Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień…
Wojciech Przybyszewski: Speleolog na Arctowskim

03.02.81  

Płyniemy na południowy wschód. 

Pogoda dopisuje, choć fala dość długa. Odnotowujemy pojawienie się pierwszych pingwinów i (wieczorem) pierwszej góry lodowej.

Długo na nią czekaliśmy. Teraz spoglądamy na daleką bryłę lodu, czując dziwny chłód i jakby niepewność. Przed czym? Trudno powiedzieć. Następna, bliższa już góra skomentowana została przez Krzysztofa krótkim, wypowiedzianym w panującej wokół ciszy stwierdzeniem: „Biała kostucha…” Trudno szukać trafniejszego określenia. […]

Wieczorem pożegnanie Stefana i Włodka. […]

 

04.02.81

Najdłuższy dzień rejsu! Przynajmniej dla mnie. Zaczęło się od świtówki, w czasie której po raz pierwszy zetknąłem się z górami lodowymi na poważnie. Przy bardzo słabej widoczności (mgła) musieliśmy zawierzyć naszemu radarowi. Spisywał się znakomicie, choć mieliśmy już z nim czasem kłopoty. Dodatkowo na bukszprycie wystawione zostało oko. Było to konieczne posunięcie, bo jak się okazało poza górami lodowymi pojawił się nowy problem: coraz większa ilość drobnych odłamków lodu (growlerów). Kiedy nad ranem mgła zniknęła i zaczęło świecić słońce – widok nas zauroczył. Nie pierwszy raz w tym rejsie! Tym razem jednak było to coś, co bez wątpienia zostanie na zawsze w pamięci. Potężne góry lodowe o najdziwniejszych, fantastycznych kształtach otaczały nas zewsząd. Nie do opisania są kolory, jakie przybiera fluoryzujący lód. Szeroka gama odcieni barwy niebieskiej, aż po fiolet i róż, cudownie grała z zielenią wód i błękitem nieba…

 

Wreszcie, prócz monumentalnych gór lodowych, pojawiały się ciemne plamy rysujące się gdzieś na horyzoncie. To ląd: Szetlandy Południowe. Teraz stawiamy wszystkie żagle. Krzysztof postanawia wchodzić na Wyspę King George przejściem zachodnim, przez Cieśninę Nelsona. Trudne to przejście, bo tam właśnie należy spodziewać się największej ilości lodu.

Jesteśmy początkowo pełni niepokoju, później… podziwu dla kapitana. Jego wyczucie i znajomość rzeczy z gwarantowały nam pełne powodzenie w pokonaniu tego trudnego przejścia. Pogoda robi się coraz wspanialsza. Pełne słońce, lekki wiaterek… Podniecenie na statku wzmaga się. Wreszcie wczesnym popołudniem wpływamy do Zatoki Admiralicji. Pod pełnymi żaglami!

Krzysztof wykorzystuje jeszcze sprzyjające warunki i postanawia kręcić film. I znów, jak owej niedzieli, gdzieś w okolicach równika – tak i teraz łódź idzie na wodę. W niej operator Baranowski – my zaś pod pełnymi żaglami manewrujemy na spokojnej wodzie w bajecznej scenerii gór lodowych, drobniejszych growlerów i ciemnych, posępnych wybrzeży wyspy. Kiedy łódź wraca na pokład, padają następne komendy.

W głąb zatoki wpływamy już na samym silniku. Spadają więc kolejne żagle i „Pogoria” majestatycznie zbliża się do niedalekiej już stacji Arctowskiego. Ze stacji wypływa nam na spotkanie najpierw Gryf (czy też podobny do Gryfa duży ponton), później kuter „Dziunia”, wreszcie pojawia się śmigłowiec Mi-2. W powietrzu rozrywają się kolorowe rakiety. W eskorcie stacyjnych jednostek uroczyście wchodzimy w głąb zatoki. Powitanie przechodzi nasze oczekiwania.

Do momentu rzucenia kotwicy – nieco za stacją, w miejscu, gdzie mamy pobierać wodę pitną – pracujemy na rejach. W końcu na jachcie marny już wszystko sklarowane i pierwsza grupa może wyjść na ląd. Płyniemy tam naszą łodzią i pontonem. Szczęśliwe lądowanie na odsuniętej nieco od budynków mieszkalnych przystani i spacerkiem udajemy się w samo serce stacji. Idziemy wzdłuż wybrzeża. Wkoło porozrzucane kości wielorybów, mnóstwo egzotycznego ptactwa.

Nieopodal budynku głównego przekraczamy ciek wodny – niczym rzekę graniczną. Przodem idzie kapitan Baranowski, kapitan Bogucki, a i mnie zdarzyło się wysforować na czoło peletonu. Po drugiej stronie „Rubikonu” profesor Birkenmajer – kierownik grupy letniej i jego zastępca. Pierwsze powitania, pierwsze uściski. Później wchodzimy do świetlicy.

Całość filmowana jest przez sympatycznego Anglika, który od kilku godzin nie rozstawał się ze swoją kamerą telewizyjną, by uchwycić całe wejście „Pogorii” na stację. Po kilkunastu minutach oglądamy już w telewizorze efekty jego działalności odtworzone z taśmy magnetowidowej.

Polarnicy podejmują nas u siebie z całą pompą. Rozpoczyna się bankiet powitalny, w czasie którego profesor Birkenmajer wygłasza krótką mowę i wznosi toast. Nawiązują się pierwsze znajomości, odbywają rozmowy – o tym „co na „Pogorii” i „co na Stacji”.

Koło mnie przy stole bankietowym – brodaty mężczyzna. To Włodek Zdanowski z Krakowa – geolog z ekipy Birkenmajera, jeden z pierwszych członków Krakowskiego Klubu Grotołazów. Pamięta on pierwsze wyprawy nurkowe do Jaskini Kasprowej Niżniej, a więc mamy temat do rozmów na dobrą godzinkę. Niebawem dostrzegam też i rozpoznaję w grupie zimowników… Ryśka Gradzińskiego. Spotkania te mają swoją niemal symboliczną wymowę. My, a więc: Staszek, Andrzej i ja – stanowimy kolejne pokolenie grotołazów, podczas gdy oni dwaj są już dla nas postaciami niemal historycznymi.

Największe jednak moje zaskoczenie wieczoru miało miejsce nieco później. Gdy siedziałem przy stoliku prowadząc rozmowę ze Zdanowskim i Gradzińskim, nagle dostrzegłem naprzeciw mnie człowieka, u którego zaintrygowało mnie coś dobrze mi znajomego, coś bliskiego… To znaczek klubowy przypięty do jego czerwonego swetra tak przyciągnął mój wzrok. Po chwili ściskałem się już serdecznie z jednym z najstarszych członków Speleoklubu Warszawskiego – Bolkiem Jabłońskim, czyli po prostu „Zaspałkiem”. Sprawdziliśmy numerek wygrawerowany na „metalowej świętości”. Wszystko się zgadzało: „19”. A później… Później długie opowieści: jak było w Klubie i jak jest obecnie.

Na Stacji spotkałem też Andrzeja Gaździckiego i Ryśka Wronę – paleontologów  z Zakładu Paleozoologii PAN. Sprawy najbliższe moim marzeniom z wolna, dzięki ich opowieściom, zaczęły mnie ogarniać i pochłaniać. Długo rozmawialiśmy o najnowszych odkryciach paleontologicznych na Wyspie Króla Jerzego.

 

Bankiet przeciągał się, ale na „Pogorii”, gdzie tankowano z PTS-ów paliwo, czuwała pozostała część załogi. Wieczorem pogoda nagle zaczęła się załamywać, czego my (siedząc w baraku) nie mogliśmy odczuć. Wówczas zdecydowano się natychmiast ściągnąć całą załogę na pokład. Popłynęliśmy PTS-em w warunkach bardzo już trudnych. Amfibia z trudem podążała przy wzmagającym się wietrze w stronę jachtu. Sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa. „Pogoria” ze swoimi satelitami, oblepiającymi ją ze wszystkich stron (PTS-y, pontony, „Dziunia”, łódź ratunkowa), rozpoczęła dryfowanie w zatoce. Grube węże paliwowe łączyły jeszcze jednostki. Ze względu na pogodę należało jak najszybciej uwolnić się od tego towarzystwa i podjąć próbę przetrwania w zatoce. Szybkiej realizacji tego przedsięwzięcia dopomógł przypadek (a właściwie wypadek, choć – na szczęście – niegroźny w skutkach). Dobrze już tańczyliśmy na fali przy wietrze wiejącym około 40 węzłów, gdy zerwał się – z wadliwie założonej w czasie nerwowej bieganiny po pokładzie cumy – PTS dający nam paliwo. Jedna z lin uciekła do wody, druga znalazła się tam chwilę potem, ale wcześniej wyłamała kawał naszego relingu. Pozostały tylko wielkośrednicowe węże wleczone gdzieś za burtą – ostatni ślad gwałtownie przerwanej „operacji Paliwo”. W tym samym czasie pozostałe jednostki, sczepione dotąd z jachtem, odpłynęły w stronę brzegu. „Pogoria”, uwolniona od kłopotliwego wianuszka, żwawo ruszyła w głąb fiordu Ezcurra. W ten sposób rozpoczęła się najcięższa w dziejach jachtu noc; noc, którą należało przetrwać… […]

 

Wachtowaliśmy normalnie. Tyle, że trzeba było mocno trzymać się koła sterowego, handrelingu czy sztormliny, bo podmuchy wiatru unosiły nawet najcięższych nad pokład. Za to sposób, w jaki sztormowaliśmy, nie był często stosowany przez inne jednostki. „Pogoria” przez całą noc i połowę dnia następnego płynąc na silniku wykonywała bądź to pętle, bądź to ósemki wokół wyspy Dufayel położonej w samym centrum wąskiego fiordu. Wiatr przez cały ten czas wzmagał się osiągając maksymalnie ponad 80 węzłów! „Pogoria” przechodziła swój życiowy egzamin. Wypadł on pomyślnie.

 

05.02.81

Wczesnym popołudniem pogoda poprawiła się zdecydowanie. Można więc było po raz wtóry rzucić kotwicę (a właściwie dwie: naszą standardową i kotwicę admiralicji, którą wieźliśmy z Polski specjalnie na tę okazję) i wziąć na pokład bagaż grupy polarników, a także wszystko to, czego brakowało nam jeszcze do wyruszenia w drogę powrotną.

Wieczorem przyjmujemy blisko 80 kontenerów i bagaże ręczne powracających. Okrętujemy też 8 osób, które wyruszyć mają z nami. A po kolacji… Po kolacji nareszcie mogę się wyspać (!). Czynię to z rozkoszą i wcale nie żałuję, że nie ma mnie dziś na Stacji. Jutro, jeśli pogoda nie spłata nam żadnego figla, reszta załadunku i czas przeznaczony na zwiedzanie Stacji Arctowskiego.

 

06.02.81

Mam wachtę kambuzową. Trudno przewidzieć więc, czy uda nam się wygospodarować trochę czasu na zejście na lad. Jakoś o tym kambuzie wczoraj zupełnie zapomniałem. Zresztą byłem tak zmęczony, że zasnąłem w pozycji siedzącej w mesie na kilka minut przed kolacją. Teraz, już dobrze wypoczęci, dla urozmaicenia sobie czasu a z pożytkiem dla statku, organizujemy przed południem akcje nurkowe.

Pierwsza dwójka (Andrzej i Staszek) ma zadanie zejścia wzdłuż łańcucha kotwicznego i obejrzenie, jak pracuje rzucona przez nas ciężka kotwica admiralicji. Jestem nurkiem asekuracyjnym. Zanurzenie trwa dokładnie 17 minut. Przebiegu akcji domyśliłem się wcześniej, zanim wynurzyli się oni z wody, obserwując ich zachowanie podczas wychodzenia. Musieli wykonać bardzo głębokie nurkowanie. Świadczyły o tym przystanki dekompresyjne, które dwukrotnie stosowali przy powrocie. I rzeczywiście: zeszli na głębokość około 70 metrów, lecz kotwicy jeszcze nie dostrzegli… Wiedzieliśmy więc to, co było dla nas najistotniejsze: kotwica zsuwała się po urwistym zboczu dna zatoki pionizując coraz bardziej blisko 100 metrów łańcucha, który wypuściliśmy do wody.

 

Początkowo planowaliśmy powtórzenie głębokiego nurkowania (miałem nurkować z Geografem), teraz jednak wiadomo już było, że nic z tego nie wyjdzie. Po prostu w aparatach kończyło się powietrze. W tej sytuacji zanurzyliśmy się tylko na tyle, na ile wystarczyło go dla wykonania nie mniej ważnego zadania: oczyszczenia z porostów okolic rufy i dokonania przeglądu całej podwodnej części kadłuba. Sporo czasu i energii zabrało nam szczególnie odrywanie pokaźnych kaczenic (wyjątkowo ekspansywnych przedstawicieli grupy wąsonogów), które masowo pojawiły się w okolicy płetwy sterowej i śruby.

Dzisiejszymi nurkowaniami raz jeszcze pokazaliśmy, że zabranie aparatów do nurkowania na rejs było jak najbardziej uzasadnionym posunięciem. A i Krzysztof miał wdzięczny temat do swojego filmu. Kręcił zapamiętale. Wreszcie: Andrzej i Staszek osiągnęli całkiem przyzwoity wynik w nurkowaniach głębokich.

Po obiedzie po raz drugi udaję się na ląd. Układ wacht pozwala mi przebywać tam do godziny 20-tej.

Wałęsam się w pobliżu stacji oglądając olbrzymie zgrupowania pingwinów trzech gatunków, podziwiam agresywne skuy i haremy panów okolic – leniwych słoni morskich.

Później trafia się jeszcze jedna gratka: lot śmigłowcem nad wyspą. Jedyna to okazja, by zobaczyć prawdziwe lodowce, cały ten niesamowity krajobraz antarktyczny oraz „Pogorię” z lotu ptaka. Półgodzinny lot staje się urzeczywistnieniem snów nierealnych… Zafascynowany wysiadam z Mi-2, trzymając w ręku mój aparat fotograficzny. Wypstrykałem cały film. Oby te zdjęcia udały się!

 

Wieczorem jeszcze długie rozmowy z Andrzejem Gaździckim i sympatycznym lekarzem Wojtkiem Nurkiewiczem. Z Andrzejem umawiamy się na spotkanie w moich sprawach po jego powrocie do kraju. Wojtek przekazuje mi uzupełnienie jachtowej apteczki. Jest tam wszystko to, czego zażyczyłem sobie, składając mu wykaz braków. Co więcej: w pokaźnej paczce znajduję sporą porcję preparatów witaminowych, o które nie prosiłem, a tak przecież przydatne są one w warunkach długiego rejsu. Znalazłem też coś extra dla siebie: sporą ilość pomarańczy i czekolad…

 

Trudno jest rozstać się z polarnikami. Trudno jest rozstać się ze Stacją im. Arctowskiego. Koło 20-tej otrzymujemy jednak wezwanie ze statku. Pogoda po raz drugi, już w ciągu zaledwie trzech dni naszego pobytu na wyspie, załamuje się. Nie możemy więc dłużej czekać i przygotowujemy się do natychmiastowego wyjścia na otwarte wody. Płyniemy łodzią w stronę „Pogorii”. Fala jest pokaźna. Zaczyna dmuchać. Całkowicie zmoczeni przystępujemy na pokładzie do zwykłych czynności poprzedzających wyjście jachtu w morze. Jedyną niezwykłą w tym wszystkim sprawą była operacja wyrwania ciężkiej kotwicy admiralicji. W momencie, gdy tylko mieliśmy ją na tyle w górze, że można było już płynąć – maszyna poszła w ruch. Opuszczaliśmy gościnną Zatokę Admiralicji. Żegnaliśmy naszą antarktyczną stację.

Jeszcze przez kilka godzin trwały zabawy z kotwicą. Niełatwo było manewrować ciężkim żelastwem podciągając je, popuszczając w dół, przeczepiając – i tak niemal bez końca. Trudności tych świadomi byliśmy od samego początku rejsu – ale wszystko zakończyło się sukcesem. O północy bosman mógł zameldować kapitanowi, że obie kotwice tkwią na swoich miejscach. Ja zaś udałem się czym prędzej pod pokład, by przebrać się w suche ubranie, bowiem w ostatniej fazie „operacji Kotwica” uczestniczyłem w niej aktywnie, wisząc za burtą, później zaś siedząc na wystającym częściowo z wody żelastwie w celu odwiązania od niego niepotrzebnego już stalowego stropu.

 

07.02.81

Przez całą noc i przedpołudnie sztorm przybierał na sile. Traktujemy to jak rzecz normalną, żal jednak naszych nowych towarzyszy podróży, z których prawie wszyscy ciężko przechodzą chorobę morską. […]

 

08.02.81

Idziemy ciągle w sztormie. Nie robi to jednak na nas już teraz większego wrażenia. […]

 

 

Cytował (40 lat później, więc niedokładnie,
do tego tytułem i ilustracjami opatrzył)
z książki Wojciecha Przybyszewskiego, która dziś jest białym krukiem
[1]

 

Kazimierz Robak
4 lutego 2021

 


[1] Przybyszewski, Wojciech. „Pogorią” na Antarktydę. Wojciecha Przybyszewskiego zapiski z podróży. Warszawa : nakład własny autora, 1981.


7 grudnia 1980 – 17 kwietnia 1981 – rejs antarktyczny Pogorii

Kapitan: Krzysztof Baranowski
zastępca kapitana: Andrzej Marczak
załoga etatowa: Stanisław Bojaruniec (kuk), Wojciech Fok (bosman), Marek Kleban (II mechanik), Romuald Mineyko (I mechanik)
załoga niezawodowa: Henryk Bartoszuk, Dariusz Bogucki, Wojciech Burkot, Stanisław Choiński, Tomasz Gasiński, Janusz „Geograf” Kawęczyński, Zbigniew Kleban, Jan Kłossowski, Włodzimierz Ławacz (do 1981-02-04), Andrzej Makacewicz, Stefan Misiaszek (do 1981-02-04), Ryszard Mokrzycki, Wojciech Przybyszewski, Kazimierz Robak, Wojciech Sławiński, Zbigniew Studziński, Zdzisław Szczepaniak
grupa zaokrętowana na Stacji im. Arctowskiego (1981-02-07): Wojciech Chudzyński, Ryszard Gutkowski, Ryszard Halba, Jerzy Kaszubowski, Jerzy Komorowski, Eugeniusz Moczydłowski, Jan Styczyński, Jerzy Szyłak-Szydłowski
trasa: Gdynia (7 grudnia 1980) – Kanał Kiloński (12/13 grudnia) – reda Falmouth (23-24 grudnia) – Las Palmas (2 stycznia 1981) – przecięcie równika na 028°55” W (12 stycznia) – Cieśnina Le Maire’a (1 lutego) – Cieśnina Bransfielda (3 lutego) – Zatoka Admiralicji,Wyspa Króla Jerzego; Stacja im. Arctowskiego (4-7 lutego) – Stanley, Falklandy (12-13 lutego) – Rio de Janeiro (25-27 lutego) – reda Falmouth (8-9 kwietnia) – reda Lymington w cieśninie Solent (10 kwietnia) – Cuxhaven (13-14 kwietnia ) – Kanał Kiloński (14/15 kwietnia) – Gdańsk (17 kwietnia 1981)
długość trasy: 20 820 Mm.
czas trwania: 132 dni


► Periplus – powrót na Stronę Główną