rzeczy nieuniknionych, taki warunek tego, by się dokonały. Mam wrażenie, że niedostrzegalne tajemnicze drżenie liści drzewa nie zaalarmowało mnie, że w dalszym ciągu tłumaczyłem zaczęte zdanie, że nawet gładko je zakończyłem. Przyzwyczajenia tkwią w nas jak rośliny w zielniku i w końcu powiększenie 60X80 podobne jest do ekranu, na którym wyświetlają film, gdzie na cyplu wyspy kobieta rozmawia z chłopcem pod drzewem poruszającym nad ich głowami swymi zeschłymi liśćmi.
Ale ręce — to było już za dużo. Właśnie napisałem: Donc, la seconde clé réside dans la nature intrinsèque des difficultés que les sociétés… — gdy zobaczyłem, że dłoń kobiety zaczyna się powoli, palec po palcu, zamykać. Ze mnie nie zostało nic, francuskie zdanie, które nigdy nie doczeka się zakończenia, spadająca na ziemię maszyna do pisania, krzesło, które skrzypi i chwieje się, mgła. Mały schylił głowę jak bokser, który nie ma już siły i czeka na ostateczny cios; postawił kołnierz płaszcza i wyglądał bardziej niż kiedykolwiek na więźnia, na model ofiary czekającej na katastrofę. Teraz kobieta szeptała mu coś do ucha, a dłoń otwierała się, aby położyć się na jego policzku w nie kończącej się, powoli spalającej się pieszczocie. Chłopiec wydawał się bardziej nieufny niż przerażony, raz i drugi rzucił okiem ponad jej ramieniem, podczas gdy ona w dalszym ciągu mówiła tłumacząc mu coś, co go zmuszało do patrzenia bez przerwy tam, gdzie — jak to dobrze wiedział Michel — stało auto, a w nim człowiek w szarym kapeluszu, auto, którego świadomie nie objął zdjęciem, ale które teraz odbijało się w oczach chłopca i (jakże teraz można o tym wątpić) w słowach kobiety, w rękach kobiety, w podstawionej obecności kobiety. Kiedy zobaczyłem, że człowiek z auta podszedł, stanął niedaleko i trzymając ręce w kieszeniach patrzył na nich z wyrazem równocześnie zmęczonym i władczym człowieka, który za chwilę zagwiżdże na swego psa, bo ten dostatecznie się już wybiegał, zrozumiałem, jeżeli można to nazwać zrozumieniem, co byłoby się stało, co miało się stać, co musiało się stać w tym momencie między tymi ludźmi, gdzie się zjawiłem, aby z całą niewinnością obalić ich plany, które wtedy nie spełniły się, ale które teraz się spełnią. To, co sobie wówczas wyobraziłem, było o wiele mniej straszne niż rzeczywistość — ta kobieta, która nie dla własnej przyjemności tu była, która nie dla siebie zachęcała i pieściła; nie ona miała bawić się roztarganym aniołkiem, igrać z jego przerażeniem, z jego budzącym pożądanie wdziękiem. Prawdziwy właściciel czekał, uśmiechnięty, pewny swego. Nie on pierwszy posyłał kobietę w awangardzie, aby przyprowadziła spętanego kwiatami jeńca. Reszta była tak prosta: auto, jakieś mieszkanie, trunki, podniecające sztychy, spóźnione łzy, przebudzenie w piekle. A ja nie mogłem zrobić nic, tym razem nie mogłem zrobić absolutnie nic! Moją siłą była fotografia, ta, na której teraz mścili się na mnie, pokazując mi bez osłonek to, co zaraz nastąpi. Lecz fotografia została zrobiona, czas minął; byliśmy daleko od siebie, deprawacja z pewnością dokonana, łzy wylane, a reszta — domysły i smutek. Porządek rzeczy został odwrócony, to oni byli żywi, poruszali się, zdecydowani i decydujący, kierowali się ku swojej przyszłości. Ja — z tej strony, więzień innego wymiaru, czasu, pokoju na piątym piętrze, nie wiedzący, kim byli ta kobieta i ten człowiek, i to dziecko, po prostu soczewka mojego aparatu, coś martwego, niezdolnego do żadnego działania. Kpili ze mnie w żywe oczy w sposób najbardziej okrutny, wykorzystując moją bezsilność, aby dopiąć swego, bym zrozumiał, że chłopiec raz jeszcze spojrzy na ubielonego klowna i tym razem zgodzi się na pieniądze albo oszustwo, a ja nie będę mógł krzyknąć, żeby uciekał, ani ułatwić mu tej ucieczki zrobieniem nowej fotografii, tym małym skromniutkim włączeniem się, które by jednakże zerwało pajęczynę diabelskiej śliny i perfum. Wszystko miało zostać spełnione tu, w tej chwili, w absolutnej ciszy, która przewyższała zwykłą materialną ciszę, która napinała się, zbroiła.
Chyba krzyknąłem, wydaje mi się, że dziko krzyknąłem i w tej samej sekundzie poczułem, że się do nich zbliżam, dziesięć centymetrów, jeden krok, drugi, drzewo równomiernie poruszało gałęziami na pierwszym planie, plama na murze znikła z obrazu, zwrócona ku mnie zaskoczona twarz kobiety powiększyła się, wtedy przesunąłem się odrobinę i nie tracąc z pola widzenia kobiety zacząłem się przybliżać do mężczyzny patrzącego na mnie czarnymi otworami, które miał w miejscu oczu; w jego twarzy było coś pomiędzy zdumieniem i wściekłością; patrzył, jakby chciał przygwoździć mnie do powietrza, i w tym samym momencie zobaczyłem jeszcze jakby poza polem widzenia olbrzymiego ptaka, który niemal że jednym ruchem skrzydeł przeleciał przed obrazem; i oparłem się o ścianę pokoju, i byłem szczęśliwy, bo mały uciekł, bo widziałem, jak biegł, znowu w polu widzenia, jak uciekał z włosami rozrzuconymi na wietrze, jak frunął nad wyspą, nad mostkiem, jak zawracał ku miastu. Po raz drugi umykał im, po raz drugi ja pomagałem mu umknąć; wracałem mu jego wątpliwy raj. Zadyszany stałem na wprost nich. Nie musiałem podchodzić bliżej. Gra była skończona. Z postaci kobiety widziałem już tylko część ramienia i kosmyk włosów, brutalnie obcięty przez brzeg fotografii. Ale naprzeciw mnie stał mężczyzna z na wpół otwartymi ustami, w których drgał czarny język, z wolna podnosił ręce wystawiając je na pierwszy plan, jeszcze przez chwilę obraz był jasny i czysty, po czym już tylko czarna masa, która przesłoniła wyspę, drzewo, zamknąłem oczy, nie chciałem już nic widzieć, ukryłem twarz w dłoniach i wybuchnąłem płaczem, jak ostatni idiota.
Teraz przepływa wielka biała chmura, jak przez te wszystkie dni, przez ten cały niezmierzony czas. To, co jeszcze jest do powiedzenia, to zawsze chmura, długie godziny zupełnie jasnego nieba, przeczysty prostokąt przypięty szpilkami do mojej ściany. To właśnie zobaczyłem, gdy otworzyłem oczy i potarłem je palcami: jasne niebo, a potem obłok, który wypłynął z lewej strony, przez krótką chwilę sunął dostojnie i znikł na prawo. A potem inny, a czasem dla odmiany wszystko szarzeje, wszystko staje się jedną ogromną chmurą i nagle zaczyna się deszcz, przez długą chwilę pada na obrazie, jakieś łzy na opak, jakiś szloch, a potem powoli robi się jaśniej, może wychodzi słońce i znowu pojawiają się chmury, po dwie, po trzy. I gołębie, a niekiedy jakiś zagubiony wróbel. ■
Tytuł oryginału: „Las babas del diablo”
Ze zbioru Tajemna broń (1959; Las armas secretas)
Przekład: Zofia Chądzyńska
Za wydaniem polskim: Cortázar, Julio. Opowiadania zebrane. Kraków : Wyd. Literackie, 1975.
Fotografia z filmu Powiększenie
(Blow-Up; 1966; reż. Michelangelo Antonioni; wyst. Vanessa Redgrave, Sarah Miles, David Hemmings i in.; prod. brytyjsko-włoska; 111 min.)
►► Julio Cortázar: „Babie lato” (ze zbioru Tajna broń, 1959; przekł. Zofia Chądzyńska)
►► Julio Cortázar: „Las babas del diablo” (Las armas secretas, 1959)
Julio Cortázar (1914-1984) – wychowany w Argentynie, większą część dorosłego życia spędził w Paryżu.
Jeden z najważniejszych prozaików XX wieku, współtwórca i uczestnik tzw. boomu literatury iberoamerykańskiej i nurtu nazwanego realizm magiczny.
Powieści Cortázara rozbijały struktury oparte na ustalonej sekwencji rozdziałów. Grę w klasy (1963; Rajuela), można czytać tradycyjnie, od pierwszej do ostatniej strony, ale można też zacząć od dowolnego miejsca i idąc za numeracją wprowadzoną przez autora, za każdym razem dochodząc do innych zwrotów akcji i rozwiązań.
W opowiadaniach Cortázar potrafił budować wielopłaszczyznowe i wielowymiarowe rzeczywistości, w których nie istnieją granice czasowe i przestrzenne, realność płynnie łączy się z fantastyką, a logika z absurdem. Do perfekcji doprowadził sztukę narracji – potrafił tak konstruować struktury składniowe, by zawrzeć wieloplanowość nawet w pojedynczych zdaniach. Klasycznym przykładem tych zabiegów są opowiadania „Dla wszystkich ten sam ogień” i „Południowa autostrada”.
Zbiór Tajemna broń (1959) zawiera 5 opowiadań („Listy od mamy”, „Przysługa”, „Pościg”, „Babie lato”, „Tajemna broń”), w których sen splata się z jawą, codzienność z niezwykłością, życie ze śmiercią.
(kr)