Zbigniew Studziński: Każdy port

Każdy port budzi się tak samo.
Każdy port budzi się wcale, albowiem każdy port zasypia nigdy.

 

 

1

Szedł pomału, rozkoszował się ciepłem wczesnojesiennego słońca. Oddychał miarowo, głęboko. Choć był to środek miasta, wyraźnie wyczuwał ten jedyny, niepowtarzalny aromat morza. Gdzieś tam za domami, dwie przecznice dalej, był port. Znał to miasto, ale nie rozpoznawał. Ile to już lat? Dwadzieścia? Chyba więcej. Pozmieniało się. Nazwy ulic nic mu nie mówiły. Domy miały inne barwy. Zresztą tyle nowych stanęło, że nie był w stanie wpasować tego, co widział w obrazy wyrwane z pamięci. Ze wspomnień. Nie, nie okłamuj się, pomyślał. Nie było żadnych wspomnień. Przez te wszystkie lata starannie wyrzucał z siebie obrazy tamtych dni. I nawet udało mu się… trochę.

Może chociaż nastrój da się odtworzyć? Przecież to jest miasto portowe. A wszystkie portowe miasta świata tętnią w podobny sposób. Emanują aurę niepowtarzalną i niemożliwą do podrobienia. Poznał ich wiele, o bardzo wielu słyszał. Opowieści z pierwszej ręki. Od żeglarzy, takich jak on, od marynarzy. Spuścił głowę, wbił wzrok w chodnikowe płyty. Zmrużył oczy. Słuchał. I drążył w pamięci. Zdołał stopniowo wyciszyć odgłosy ulicy. Nie słyszał warkotu samochodów, szurania wielu stóp, jazgotu rozmów prowadzonych przez telefony komórkowe. Aż usłyszał. Mewy. Krzyczały wysoko nad miastem. Jedna, potem kilka kolejnych. I wtedy uchyliły się drzwi sejfu w jego pamięci, w którym ukrył wspomnienia. Nie otwarły się, a tylko uchyliły. Ale to wystarczyło. Coś próbowało przełamać pancerz zapomnienia.

– Uważaj pan! – usłyszał.

– Przepraszam – bąknął.

Kobieta, którą potrącił, poprawiła przekrzywiony kapelusik.

– Bardzo przepraszam. Zamyśliłem się.

– Lepiej niech pan uważa – powiedziała, już spokojniej.

– Tak, oczywiście. Do widzenia.

Nagle poczuł się kompletnie zagubiony. Niby wiedział, gdzie jest. Orientował się, w którą stronę powinien pójść, żeby dojść do portu, ale w głowie miał kompletną pustkę. Zamrugał. Rozejrzał się. Stał przed wystawą sklepu spożywczego. Obok była apteka, a dalej kwiaciarnia. Oprócz potrąconej kobiety nikt nie zwracał na niego uwagi. Życie toczyło się w swoim rytmie. Za skrzyżowaniem był skwerek. Nierówny trójkąt porośnięty rachityczną trawą. Coś, co przypominało klomb, straszyło poczerniałymi od słońca badylami. Lato było gorące, pomyślał. Wtedy też było gorąco! Ta myśl dopadła go tak niespodziewanie, że na chwilę stracił oddech. Okruch czasu dawno minionego przedarł mu się do świadomości.

Przez ulicę przeszedł na ukos. Ktoś zatrąbił. Ale on nawet nie odwrócił głowy. Właściwie pożałował, że nie było w pobliżu policjanta. Zmuszony do tłumaczenia się, negocjowania mandatu, mógłby przywrócić porządek we własnej głowie. Zatrzasnąć tę uchyloną furtkę pamięci. Niestety, policjanta nie było. Nigdy ich nie ma, gdy są potrzebni, pomyślał zgryźliwie. Tylko pan z pieskiem popatrzył na niego z wyrzutem, ale nie odezwał się.

Okruch czasu, który przedarł się do dzisiejszego dnia. Klapka pamięci, pomyślał. Odskoczyła, otwarła się.

Z klapkami pamięci stykał się nie raz. Dowiedział się o ich istnieniu w czasie wielu lat żeglowania po morzach. Kiedy zdarzyło mu się to po raz pierwszy, był zdumiony, jak łatwo i naturalnie to się stało. Wchodzili do portu. Był już w nim kilka lat wcześniej. Oczywiście przygotował się do wchodzenia. Przeczytał, co należało, w locji i innych mądrych księgach. Obejrzał mapy. Port zbliżał się. Byli już prawie w główkach, gdy to się stało. Przed jakimś wewnętrznym okiem zobaczył nagle obraz, zatrzymany, nieruchomy wycinek pejzażu. Tak, zobaczył, co będzie za chwilę, za falochronem. Klapka pamięci odskoczyła i przywołała to, co zobaczył niegdyś, gdy przypłynął do tego portu po raz pierwszy. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że miał w zakamarkach mózgu zapisane takie informacje.

Dalej było podobnie. Co kilka minut odskakiwała kolejna klapka, ujawniały się kolejne fragmenty toru wodnego, charakterystyczne budynki, jakieś pagórki.

Tak stało się i teraz. Jakaś klapka odsłoniła niespodziewanie fragment ulicy, który miał zobaczyć dopiero za rogiem. Oczywiście, przecież bywał już w tym mieście. Będzie tam szara kamienica z podcieniami, pomyślał. Na samym rogu, z wejściem u zbiegu ulic, mały sklepik spożywczy. Z doskonałym pieczywem. Ale czy na pewno? Tyle lat minęło. Tyle zmian dookoła. Kto by się zdziwił, gdyby jeszcze jeden sklepik przestał istnieć?

A zaraz obok była kwiaciarnia. No przecież! To tam kupił jej pierwszy bukiecik. Konwalie. Zupełnie nieświadomie, zwolnił kroku. Jakby bał się zobaczyć, co będzie za węgłem. Jakby nie chciał wrócić do tamtych lat. Ale przecież przyszedł tu. Chyba świadomie. Co skierowało go w tę część miasta? Wola czy podświadomość? Szedł do portu, to było pewne. A że trochę dookoła? Miał czas. Słonko świeci, myślał. Mewy krzyczą. Nic mnie nie goni.

Zbliżając się do skrzyżowania popatrzył pod nogi. No tak, pomyślał. I tu też zaszła zmiana. Uśmiechnął się do swoich myśli. Chodnik wykonany był z tych wstrętnych, obrzydliwych, tak modnych i powszechnych ostatnio, betonowych kostek. Wtedy na pewno były tu płyty chodnikowe. Krzywe i popękane. No tak! Kiedy pchali na jacht wózek z zakupami, musieli nieźle naszarpać się, nim dodarli do portu. Ale miały swój urok. Można było iść, starając się nie nastąpić na popękany kwadrat betonu. Życie było ciekawsze. A może tylko on był młodszy. I to wszystko.

Narożny budynek nadal miał podcienia. Na samym rogu nadal było wejście do sklepu. Innego.

Nad przeszklonymi drzwiami zobaczył szyld znanej marki odzieżowej. Zajrzał przez okno. Wnętrze, prócz tego, że nie było w nim pieczywa i włoszczyzny, wydawało się obszerniejsze. Dużo większe. Zrobił jeszcze kilka kroków i po chwili wszystko stało się jasne. Nie było już kwiaciarni! Po jakimś dużym remoncie wyburzono ściany, połączono oba lokale i teraz modne ciuszki, fatałaszki prezentowały się klientkom, a może i klientom, we wnętrzu przestronnym, jasnym od ledowego światła. I pełnym duszącego zapachu perfum, który, mimo że drzwi były zamknięte, czuć było aż na ulicy. Widać tego mieszkańcy potrzebują teraz bardziej, pomyślał. W końcu to popyt reguluje podaż, czyż nie? Uśmiechnął się krzywo. Chyba jednak reklama, poprawił sam siebie. Ci bandyci od robienia ludziom kisielu z mózgu.

Ruszył niespiesznie dalej, rozważając przez chwilę zawiłe kwestie manipulowania ludzkimi umysłami przez specjalistów od przekonywania ich do kupna rzeczy zbędnych im, niepotrzebnych. No, ale jednak są to specjaliści. W pewnym sensie należy ich podziwiać. Mistrzowie w swoim fachu powinni być doceniani, szanowani. Było to jego świadome szyderstwo. Chociaż zawsze uważał, że co jak co, ale sprawność umysłu, pomysłowość, kreatywność – jak to się dzisiaj mawia wśród korpoludków – należy doceniać. Kiedy zdarzało się, że pośród jakiegoś spotkania towarzyskiego rozmowa zwekslowała w te obszary, ochoczo opowiadał anegdotkę i patencie pana Singera. Nie wiedział, czy była to historia prawdziwa, ale sama w sobie stanowiła podstawę do wygłoszenia pochwały intelektu. Otóż, jak powiada się w tej opowiastce, pan Singer, wynalazca maszyny do szycia, postanowił opatentować swój wynalazek. Długo jednak zastanawiał się, w jaki sposób sformułować zastrzeżeniu patentowe, żeby nie dało się go obejść. Ostatecznie zapis – według tego przekazu – brzmiał: „Patentem chronione jest każde urządzenie służące do szycia, w którym uszko do przewlekania nici usytuowane jest na początku igły, przy jest ostrym końcu”. No nie do obejścia! Geniusz tkwi w prostocie.

W naturalny sposób, w ślad za rozmyślaniami o reklamie, zaczął nagle dostrzegać szyldy oblepiające fasady mijanych domów. Jedne krzywe, „nowoczesne”. Inne małe, brudne. Zaniedbane. Widać właściciel już dawno zwątpił w sukces swego biznesu. Jeszcze inne olbrzymie, pretensjonalne. Krzykliwe. Śmietnik, pomyślał. Szpetota. Cały świat obsmarowany kiczem. O, choćby ta kamienica. Przetrwała wiele dziesiątków lat. Dawni rzemieślnicy kunsztownie ozdobili frontową ścianę. Nad bramą stylizowany portyk. Jakieś roślinne ornamenty. Wyżej gzymsy, nadające budynkowi szczególnego rytmu. Lekko spadzisty dach stykał się z ulicą skryty dyskretnie za niską attyką.

I te napisy! Tu „Salon meblowy”, tam „Klinika fryzur”. Czy ktoś to czytał przed powieszeniem?

Mijając kolejny dom zwolnił. Okna przystrojone udrapowanymi firankami, na parapetach lampki. Restauracja, pomyślał. Podniósł wzrok. „The Doorsz”. No! pomyślał z podziwem. Pomysł na nazwę przedni, smakowity. Fantastyczny. Tak powinno się nazywać restauracje. Taka nazwa kusi, zachęca, prowokuje. Zaprasza.

Nagle… Po kilku krokach zatrzymał się. Do jego świadomości dotarło to, co zobaczył kilka chwil wcześniej. Na szyldzie restauracji, pod wypisaną dużymi, kształtnymi literami nazwą, było jeszcze coś. Dużo mniejszymi, prostymi literami napisano: d. „Pod Sztokfiszem”.

Dawniej „Pod Sztokfiszem”!

Jak tsunami z otchłani niepamięci wróciły do niego wspomnienia.

 

 

2

Bywał „Pod Sztokfiszem” nie jeden raz. Bywało się tam zwyczajowo i obowiązkowo przy każdym pobycie w tym porcie. Zawsze można było spotkać kogoś z któregoś ze stojących w porcie jachtów. Tam świętowało się zakończenie rejsu, albo jego początek. Albo, po prostu, jadło się. Coś innego, niż proste, siermiężne wręcz jedzenie jachtowe. Lokal cieszył się w środowisku zasłużoną sławą także i dlatego, że był otwarty praktycznie całą dobę. Nie były potrzebne jakieś tanie chwyty reklamowe, że „24/7” albo coś równie komunikatywnego, urodzonego w głowach ludzi, których język, jakim się posługują, skarlał od permanentnego kontaktu z SMS-ami i innymi komunikatorami. To było jak aksjomat, pewnik nienaruszalny. Zawsze, gdy byłeś w potrzebie, mogłeś wejść „Pod Sztokfisza”.

Zawrócił.

Właściwie można by coś zjeść, pomyślał. Czy tylko dlatego cofnął się? Jeśli nawet pchnęło go do tego coś innego, nie chciał się do tego przyznać.

Zatrzymał się kilka kroków przed restauracją i z uwagą zaczął oglądać szyld. Napis z nazwą wykonano starannie, krój czcionki dobrano gustownie i tak, by był czytelny z daleka. Bez zarzutu. Lecz dopiero teraz dotarło do niego, że oprócz liter było tam jeszcze malowidło. Zdumiał się. Jak to się stało, że za pierwszym razem nie zwrócił na nie uwagi, że nie dostrzegł tego… dzieła? Musiał zadziałać jego naturalny, wewnętrzny filtr chroniący jego zmysły przed atakami kiczu. Bo to był kicz. Najwspanialsze wydanie szmiry. Tandeta, która każdy wrażliwszy zmysł estetyczny mogła wpędzić w szaleństwo. Ten, excusez le mot, obraz, przedstawiał mocno powyginaną rybę w barwach przypominających hawajskie koszule. Miała ona nieproporcjonalnie dużą, niepokojącą, co musiał przyznać, głowę. Właściwie sam pysk? Twarz? A między płetwami ten morski stwór trzymał gitarę. Kto to wymyślił?, pomyślał. Właściciel musi mieć niezwykłą odporność.

Ale może to właśnie ma głębszy sens. Restauracja „Pod Sztokfiszem” istniała w czasach siermiężnej rzeczywistości, powszechnego dobrobytu – czyli braku wszystkiego… dla większości. Skoro więc teraz gospodarze sugerują, że kultywują tradycję – stąd to: d. „Pod Sztokfiszem” na szyldzie – to może tym sposobem dają do zrozumienia, że gość ma odnaleźć w tym lokalu cień tamtych lat. Czy to możliwe, żeby restaurator pozwalał sobie na takie subtelności? Czy ktokolwiek w ogóle zwracał na to uwagę?

Zamiast się tu wymądrzać, wejdź wreszcie do środka! – pomyślał.

Postąpił naprzód. Po trzech schodkach podszedł do drzwi. Przy każdym kroku wsłuchiwał się w samego siebie. Czy już? Czy poczuje w duszy jakieś wibracje, jakiś sygnał? Jakiś znak z przeszłości? Nic.

Otwarł drzwi. Były nowe. Współczesne. Metal i szkło. Kiedy położył rękę na uchwycie, stało się. Przypomniał sobie. Kiedyś te drzwi były drewniane, szerokie na półtora skrzydła. Ale otwierano tylko jedną część. I następne, niejasne wspomnienie. Mrok. Wówczas wnętrze było ciemne. Teraz zaś przeciwnie. Gdy wszedł do środka znalazł się w przestronnej, jasnej sali. Po lewej stronie był długi szynkwas, za którym wysoko, aż pod sufit, na tle luster, stały butelki. Wiele butelek z kolorowymi etykietkami i barwną zawartością. Stoliki stały dosyć luźno, widać, że pomyślano raczej o wygodzie gości niż o zysku za wszelką cenę. Oświetlenie raczej dyskretne, ale lampy dawały dużo światła. Ściany pomalowano farbą błękitną z nieregularnymi, granatowymi wzorami. Ale po prawej stronie, naprzeciwko baru, niemal całą ścianę zajmował wymalowany na tynku obraz będący powtórzeniem tego z szyldu. Ta sama ryba. Tyle tylko, że wykonana z dużo większą starannością, z dbałością o szczegóły. Wykończenie – dość typowe, pomyślał. Bez polotu, ale nie można narzekać.

Ale na pewno wyróżniało ten lokal nagłośnienie. Nie za głośna muzyka wypełniająca wnętrze dobiegała z bez wątpienia głośników i odtwarzacza najwyższej jakości. Słychać było każdą nutę, każdą głoskę wyśpiewywaną przez Iana Gillana. „Highway Star” w Osace! przypomniał sobie.

Wewnątrz nie było tłoczno. Zajęta była zaledwie część stolików, a na wysokim stołku przy barze siedział samotny gość.

Stał, niezdecydowany, nie do końca pewien, czemu w ogóle wszedł do środka. Miałem coś zjeść. Sam siebie okłamujesz. Może trochę.

Barman za kontuarem, jak każdy barman na świecie, polerował szklankę. Obraca ją w dłoniach, czyścił czystą ściereczką, ale widać było, że robił to mechanicznie. Nie zajmowało mu to uwagi. Wpatrywał się w nowoprzybyłego. Byli mniej więcej w tym samym wieku. Lecz fizycznie stanowili absolutne przeciwieństwa. Barman, potężny, masywny, umięśniony. Miał wygoloną na łyso głowę i brodę zaplecioną w warkoczyk. Właściwie wyglądał trochę jak karykatura barmana, jak stylizacja. Jakby był elementem wystroju wnętrza.

Ciekawe, czy to tak specjalnie? pomyślał przybysz. Aż takie poświęcenie? A może to właściciel? To by wiele wyjaśniało.

– W czym mogę pomóc? – usłyszał.

Stał przed nim kelner. Młody chłopak w białej koszuli i czarnych spodniach, przepasany białym fartuchem. Pewnie student, pomyślał. Zarabia na czynsz.

– No… właściwie sam jeszcze nie wiem – odpowiedział. – Może na razie napije się czegoś przy barze – postanowił.

– Bardzo proszę. Jeśli zdecyduje się pan coś u nas zjeść, proszę dać znać. Znajdę panu stolik.

– To chyba nie będzie trudne – głową wskazał na salę.

– To już niedługo się zmieni. Niedługo zaczną przychodzić goście.

– No dobrze. Postaram się szybko namyślić i dam panu znać.

– W takim razie zapraszam do baru – chłopak uśmiechnął się uprzejmie i zniknął.

Pomału podszedł do baru. Wgramolił się na wysoki stołek, oparł łokcie na blacie i potoczył wzrokiem to półkach za barmanem.

– Dużo tu tego – odezwał się.

– Prawda – przytaknął barman. – Staramy się, żeby nikt nie odszedł z kwitkiem.

– Coś mi pan poleci?

– Pan na drinka, czy może na dłużej?

– Właśnie nie wiem. Myślałem, żeby coś zjeść. Dobrze karmicie?

– Oczywiście. Myśli pan, że powiem coś innego? – uśmiechnął się.

– Raczej nie. A co u was warto zjeść? Tak naprawdę.

– Ryby.

– No, tak – popatrzył przez ramię na malowidło na ścianie. – Mogłem się domyślić.

– Ale to prawda. Szef bardzo pilnuje. I ma dobrych dostawców. Sprawdzonych, od lat tych samych.

– Miejscowych.

– Oczywiście. To jego kumple od dziecka. To co? Zostaje pan? Jeśli tak, to może jakiś aperitif?

– A jest coś, co może pan polecić?

– Nalewka firmowa.

– Czyli?

– No… Nalewka firmowa.

– Ale z czego ta nalewka?

– W tym sęk. Nie całkiem wiem. Recepturę zna tylko szef i nikomu jej nie zdradza. Sam ją robi u siebie w domu. Smakuje trochę jak cassis. Ale mocniejsza, jucha. I dobrze robi na apetyt.

– Dobrze, niech pan naleje.

– To co? Zostaje pan? – powtórzył pytanie.

– Chyba już nie mam wyjścia, prawda? – uśmiechnął się.

– Młody! – barman przywołał kelnera. – Stolik dla pana.

– Ma pan jakieś życzenia? – spytał chłopak.

Obrócił się. Z wysokości stołka rozejrzał się po sali.

– Może tam – powiedział, – pod filarem?

– Bardzo proszę – odparł kelner. – Podejdę do pana, kiedy pan tam dotrze.

Tymczasem barman postawił przed nim kieliszek. Dziwny, niespotykany. Wyglądał jakby był zrobiony z kamienia. Gładka powierzchnia poprzecinana była delikatnymi, jasnymi żyłkami. Wziął go w dłoń i zajrzał do środka. W czarnym wnętrzu zobaczył czarny płyn. Czerń. Jakby zajrzał do wnętrza piekła. Zakręcił ostrożnie kieliszkiem. Płyn był gęsty, oleisty. Powąchał. Zakręciło mu w nosie aromatem trudnym do określenia. Owocowo-ziołowym. Upił mały łyk. Faktycznie, mocna jucha, pomyślał. Przechylił głowę i wlał w siebie całą zawartość.

Po chwili poczuł ciepło w przełyku, potem w żołądku. A na języku został mu lekko cierpki, ale słodki osad.

Kelner patrzył na niego bez słowa.

– Dobre – powiedział szczerze. – Niech pan mi powie, – zaczął po krótkiej chwili – dawno istnieje ta restauracja?

– Jakieś… trzynaście lat. Albo czternaście – odparł kelner.

– A pan? Jak długo pan tu pracuje?

– Od początku.

– Bo wie pan, zobaczyłem na szyldzie, że to była kiedyś restauracja „Pod Sztokfiszem”… Tak napisane, jakby dzisiaj to był ciąg dalszy.

Barman nie odpowiedział od razu. Wciąż polerował szklankę. Chyba stale tę samą.

– To długa historia. Ale, tak. To jest kontynuacja. Wie pan, „Sztokfisz” miał wielu stałych klientów i chodziło o to, żeby ich nie stracić.

– To czemu zmieniliście nazwę?

– Taki był warunek poprzedniego właściciela.

Zadumali się.

– Bywałem niegdyś „Pod Sztokfiszem” – powiedział cicho, obracając w palcach kieliszek. – Pan tu wtedy pracował? Bo niewiele w sumie pamiętam. Tyle lat…

 

 

3

Kiedy przyjechał do portu okazało się, że jachtu, na który miał wsiąść, jeszcze nie było. U bosmana znalazł informację od kapitana, że wszyscy członkowie załogi mają stawić się „Pod Sztokfiszem”. Nic mu to nie mówiło. Była to jego pierwsza wizyta w tym mieście.

Zostawił swój worek żeglarski u bosmana, wypytał go o drogę i ruszył w drogę. Nie trwało to długo. Miasto w ogóle nie jest zbyt duże, restauracja znajduje się niedaleko portu. A poza tym był wówczas znacznie młodszy. Nogi same go niosły. Pełen werwy i zapału, chciał jak najszybciej spotkać się z kapitanem, z którym znali się od kilku lat i z resztą załogi. Tak się złożyło, że byli to ludzie, których dopiero miał poznać.

Już z daleko zobaczył restaurację. Nawet nie szyld dostrzegł jako pierwszy, ale dużą grupkę ludzi tłoczących się przed drzwiami. Mężczyźni, sękaci, o twarzach spalonych słońcem i wiatrem, ubrani w swetry i drelichowe spodnie oraz wyszmelcowane czapki-maciejówki. Miejscowi rybacy.

Gdy zbliżył się, przerwali rozmowę. Popatrzyli nań z wyczekiwaniem.

– Przepraszam – bąknął. – Można?

Głową wskazał drzwi.

Rozstąpili się bez słowa. Ale nie było w tym wrogości, raczej zaciekawienie. Jakby zobaczyli nieznany gatunek ryby.

Wszedł do środka i zatrzymał się. Na chwilę stracił oddech. W powietrzu unosiła się gęsta chmura tytoniowego dymu, której nie było w stanie przebić światło żarówek z wiszących pod sufitem lamp. W całym pomieszczeniu panował półmrok. Było tłoczno i gwarno. Przy gęsto ściśniętych stolikach i przy długim szynkwasie tłoczyli się, dobrze już podochoceni alkoholem goście. Rozglądał się w poszukiwaniu kapitana, lecz nigdzie go nie widział. Ostrożnie ruszył więc w stronę baru. Trochę onieśmielony, torował sobie drogę przez gęstwę ciał. Starał się nikogo nie urazić, nie nadepnąć. Nie ma co się oszukiwać – trochę się bał.

Dotarł w końcu do bufetu i po chwili udało się mu zwrócić na siebie uwagę barmana. Kiedy zaczął próbować tłumaczyć mu, jaką miał do niego sprawę, ten przerwał mu:

– Żeglarz?

– Tak.

– Dzisiaj żeglarze siedzą w salce. Strasznie ich dużo.

– Gdzie?

– Tam, do końca – wyciągnął rękę. – W kącie są drzwi.

– Dziękuję.

Ale barmana już nie było. Poszedł do drugiego końca blatu.

Przedarłszy się przez skłębioną ciżbę, dotarł do wąskich drzwi. Za nimi znalazł mniejszą, równie zatłoczoną salkę. Przy dwóch długich stołach, na prostych ławach siedzieli ludzie – starsi i młodsi, ale wyraźnie różniący się wyglądem od bywalców pierwszej sali. Byli inni. Znać, że nie pracowali ciężko na morzu. Nie byli rybakami.

U szczytu stołu po lewej zobaczył swojego kapitana. Ten, ujrzawszy go, machał energicznie, przyzywając go ku sobie. Uścisnęli się na powitanie, a potem kapitan dokonał prezentacji. Okazało się, że wszyscy członkowie załogi byli już na miejscu. Jego pociąg przyjechał najpóźniej. Ściskał po kolei dłonie, starał się zapamiętywać imiona i łączyć je z twarzami. Trochę na pamięć, wyciągnął rękę ku następnej osobie i poczuł w ręce dłoń wąską, delikatną, gładką. Dziewczęcą!

– Luśka – usłyszał.

Zobaczył ciemne, krótko obcięte włosy, kończące się równą grzywką tuż nad brwiami. Czarny sweter, czarne spodnie. Uśmiechnęła się ciepło i energicznie potrząsnęła jego ręką. Ładna, pomyślał. I wyciągnął rękę do kolejnego żeglarza. Przywitał się ze wszystkimi, otaksował ich raczej pobieżnie. Trzy tygodnie rejsu przed nami, pomyślał. Będzie jeszcze czas poznać się bliżej. Siedmiu i ona jedna, dodał jeszcze w myślach. To może mieć swój urok.

Kapitan zrobił mu miejsce obok siebie.

– To teraz, kiedy jesteśmy już wszyscy – odezwał się, – pora coś zjeść. Możesz pójść do barmana po kartę? – zwrócił się do Luśki, zawahał się, spojrzał na chłopaka siedzącego obok niej. – Lepiej ty idź – powiedział.

– Ale… – próbowała protestować.

– Tam jest za duży tłok.

A gdy młody wyszedł, powiedział półgłosem:

– Obawiam się, że dzisiaj nie przypłyną.

– Kto?

– Nasi poprzednicy. Wygląda na to, że utknęli w sztilu. Bosman twierdzi, że widzieli ich wopiści, i że mają szanse dopłynąć jutro przed południem.

– To kłopot… Trzeba będzie gdzieś przenocować.

– Tutaj.

– Jak to? Tutaj? W knajpie? Wyrzucą nas.

– Tutaj nigdy nie zamykają.

– Żartujesz, prawda?

– Jestem śmiertelnie poważny.

I tak też się stało. Przesiedzieli w salce do następnego dnia. Jedli, pili, podrzemywali. Zawierali znajomości z kolejnymi grupami żeglarzy, którzy wchodzili i wychodzili.

Około północy kapitan wyszedł. Po kilkunastu minutach wrócił niosąc tacę, na której stało osiem dziwacznych szklaneczek. Postawił przed każdym niewielkie naczynko wyglądające jak wytoczone z kamienia. Delikatny biały wzorek układał się na ściankach w nierównomierne morskie fale. Płyn w środku wyglądał jak gęsta oliwa. Ale w czarnym wnętrzu naczynia trudno było ocenić jego kolor.

– Moi mili – odezwał się kapitan, kiedy znalazł się na swoim miejscu. – Mają tutaj, „Pod Sztokfiszem”, specjalny gatunek rumu. Co to za gatunek? Nie wiem. Nie pytajcie. Pytałem już wiele razy, ale nie chcieli powiedzieć. A podają go tylko w takich szklaneczkach. Czemu? Też nie wiem? Bo tak trzeba, odpowiada zawsze barman, jeśli go spytacie.

Podniósł szklaneczkę i powąchał zawartość.

– W każdym razie – ciągnął, – mówi się, że w tym porcie należy przed rozpoczęciem rejsu przyjść „Pod Sztokfisza” i wznieść tym rumem toast za Neptuna. Na szczęście i pomyślność rejsu. No, to… Za pomyślność!

Wypili. Zamilkli na chwilę. Każdy poczuł się nagle – nie wiadomo czemu – nieswojo. Zabobony, pomyślał może ten czy ów. Ale czy na pewno? Z morzem nie wolno igrać. Nie wolno go lekceważyć. Między bajki włóżcie opowieści o walce z żywiołem. To nieprawda. Z morzem się nie walczy. Z morzem trzeba umieć dogadać się, słuchać, co ma wam do powiedzenia i poddawać się jego woli. A cała sztuka polega na tym, żeby przy okazji, w możliwie największym stopniu, zrealizować własne plany.

Sztorm to, oczywiście, wiatr i woda. Ruch mas powietrza i cząsteczek wody, zmiany ciśnienia atmosferycznego, pływy, wilgoć gromadząca się w atmosferze w postaci chmur, czasem spadająca na ziemię jako deszcz albo grad. Ale sztorm to przede wszystkim kłótnia, kłótnia bogów i bożków. A jest ich naprawdę wielu. Mają różną naturę. Są dobrotliwi albo okrutni, często obojętni, ale dla żadnego z nich człowiek nie jest obiektem zainteresowania. Człowiek jest tylko niezauważalnym dodatkiem do rzeczywistości.

Jednak to człowiek, odkąd zaczął wypuszczać się na wodne przestrzenie, jest tym, który najbardziej odczuwa wszechwładną moc i potęgę żywiołów, z którymi przychodzi mu się mierzyć. Wszystkie stworzenia żyjące w morzach i oceanach są tam u siebie. Boskie swary nie wpływają znacząco na ich byt codzienny. Człowiek, gdy w swej śmiałości i pysze znajdzie się na szerokim oceanie, doświadcza ich skutków aż do granicy ostatecznej – aż do śmierci.

Ale to człowiek jest głównym winowajcą – sprawcą i twórcą tych wszystkich grożących mu niebezpieczeństw.

To człowiek przecież wymyślił, wykreował i wyposażył w siły niebywałe całe rzesze bogów.

Nie ograniczył się do wskazania bóstw odpowiedzialnych za jeden, konkretny fragment tego królestwa. Nie potrafił starannie rozdzielić kompetencji i zakresów obowiązków. Chciwość, pycha, głupota? Czy nie wystarczyłoby oddać w zarząd wiatr południowy jednemu, odpowiedzialnemu i rzetelnemu menedżerowi? A tak, proszę, Grecy posadowili na tym urzędzie Notusa, dla Basków władcą był tu Egoi, w Mezopotamii wiatrem zbliżonym do południowego rządził niejaki Pazuzu, u Egipcjan był to Shehbui. Irokezi uważali, że południowym wiatrem włada Ne-o-gah, a Aztekowie czcili w tym resorcie Vitztlampaehecatla.

A tylko jeden z kardynalnych kierunków wiatru. Podobny bałagan dotyczy również innych kwadrantów róży wiatrów.

Lecz tego nie dość. Dziwaczne zamiłowanie człowieka do kreowania chaosu sprawiło, że pojawiają się dodatkowo bóstwa o kompetencjach szerszych, mniej ostro zarysowanych. W fińskiej Kalevali odnajdujemy kowala Ilmarinena, który jest bogiem wiatru, pogody i powietrza. Ci sami Grecy, którzy wyposażyli Notusa w prawo rządzenia wiatrem południowym, ustanowili Amuna, który był bogiem stworzenia i wiatru w ogóle. Jawny konflikt interesów i kompetencji. Można by z uznaniem wspomnieć o Celtach, którzy z wielką roztropnością mianowali jednego boga wiatrów – Borruma. Lecz nie można powiedzieć tego o Grekach. Oprócz kilkunastu szefów wiatrów różnych mieli też generalnego dyrektora, Aeolusa – boga wszystkich wiatrów. Do tego dołóżmy jeszcze człowieczy brak kompetencji i niezdecydowanie. Hindusko-wedyjskie przekonanie, że Vayu jest bogiem wiatru, a Rudra – bogiem wiatru albo sztormu, jest tego najlepszym przykładem.

Smaczku całej tej historii dodali, między innymi, Chińczycy, u których bogiem wiatru był Fei Lian. Ale była też Feng Po Po – bogini wiatru. Kobieta! Skutki łatwo przewidzieć. Zresztą bogiń w tej branży jest więcej. Czy to hawajska Hine-Tu-Whenua, czy czczona przez mieszkańców Karaibów bogini Guabancex, czy też wreszcie słowiańska DogodaPogoda – bogini wiatru zachodniego, miłości i łagodności, zgody.

W takim galimatiasie, w tym gąszczu uprawnień, dążeń i boskich ambicji musi dochodzić do swarów i kłótni. A czym kończą się dla maluczkich kłótnie na najwyższych szczeblach władzy nikomu tłumaczyć nie trzeba. Wśród takich zawirowań człowiek na swym stateczku może tylko modlić się o przetrwanie. Albo posłużyć się wiedzą i doświadczeniem w sztuce sztormowania, której naczelna zasada jest najprostsza w świecie, a brzmi ona: „Najlepszym sposobem przetrwania sztormu, jest jego uniknięcie”.

Człowiecza dola jest jednak jeszcze bardziej skomplikowana. Żeglarska, marynarska dola w szczególności. Ludzie morza żyją wszak na pograniczu dwóch żywiołów – powietrza i wody. I tu mamy ciąg dalszy nieokiełznanego ludzkiego szaleństwa.

Sfera mórz i oceanów, generalnie wód, została również oddana w zarząd kolejnym rzeszom bogów. Poczynając od najbardziej znanego rzymskiego Neptuna – boga wód, chmur i deszczu, którego odpowiednikiem wśród Greków jest Posejdon – bóg mórz, jezior, rzek, trzęsień ziemi, żeglarzy, rybaków. A przecież na całym świecie w Panteonie władców odpowiadających za wodę, morza czy oceany, panuje ścisk równie wielki, co w branży wiatrowej, powietrznej. Sami Grecy usadowili tym około pięćdziesięciu władców, większych i mniejszych. Tak samo, choć w mniejszej liczbie, wypełnili tę siedzibę Chińczycy, Celtowie, Słowianie, Maorysi. I w ogóle – ludzie. W każdym zakątku świata można znaleźć jakiegoś Ægira – uosobienie morza w mitologii germańskiej.

Za pomyślność, powtórzył w myślach za kapitanem. Jestem przesądny! Roześmiał się w duchu. Ale przecież jestem żeglarzem. A każdy żeglarz spytany, czy jest przesądny, odpowie: „Nie, nie jestem, bo to podobno przynosi pecha”.

 

 

4

Smoke on the waaater, zanucił wtórując piosence dobiegającej z głośników.

– Ładnie gracie – powiedział do barmana.

– To też szef. On układa muzykę. Sam kiedyś grywał – dodał po chwili. – Może dlatego takie to dla niego ważne?

– A pan? Nie przeszkadza to panu?

– Ja grywałem z nim. – Wciąż polerował szklankę. – Chyba czas, żeby pan poszedł do stolika. Niech pan popatrzy, schodzą się stali bywalcy i niedługo będzie tu ciasno.

Podniósł głowę. W lustrze za barmanem zobaczył odbicie sali. Rzeczywiście, niepostrzeżenie w restauracji przybyło gości. Zrobiło się też nieco gwarniej. Chociaż, musiał przyznać, nie było to jeszcze natrętne czy uciążliwe. Muzyka łagodzi obyczaje, pomyślał z nostalgią.

– Ma pan rację. – Zsunął się ze stołka. – Ale jeszcze pogadamy.

– Zawsze do usług. Wie pan gdzie mnie szukać.

Przy stoliku pod filarem czekał już na niego kelner. Śledzą mnie, czy co? pomyślał. Albo mają system łączności.

– Proszę, oto karta – powiedział kelner. – Czy na początek podać coś do picia?

– Tak. Poproszę Colę i kieliszek tej waszej firmowej nalewki.

– Bardzo mi przykro – chłopak był wyraźnie zmartwiony, skrępowany. – Nie mogę podać panu tej nalewki.

– Czemu?

Starał się, żeby nie zabrzmiało to jadowicie i złośliwie. Ale chyba nie całkiem mu się udało.

– Zarządzenie szefa. Tę nalewkę można podawać tylko przy barze. – Był naprawdę stropiony.

– Dobrze – powiedział po chwili namysłu, – poproszę kieliszek wódki. Czystej. A co dalej… namyślę się.

– Bardzo proszę. Już podaję.

Zniknął, jak się zjawił.

Większość stolików była już zajęta. Po dwóch, po trzech, czasem więcej – ale byli to niemal sami mężczyźni. Tylko pod oknem siedziała para starszych ludzi, zapewne małżeństwo. Jedli w milczeniu, jakby onieśmieleni sytuacją. Jednak w pewnym momencie starszy pan podniósł głowę znad talerza i popatrzył w stronę baru. Spojrzenia jego i barmana spotkały się, uśmiechnęli się do siebie, lekko skinęli głowami. Swoi, pomyślał. Właściwie to miłe, taka po trosze rodzinna atmosfera.

Wrócił kelner z napojami. Zamówił jedzenie. Zdecydował się na rybę. Zobaczymy, pomyślał, co warte zapewnienia barmana. Obietnica ryb prosto z morza, od zaprzyjaźnionych rybaków, brzmiała naprawdę obiecująco. Nie tak łatwo zjeść dzisiaj świeżą rybę.

Kiedy kelner przyniósł sztućce, pokiwał głową z zadowoleniem. Dostał garnitur do ryb. Jak należy! Ileż to razy zdarzało mu się toczyć ciężkie boje, żeby podano mu chociaż drugi widelec. Zazwyczaj widać było w oczach rozmówców zniecierpliwienie, wyrzut. Skargę nawet. Przyjdzie taki i się sadzi! Kolejny plus dla mitycznego szefa, pomyślał. Wpatrywał się w stojący przed nim oszroniony kieliszek. Kropelka wody spłynęła po ściance, tworząc miniaturowe jeziorko na blacie stołu. Po chwili dołączyła do niej– druga. I następna. Jak na szybie we mgle, pomyślał.

 

 

5

Rejs dopiero się zaczął. Trzeciego dnia żeglugi dotarli w rejon archipelagu. Jak ziarno wysiane przez szalonego siewcę, jak gwiazdy rzucone na niebo przez rozsierdzoną boginię, tak setki, tysiące, miliony zdało by się wysp i wysepek rozłożyły się na powierzchni morza. Było wśród nich kilka dużych, zamieszkanych przez ludzi, którzy pobudowali tam domy, drogi i ulice, uprawiali pola i hodowali zwierzęta. Było wiele nieco mniejszych, zamieszkanych tylko przez ptaki i zwierzęta. Jednak większość z nich to były właściwie kamienie sterczące z wody, czasem zanikające pod grzbietami wzburzonych fal, poszczerbione jak grzebienie albo przeciwnie, gładkie jak głowa foki.

Człowiek z biegiem czasu pobudował tam latarnie morskie, wytyczył szlaki żeglowne, ustawił boje. W trosce o bezpieczeństwo tych, którzy zapuszczali się w te rejony już to z potrzeby, wioząc towary, łowiąc ryby czy wożąc pasażerów albo pocztę, już to dla przyjemności obcowania z tym, z pozoru niegościnnym światem. Ale na morzu nie ma nic pewnego, nic nie jest trwałe i wieczne – oprócz samego morza. Dlatego na mapach tego archipelagu aż gęsto od znaczków oznaczających wraki. Miejsca, gdzie niegdyś statki, kutry czy promy, znalazły ostateczną przystań. Tylko miejsc ostatecznego spoczynku jachtów nie ma na żadnej mapie. Jacht jest kruszyną, drobinką tak małą na bezkresie mórz, że jego szczątki nie są oznaczane, wskazywane na mapie, gdyż nie są ani przeszkodą nawigacyjną, ani nawet ciekawostką turystyczną. Jachty, jeśli umierają na morzu, pozostawiają ślady jedynie w sercach ludzi. Tych, którzy je znali i pokochali, albo tych, którzy stale opłakują żeglarzy wraz z tymi jachtami żeglującymi teraz do Hilo. Są to jachty szczęśliwe. Jachty kończące życie na brzegu, jako sterta złomu albo drewno na opał zasługują tylko na współczucie.

Nie można powiedzieć, że archipelag cieszył się złą sławą. Wiadomo było, że wody wokół są niebezpieczne i każdy roztropny marynarz traktował je z należytym szacunkiem. Zbliżając się, kapitanowie uważnie studiowali mapy i locje, nawet, jeśli byli tam już nie jeden raz. Ale przede wszystkim wczytywali się, bądź wsłuchiwali, jeśli korzystali z radia, w prognozy pogody. A po ich zapisaniu, przeczytaniu i przeanalizowaniu, wychodzili na pokład, wystawiali twarz do wiatru, toczyli wzrokiem po niebie, po chmurach, węszyli. Szukali odpowiedzi i prawdy o tym, co ich miało spotkać.

W czasach, kiedy żeglował po tych wodach po raz pierwszy, nie było na jachtach współczesnych cudów techniki. Kosmicznej technologii, która pilnowała przez cały czas położenia jachtu, środków łączności umożliwiających niemal nieograniczony kontakt i wsparcie. Na jachtach bardzo często nie było nawet silnika, który mógłby w sytuacja awaryjnych, niebezpiecznych, stanowić dodatkowe – a czasem ostateczne – wybawienie z opresji.

Jego jacht nie miał silnika.

Przy pomocy tranzystorowego radyjka, o ustalonej, codziennie tej samej godzinie, wysłuchał prognozę pogody. Zanotował starannie w dzienniku i zamyślił się. Przebiegał wzrokiem tekst, odtwarzał w głowie znaczenie skrótów, których użył w czasie pisania i starał się wyobrazić sobie znaczenie suchego, bezdusznego przekazu. Rozkład wyżów i niżów nad tym kawałkiem globusa. Kierunek, siła wiatru. Zachmurzenie. Temperatura. Odruchowo, oczyma wyobraźni, nakładał obraz narysowany przez synoptyków na swoją mapę, na kreski i kropki obrazujące miejsce, w którym się znajdowali. Niczego nadzwyczajnego tam nie było. Wszystko w normie, jak na wczesną jesień, oprócz…

Jedno słowo, które sam zapisał. Mgła.

Przewidywana mgła. Nie lubił. Przed mgłą czuł jakiś atawistyczny lęk. Oczywiście radził sobie z nim. Z czasem nauczył się nawet nie okazywać go. Ale on był. Ciążył, dokuczał, przeszkadzał. Psuł nastrój.

Pochylił się nad mapą. Wziął w jedną rękę ekierkę, w druga przenośnik. Musiał ułożyć sobie w głowie plany na najbliższe godziny. Przed nim rozciągał się archipelag, a pomiędzy wyspami i wysepkami wił się szlak, który musiał pokonać. Rzecz łatwa, kiedy wszystko dookoła widać. Gorzej, gdy wzrok przestaje być przydatny. Starannie zaplanował podróż tak, żeby dotrzeć w ten rejon rano. Żeby pokonać przejście między wyspami przy dziennym świetle. Pokonał już spory kawałek trasy, ale czekało go jeszcze wiele godzin żeglowania. Chyba, żeby wycofać się, zawrócić? Mógł wydać polecenie sternikowi i zmienić kurs. Ale wówczas cały plan rejsu uległby rozsypce. Opłynięcie archipelagu trwałoby kilka dni. Co robić?

Spojrzał na mapę. Zapamiętał charakterystyczne wzgórze na małej wysepce z lewej strony kursu i maszt radiowy na innej skale po prawej. Wyszedł na pokład z namiernikiem w dłoni. Skupiony sternik nawet nie podniósł wzroku znak kompasu. Oficer wachtowy wpatrywał się przed dziób. Trzeba będzie zrobić marynarzom jakiś wykład ze sterowania, pomyślał. Gapią się w kompas, jak sroka w gnat. Ale nie teraz. Rozejrzał się wokół. Spojrzał na ciemne, zakryte brudnymi jak ścierka chmurami niebo, na żagle wypełnione delikatnym, równym wiatrem. Wziął namiary i zszedł do nawigacyjnej. Zaznaczył na mapie pozycję, zapisał w dzienniku. Co robić?

Płyniemy dalej, postanowił.

Mgła nadeszła półtorej godziny później. Chociaż właściwie trudno stwierdzić, czy mgła nadchodzi. Może przypełza? Może napływa? Militarysta mógłby powiedzieć, że atakuje. Być może w każdym z tych stwierdzeń jest trochę prawdy. Na pewno prawdziwy jest smak grozy wyczuwalny w każdym z tych stwierdzeń. Bo mgła na morzu to jest groza wcielona. Mrozi krew w żyłach marynarzy już od wieków. Odbiera sen kapitanom, majtkom wydobywa z odmętów niepamięci dawno zapomniane modlitwy. Jej przerażająca sława nie jest przesadzona. Mogłyby o tym zaświadczyć niezliczone ofiary, wraki i ich załogi, spoczywające na dnie. Mogłyby, gdyby mogły. Ale otulone w nieskończonym śnie przez wielkie masy wody, nie są w stanie.

Człowiek buduje statki coraz wspanialsze, coraz lepiej wyposażone, coraz mądrzejsze. Zaprzęga do pomocy technologie sięgające gwiazd. Sam także staje się, podobno, coraz mądrzejszy. A przecież w konfrontacji z mgłą nigdy nie jest do końca pewne, kto będzie miał ostatnie słowo.

Półtorej godziny później mgła spadła na jacht. Spadła dosłownie. Opadła jak olbrzymia pierzyna i w ciągu kilku minut odmieniła świat.

W ten sposób zaczął się najbardziej niezwykły rejs w całym jego życiu.

Gdy oficer wywołał go na pokład, siedział w nawigacyjnej i wpatrywał się w mapę. Wydawało się, jakby usiłował zapamiętać ją, wryć w pamięć każdą kreskę, każdy symbol, każdą cyfrę. Tak też to zapewne wyglądało, kiedy oficer wsunął głowę w zejściówkę i oznajmił:

– Chodź, zobacz, jaka mgła.

Lecz było to tylko złudzenie, miraż, fatamorgana. Gdyby ktoś potrafił zajrzeć do jego myśli, zdumiałby się niepomiernie. On o jej nadejściu wiedział już od dwóch godzin. Wiedział, że przybędzie. Nie wiedział, kiedy, ale nie wątpił, że to się wydarzy. Tak to już jest na tym świecie, że im bardziej okrutna, straszliwa, paraliżująca czy wstrętna jest przepowiednia, tym pewniej się sprawdzi. Nie czuł się zaskoczony, nie była to dla niego niespodzianka. Czekał jej nadejścia z pokorą i wiarą – naiwną, – że może zdążą jeszcze przed jej przybyciem dotrzeć na druga stronę archipelagu.

Siedział, schylony, nad stolikiem nawigacyjnym i samymi palcami wystukiwał cichutko rytm. Spokojny, dosyć monotonny. A w myślach przesuwał słowa: Riders on the storm, Riders on the storm. W głębi podświadomości oczekiwał już zapewne przybycia na ich drogę zabójcy. I dlatego, kiedy oficer go zawołała, gdy on na dźwięk jego głosu uniósł ku niemu głowę, a tamten spojrzał mu w twarz, w oczy i zląkł się. Zwariował, pomyślał oficer. On się chyba uśmiecha.

Podniósł się, starannie zapiął kurtkę, nałożył czapkę i wyszedł na pokład. Stanął w zejściówce, osłonięty do połowy i powoli rozejrzał się dookoła. Wrażenie pierwsze – cisza. Wszystkie dźwięki były stłumione, matowe. Wiadomo mgła, jak wata, otula świat szczelnie i troskliwie. Ale nie tylko dlatego. Również wiatr dostroił się do nowych warunków. Jak wytrawny waltornista, wsunął dłoń do wylotu trąby, w którą dmuchał, dostroił się do potrzeb koncertu. Wiatr wiał równo i łagodnie, dość jednak mocno, żeby żagle stały nieruchomo, bez szarpania, bez klekotania blokami, bez strzelania płótnem. Kadłub w niewielkim przechyle rozsuwał łagodnie na boki gładką jak szklana tafla wodę. Jedynie spod zawietrznego obła słychać było od czasu do czasu posapywania czy westchnienia i gulgotanie bąbelków powietrza wyciskanego przez kadłub z unoszącej go wody. Nawet załoga, jakby oblepiona przez wilgotną poduchę, spowolniała. Nikt się nie odzywał, trwali niemal w bezruchu. Tylko sternik, wpatrzony w kompas, od czasu do czasu, delikatnie poruszał kołem sterowym.

Akurat tym razem to dobrze, że tak gapi się w kompas, pomyślał kapitan. Wydał stosowne polecenia. Wzmocnił wachtę, wyznaczył obserwatorów, poinstruował oficera i nakazał nadawanie sygnałów mgłowych. Jachtowy rożek mgłowy może nie daje wielkiej nadziei, ale nawet tą jej odrobiną pogardzić nie sposób. A poza tym – przepisy. Spełnił zadość wymaganiom.

Przycupnął w kącie kokpitu i wbił wzrok w watę nad głową. Po chwili zaczął dostrzegać, że nie była to jednolita masa. Widział włókna i pasma, przesuwające się w różnych kierunkach. Dostrzegał chwilami jaśniejsze miejsca, jakby ktoś próbował zdrapywać szron z szyby. Można było nawet domyślać się, że gdzieś tam, w górze świeciło słońce. Bo przecież świeciło, nieprawdaż? W pewnym momencie usłyszał nad sobą przeraźliwy krzyk. Drgnął, wyprostował się gwałtownie. Nawet sternik oderwał wzrok od kompasu i rozejrzał się bojaźliwie. Krzyk powtórzył się, a po chwili zauważył w pobliżu salingu szybko przemykające cienie. Mewy. Nic dziwnego, że dawni marynarze uważali, że są to dusze tych, którzy zginęli na morzu. Taki krzyk morze naprawdę przestraszyć. Wzdrygnął się. Chyba pora na kawę, pomyślał.

– Zrobić wam kawę? – spytał.

Odmówili. Zszedł więc do kambuza, rozpalił kuchenkę i postawił na palniku czajnik. Po kilku minutach, z kubkiem parującego, gęstego jak smoła i słodkiego jak ulepek naparu, usiadł w nawigacyjnej. Zaczęło się czekanie.

Czekanie, jedno z najdramatyczniejszych doświadczeń, z jakimi może spotkać się człowiek. Wie o tym dobrze każdy, kto choć raz spędził jakiś czas w poczekalni u dentysty. Ale jednak to nie to samo, co czekanie we mgle. Czekający u dentysty może, mniej więcej, przewidzieć, co go spotka. Wie, na co powinien się nastawić. Spodziewa się wiercenia, to oczywiste. Wie, że dostanie zastrzyk w dziąsło, jeśli zdecyduje się na znieczulenie. Co bardziej przeczulony może wyobrazić sobie, że rozpędzona turbina przewierci mu się aż do zatoki. I wówczas będzie mógł wytłumaczyć sobie, że statystycznie rzecz biorąc, jest to bardzo mało prawdopodobne.

Wyczekiwanie we mgle nie daje takiego komfortu, wręcz luksusu. Można próbować przywoływać z pamięci wszystkie znane opisy wypadków morskich, dramatycznych kolizji, katastrofalnych kontaktów ze stałym lądem. Można także posługiwać się statystyką. Można pocieszać się, że lotnicy mają dużo gorzej, bowiem katastrofy z ich udziałem zazwyczaj mają skutek nieodwracalny.

Jest jednak jeden czynnik, który sprawia, że trwanie we mgle może stać się prawdziwą torturą. W poczekalni dentysty czy w samolocie człowiek może do woli posłużyć się wszystkimi zmysłami. Może rozejrzeć się dookoła, posłuchać towarzyszy niedoli, albo szumu samochodów na ulicy za oknem. We mgle człowiek po części głuchnie i ślepnie. Jak pilot Pirx w basenie testowym.

Siedział nad mapą popijając kawę. Wpatrywał się w barwne kształty wysp i skał. Kilka razy sprawdził obliczenia. Był pewien, że dobrze wyznaczył pozycję, że prawidłowo i bezpiecznie wytyczył kurs. Był pewien… ale z czasem coraz mniej. Zaczynał wątpić we wszystko. Raz po raz wychodził na pokład, rozglądał się, na ile było to możliwe, nasłuchiwał, w nadziei, że coś usłyszy. Nieruchomy, zdawało się, jacht trwał w zamkniętej bańce. Jakby zamknięty wewnątrz mlecznej żarówki. Nie wiadomo, czy płynęli prosto, czy może krążyli w kółko. Rozum podpowiadał, że aby krążyć, musieliby zrobić jakiś zwrot. Ale skąd pewność, że wiatr nie zmienił kierunku?

Sternik schylony nad kompasem, z twarzą przysłoniętą ociekającym wilgocią kapturem sztormiaka, wyglądał jak krasnal w deszczu. Wciąż ten sam sternik? Czy już się zmienili? Kapitan zdał sobie nagle sprawę, że z jego świadomości wyparowała cała rzeczywistość, że w myślach obracało mu się tylko jedno pytanie: Co dalej? Popatrzcie na mnie, myślał. Oto ja, wasz pierwszy po Bogu, a może nawet przed Bogiem. Wasz pan i władca, opiekun i ojciec. Komendant. Oto ja, wasz mędrzec, który nic nie wiem. Ale wiem, że nic nie wiem i jest mi z tym źle. To ja za was odpowiadam, to we mnie pokładacie zaufanie i wiarę w szczęśliwy powrót do domów. To moja wiedza jest dla was ostoją, podporą i gwarancją przetrwania. Gdybyście wy wiedzieli… To jest właśnie mój strach. To owładnąwszy myślami, odebrawszy chęć snu, każe mi teraz wykrzywiać twarz w, z pozoru pewnym siebie, nonszalanckim wręcz, uśmiechu. Patrzcie. Skoro uśmiecham się, nic wam się nie stanie.

Czekał. To siedząc w nawigacyjnej, to krążąc po pokładzie. Jednego był pewien. Lata doświadczeń nauczyły go, że wszystko musi mieć swój koniec. Jakiś. Byle tylko wytrwać, przeczekać. Nie poddać się myślom.

Czekanie we mgle pozwala w pewnym momencie zrozumieć, przekonać się, że ma ona – mgła – właściwości, zdolności wyjątkowe. Szczególne i niespotykane, o których nie napisał dotąd nikt.

Żaden, najtęższy umysł nawet się o tym nie zająknął. Ani Einstein, ani Hawking, nie dostrzegli magicznej wręcz potęgi mgły, która potrafiła w dowolny sposób zmieniać bieg czasu, a nawet zatrzymać go. Gdy żeglując we mgle, schylony nad mapą, wpatrzony w narysowaną ołówkiem kreskę, śledzisz oczyma wyobraźni bieg jachtu, orientujesz się nagle, że zgodnie z zegarem, który odmierza ci czas w głowie, jacht już od dawna powinien tkwić na skałach tej wysepki, którą kartograf wydrukował na białym kartonie. Gnany odruchem– bo przecież nie paniką! – wybiegasz na pokład. Wbijasz wzrok w gęsty tuman przed dziobem, wypytujesz oficera i załogę, czy czegoś nie widzieli, słyszeli. I, nieuspokojony, wracasz do nawigacyjnej.

Mgła uniosła się i odpłynęła równie nagle, jak przybyła. Po mniej więcej trzech godzinach nie było po niej nawet śladu. Nie rozrzedzała się stopniowo, nie odsłaniała świata kawałek po kawałku. Po prostu, któryś z bogów, w którego kompetencjach było zarządzanie tymi wodnymi oparami, sprzątnął ją jednym energicznym ruchem ręki. Jak szynkarz w gospodzie, jednym ruchem ścierki czyszczący stół dla kolejnego gościa.

Jacht nadal płynął równo, prosto przed siebie. Nieco za rufą zostawała właśnie ostatnia z wysp, które mieli minąć. Wszystko, jak miało być. Cały świat wrócił na swoje miejsce. Obrazy dokoła zaczęły znów zgadzać się z rysunkami na mapie.

Zszedł do nawigacyjnej i po raz kolejny pochylił się nad mapą. Wsparł dłonie na stole nawigacyjnym i poczuł wilgoć. A po chwili na dłoń spadła mu mała kropelka. Kondensacja, pomyślał. Trzeba będzie dobrze przewietrzyć jacht.

 

 

6

Ryba była wyśmienita. Doskonale przyprawiona, idealnie usmażona. I, co równie ważne, ładnie podana. Wypatrzył kelnera w głębi sali i przywołał go gestem.

– Smakowało panu? – spytał kelner, widząc pusty talerz.

– I to bardzo – odparł. –Właśnie chciałem, żeby pan przekazał kucharzowi moje podziękowania.

– Na pewno będzie zadowolony – odparł chłopak. – Czy ma pan jeszcze na coś ochotę?

– Tak. Teraz zrobię rewolucję i zburzę tradycyjną kolejność. Zamiast deseru, poproszę o przystawkę. Co mi pan zaproponuje?

– Kawior – powiedział bez wahania. – Z blinami.

– Bliny pszenne, czy gryczane?

– Gryczane.

– Taaak. – Zastanawiał się przez moment. – Dobrze, poproszę. I jeszcze kieliszek wódki. Tej samej… Albo dwa. Dwa kieliszki.

– Już się robi.

Rozejrzał się po sali. Zanim się zorientował, wnętrze zapełniło się niemal do ostatka. Dobrze, że teraz nie wolno palić, pomyślał. Kiedyś byłoby tu sino od dymu. Uświadomił sobie, że wzmógł się gwar głosów. Słychać było brzęk naczyń, szuranie krzeseł. Barman dostojnie kroczył za barem od jednego końca do drugiego. Wszystkie stołki były zajęte.

– Czy można się do pana przysiąść? – usłyszał.

Obok stolika stał mężczyzna. Niewysoki, nawet drobny. Ale, jak to się niegdyś mawiało, sękaty, żylasty. Powycierana, granatowa sukienna kurtka o kroju zbliżonym do marynarskiego, pod nią koszula. Bez krawata, górny guzik koszuli rozpięty. Dżinsy.

– Strasznie tu dzisiaj pełno ludzi – powiedział. – Jak zawsze zresztą – dodał po chwili.

– Bardzo proszę. Niech pan siada.

Obserwował nieznajomego i zastanawiał się, co też mu ten wieczór przyniesie. Przedstawili się sobie, uścisnęli dłonie. Kiedy kelner przyniósł mu wódkę, uśmiechnął się.

– Dzień dobry panie Kogut – powiedział z wyraźną sympatią. – Dawno pana u nas nie było.

– Cztery dni. Musiałem wyjechać.

– Widzi pan, jak się świetnie złożyło? – Nasz bohater zwrócił się do nowego znajomego. – Oto dwa kieliszki wódki. Jak na zamówienie. Nie odmówi pan, prawda?

Tamten z zakłopotaniem pokręcił głową.

– Nie wypada odmówić, gdy tak grzecznie zapraszają.

– Świetnie! Wie pan co? – zwrócił się do kelnera. – Niech pan przyniesie całą butelkę.

Kogut usadowił się wygodnie na krześle, wziął kieliszek do ręki i przez chwilę wpatrywał się w oszronione szkło.

– No to, nasze zdrowie! – Kapitan podniósł swój kieliszek

– Jaki dzisiaj dzień? – spytał Kogut.

– Wtorek – odparł z wahaniem. – Tak, na pewno wtorek.

– To za nas wypijemy jutro. Dzisiaj pijemy za nasze matki.

Wypili.

– Widzisz, chłopcze, tradycję trzeba szanować. Zrozumiesz to, kiedy będziesz miał moje lata. Na razie musisz uwierzyć mi na słowo. Młodzi nie czują brzemienia czasu, który minął, zanim oni przyszli na świat. To przychodzi z wiekiem właśnie. – Zamilkł na chwilkę. – Ile ty masz właściwie lat?

– Sześćdziesiąt sześć. Już nie taki ze mnie młodzieniaszek.

– Co ty wiesz…

Kapitan niespiesznie odkręcił butelkę i rozlał do kieliszków. Równie powoli wysączyli zawartość. Bez słowa. Kiedy pojawił się kelner złożyli zamówienie.

– Pan pływał? – Kapitan spojrzał na kurtkę Koguta.

– Byłem latarnikiem.

– Tutaj?

Pokiwał głową.

– To spotkaliśmy się już wiele razy. Tylko trochę metafizycznie. Nie jeden raz przepływałem wzdłuż tego brzegu. Jachtem – dodał, widząc pytające spojrzenie. – Może nawet patrzyliśmy na siebie, nic o tym nie wiedząc.

– Mogło tak być. Jachtem, powiadasz. Takim z żaglami?

– Tak.

– Pamiętam jeden. Fale wyrzuciły go na brzeg zaraz za moim płotem. Leżał na tych gwiazdoblokach wiele dni i konał. Ale to było dawno.

– Jak się ten jacht nazywał?

– Nie pamiętam. Czy to ważne? Życia mu nie wrócimy, pamięć, jeśli w ogóle, zachowało niewielu. Takie życie.

Jedli, pili, rozmawiali. Kolejne nieznane prawo natury zapanowało nad ich życiem. To, które powiada, że upływ zawartości butelki zmienia prędkość i kierunek biegu czasu. Wokół nich krążył kelner. Barman zerkał ku nim z oddali, polerując szklankę.

– Czy wiesz, że na mojej latarni mieszka duch? – Kogut zmrużył oczy i wbił wzrok w kapitana. – Nie wierzysz? Nie ty jeden. Ale ja go widziałem. Duch dziewczyny. Dawno temu mieszkał tu latarnik z żoną i córką. Córka pokochała marynarza, który przypłynął tu któregoś lata. A i on nie był od tego, bo panna była śliczna, do pracy skora, no i z dobrej rodziny. Latarnik to nie byle kto. Ale chłopaka wiązał kontrakt. Zamustrował na trzy lata, a minął mu dopiero rok. Spotykali się więc tylko wtedy, gdy jego statek zawinął tu do portu. A z tym bywało różnie. Sam wiesz, czasy wtedy w ogóle były ciężkie i statki goniły za zarobkiem po całym świecie. Za to, kiedy już zjawiał się w mieście, słońce zaczynało im świecić w dzień i w nocy. Naprawdę kochali się pięknie. I któregoś razu on się jej oświadczył, ona go przyjęła, więc poszli do jej ojca prosić o zgodę. Ale ojciec miał co do niej inne plany. Jakiś majtek ubogi nie był dobrym kandydatem na męża dla jego córki. Zamierzał wydać ją za rajcę miejskiego i właściciela czterech kutrów. Zatrudniał rybaków, trzymał wędzarnię i miał z tego zacny dochód. A że był od dziewuszki starszy ździebko – jakieś piętnaście lat – to i cóż? Bo to pierwszy taki przypadek? Młody wyszedł jak niepyszny. Ale zanim odpłynął, poprzysięgli sobie, że będą kochali się aż po grób.

Rozlał do kieliszków.

– Zaschło mi w gardle – powiedział. – A to jeszcze nie koniec. Jakieś pół roku później, blisko Bożego Narodzenia, dotarła do miasta wiadomość, że statek młodego rozbił się na skałach w wielkim sztormie. Statek poszedł na dno, a razem z nim cała załoga. Tuż po nowym roku wiadomość potwierdził kapitan innego statku, który przypłynął do naszego portu. Na własne uszy usłyszał informacje o tej katastrofie u Lloyda w Londynie. Kiedy panna dowiedziała się o śmierci ukochanego, zemdlała i przez cztery dni leżała jak nieżywa. A gdy wróciła w końcu do przytomności, nie była już tą samą dziewczyną. Przestała odzywać się do ludzi. Całe dnie spędzała albo na plaży, albo na latarni. I śpiewała. Nikt nie znał tej piosenki i nikt nie potrafił zrozumieć słów, które nuciła. Ale była to melodia tak żałosna, że każdy, kto ją usłyszał czuł, że łzy same napływały mu do oczu. Aż pewnej styczniowej nocy nadszedł sztorm. Trząsł domami, trzaskał okiennicami. Ludzie byli przekonani, że diabeł tańczył nad miastem, wyjąc i chichocząc. Niejeden co i raz wyglądał na dwór, spoglądał w niebo i szukał znaków. Jakichkolwiek, dobrych albo złych. Niech to się wreszcie skończy! Kilka osób twierdziło, że widzieli, jak wśród tej wichury na galeryjce latarni stała córka latarnika, ubrana w długą białą sukienkę i śpiewała tę swoją piosenkę. Aż w pewnym momencie skoczyła. I wszyscy świadkowie przysięgali, że chwilę potem sztorm ucichł, morze uspokoiło się, fale wygładziły. Tak właśnie miłość pokazała, że ma moc potężną i potrafi okiełznać żywioły. I od tej pory, kiedy świeci wilczy księżyc, a niebo jest bezchmurne, słychać na galeryjce śpiewającą dziewczynę. A jeśli ktoś ma szczęście, może zobaczyć postać w długiej białej sukience.

Umilkł. I na mgnienie oka cały świat zastygł, zamarł, nawet muzyka w głośnikach jakby przycichła.

– Dużo wycieczek oprowadzał pan po latarni, prawda?

– Taka praca. – Kogut uśmiechnął się szelmowsko. – Ale historyjka ładna. I zawsze podobała się ludziom. Ludzie chcą słuchać o miłości. Najlepiej, żeby była nieszczęśliwa, dramatyczna. Dobrze robi zły ojciec. Jak w życiu – dodał po chwili, – łatwa miłość nie smakuje.

– No – klasnął kapitan, – ale ładnie pan opowiadał. Zasłużył pan na coś specjalnego. Zapraszam, podejdźmy na moment do baru. Mają tu taką pyszną, czarną nalewkę. Ale barman nie chce podawać jej do stolików.

– Niekoniecznie. – Kogut skinął na przechodzącego kelnera. – Pójdź chłopcze do barmana i przynieś nam dwa czarne kieliszki – powiedział.

– Ale…

– Po prostu pójdź. Stały klient miewa swoje prawa – dodał, kiedy kelner odszedł. – A nalewka rzeczywiście jest godna uwagi.

Kelner wrócił po chwili. Postawił przed nimi czarne naczynka i powiedział:

– Z pozdrowieniami od pana barmana. – I szybko odszedł do swoich zajęć.

Podnieśli naczynka, powąchali. Stuknęli się nimi i wypili, długo smakując egzotyczny smak.

Z głośników słychać było:

She came to me one morning
One lonely Sunday morning
Her long hair flowing in the mid-winter wind.

 

 

7

Noc spędzona „Pod sztokfiszem” nie była, jak się okazało, aż tak męcząca. Każdy znalazł sobie jakiś kąt i zdołał przespać się trochę. Rano, w doskonałych humorach, dotarli do portu. Sprawnie przejęli jacht, pożegnali poprzedników i zaczęli szykować jacht do podróży. Wszyscy robili, co do nich należało, gdyż każdy chciał wypłynąć jak najszybciej. Sprawdzali żagle i takielunek. Przeglądali wyposażenie kambuza. Przynosili z pobliskiego sklepu i rozlokowywali po wszystkich zakamarkach prowiant. Jacht tętnił życiem. Zewsząd słychać było żarty i pogaduszki. Morze na nich czekało, a oni pragnęli tego z nim spotkania.

Siedział przy stole nawigacyjnym i przygotowywał dokumenty. Zebrał od wszystkich paszporty i starannym pismem wypełniał listę załogi.

– Luśka! – zawołał. – Nie dałaś mi paszportu.

– Już, zaraz. Przepraszam, zapomniałam.

Stanęła obok niego, zdyszana i zarumieniona. Podała mu dokument i przez ramię przyglądała się jego pracy.

– Masz ładny charakter pisma – powiedziała.

– No popatrz! Nawet nie wiedziałem. – Otwarł jej paszport i zajrzał do środka. – Łucja?! Tak masz na imię? – Nie potrafił ukryć zdumienia.

– Przecież widzisz.

– Bo ja myślałem… Zawsze tylko Luśka i Luśka.

– Przyzwyczaiłam się.

– Rodzice chyba cię nie lubili – zażartował.

Nim jeszcze podniósł głowę, już tego żałował.

Spojrzał jej w oczy i zobaczył, że znikły gdzieś obecne tam zawsze radosne ogniki. Czuł, że sprawił jej przykrość, ale nie umiał zdobyć się na choćby słowo przeprosin. Schylił głowę i niezręcznie udawał bardzo zajętego. Postała przy nim jeszcze moment i odeszła do swoich zajęć.

Boczyła się na niego przez cały dzień. Wieczorem wyszli w morze. Nowy tryb życia, obowiązki, walka z własnym organizmem i chorobą morską wszystkie inne sprawy i problemy zepchnęły w niebyt. Po kilku dniach, kiedy życie pokładowe unormowało się, dobra pogoda bardzo podniosła wszystkim nastroje. Dawne urazy i nieporozumienia odeszły w niepamięć. Stopniowo chyba nawet polubili się. Zaczęła nawet okazywać mu trochę ciepła, od czasu do czasu doceniła i pochwaliła jego umiejętności żeglarskie. On też nie żałował jej miłych słów.

Kończył swoją wachtę wczesnym popołudniem. Pogoda była wprost wymarzona. Wiał umiarkowany wiatr z dobrego kierunku, słońce grzało i opalało jak lampa w solarium. Zszedł pod pokład, żeby przygotować mapę i dziennik do przekazania. Potem obudził następnego oficera, który spał w mesie i podszedł do forpiku.

Luśka mieszkała w forpiku. Miała tam, co prawda, za towarzystwo tylko wory z żaglami, ale w zamian zyskała odrobinę tak trudnej do uzyskania na jachcie prywatności. Miała tam swój mały azyl, zakamarek, w którym chociaż przez chwilę mogła być sama.

Przecisnął się między workami i dotknął jej ramienia.

– Luśka – powiedział cicho. – Czas na wachtę. Pora wstawać.

Zamruczała coś niezrozumiale. Otwarła oczy. Wygrzebała się ze śpiwora i usiadła na brzegu koi. Miała na sobie luźny bawełniany t-shirt i trykotowe szorty. Odgarnęła z oczu grzywkę, potoczyła dookoła spojrzeniem jeszcze na pół skierowanym do właśnie przerwanego snu.

– Już wstaję – powiedziała. – Zaraz będę gotowa.

Odwrócił się i ruszył do wyjścia.

– Słodkie cycuszki – mruknął pod nosem. Miał nadzieję, że nie usłyszała.

Mylił się.

– Chciałbyś! – warknęła gardłowo. Groźnie.

Ale kiedy obejrzał się przez ramię, zobaczył w jej oczach figlarne iskierki. Kąciki jej warg uniosły się delikatnie. W uśmiechu?

Nic nie powiedział. Wrócił na pokład.

Ale te uniesione w uśmiechu usta nie dawały mu spokoju. Do końca rejsu nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że coś chciała mu powiedzieć, przekazać. Ale był na tyle młody i głupi, że nie umiał nawet domyślić się, co też by to mogło być. Życie na jachcie płynie w ciasnocie. Nie da się kogoś nie spotkać, ani tym bardziej unikać. Unikać jej nie chciał, to pewne, ale za każdym razem, kiedy była w pobliżu czuł się skrępowany.

Rejs minął szybko. I szczęśliwie. Wracali do domów wszyscy razem, jednym pociągiem, w jednym przedziale. Szczęśliwi, dumni i zadowoleni z siebie. Pobyt na morzu buduje w człowieku całkiem inną samoocenę. Przewartościowuje priorytety. Dlatego też powrót z morza bardzo często jest szokiem. Burzy utrwalony sposób patrzenia na rzeczywistość. Ale zazwyczaj najważniejszymi uczuciami, jakie zostają żeglarzowi po zejściu z pokładu jachtu są radość i satysfakcja. Jego satysfakcja była jeszcze większa. Był z siebie bardzo zadowolony, chociaż gdyby spytać go o przyczynę, zapewne nie umiałby ubrać tego w słowa. Z samego rana, zanim ostatecznie opuścili jacht, pobiegł do kwiaciarni i kupił bukiecik konwalii. Jeszcze zdyszany, zszedł pod pokład. Luśka była w forpiku, pakowała plecak. Podał jej bukiecik, wybąkał jakieś podziękowania za udany wspólny rejs i czmychnął. Sama wiesz, tyle mam jeszcze do zrobienia.

Z radością w sercach rozstali się na dworcu i rozjechali do domów.

Dopiero następnego dnia, kiedy rano otwarł oczy i przeszedł, z trudem, ze snu do jawy, poczuł, że czegoś mu brakowało. Było to wrażenie dotkliwe, choć nie natrętne. Ale jak ćmiący ząb, ani na moment nie dawało o sobie zapomnieć. Z godziny na godzinę uświadamiał sobie jak bardzo chciał usłyszeć niski, głęboki głos Luśki. Jej docinki i przygany wydały się mu nagle najsłodszymi wspomnieniami z rejsu. Przyzwyczajenie, druga natura, myślał. Tyle czasu na jachcie, na tak małej przestrzeni… musiałem się przyzwyczaić.

Naiwny młodzieniec, nie wiedział, że zakochał się. Że przywlókł sobie z morza miłość.

W następnych tygodniach rzucił się w wir pracy. Biegał po mieście, załatwiał sprawy. Gorączkowo, pośpiesznie. Koledzy w biurze zaczęli robić mu uwagi. Że próbuje podlizać się szefowi, że psuje sielankowy nastrój firmy, która od lat funkcjonowała w tym samym rytmie. Bez zrywów, bez niepotrzebnego napinania się.

W końcu przeszło mu. Ozdrowiał.

Pewnego dnia, siedząc przy biurku, spojrzał na stojący przed nim kalendarz. Szukał wzrokiem dogodnego terminu, żeby umówić spotkanie z klientem. Przeskakiwał spojrzeniem z dnia na dzień, gdy nagle… Cofnął się do daty, którą już minął. Imieniny Łucji. Łucji?!

To był wstrząs. Okazało się, że wciąż miał to w sobie. Wciąż był zarażony.

Zwolnił się u szefa i poszedł do domu. Zaczął szperać w szufladach biurka. Znalazł. Notes, ten w granatowej okładce. Tam miał zapisane numery telefonów do kolegów z rejsu. I do Luśki. Miał ten numer? Gorączkowo przerzucał kartki. Był!

Podszedł do telefonu i zaczął kręcić tarczą, ale w połowie zatrzymał się. Wolno odłożył słuchawkę. Co będzie, jeśli to nie ona odbierze? pomyślał. Co mam powiedzieć? Poproszę Luśkę? A jeśli w domu zwracano się do niej jej prawdziwym imieniem? Albo jakimś zdrobnieniem? Daj spokój! – skarcił się w myślach. Stary chłop, a panikuje jak dzieciak.

Zdecydowanymi ruchami wybrał numer do końca. Przycisnął słuchawkę do ucha. Chyba za mocno. Czekał. Jeden sygnał, drugi, trzeci. Nie ma jej, pomyślał.

– Słucham – usłyszał.

Głos męski, twardy i stanowczy.

W odruchu paniki rozłączył się. Wpatrywał się w aparat rozszerzonymi oczami, jakby to był posłaniec z piekła.

Całe popołudnie minęło mu na nierównej walce z samym sobą. Podjął jeszcze trzy próby. Każda skończyła się tak samo. Tchórzliwą ucieczką.

Nadszedł wieczór. Ostatni raz, pomyślał. Spróbuję jeszcze raz, a potem dam sobie spokój. Po czwartym sygnale ktoś podniósł słuchawkę. To była ona! Ten niski, matowy głos, rozpoznał od razu.

– Luśka… tu…

– Przecież wiem. – Nie wiadomo, jak to jest możliwe, ale słysząc tylko te dwa słowa wiedział, że się uśmiechała. – Dzwoniłeś już dzisiaj.

– Skąd…

– Tata mi powiedział. Już nawet zaczął podejrzewać, że z naszym telefonem coś nie tak, bo ani razu cię nie usłyszał. Dopiero wróciłam – dodała po chwili.

– Czy w piątek masz imieniny? – wypalił, dumny, że zdobył się na odwagę.

– Tak. Sprawdziłeś.

To nie było pytanie. Wydawało mu się, że sprawiło jej to przyjemność.

– Może poszłabyś ze mną na kawę?

– W piątek?

– No, właśnie.

– Zgoda.

I tyle. Żadnego krygowania się, żadnego udawanego zastanawiania się. Cała ona, pomyślał. Zdecydowana i samodzielna. Żaden puch marny, żadna wietrzna istota. Głowa pełna myśli jasnych, konkretnych. A że przy okazji, postaci jej nawet anieli pozazdrościć mogą, tym lepiej. Widział, to wie.

Spotkali się w małej kawiarence na obrzeżach starego miasta. Można tam było liczyć na dobrą kawę, smaczne ciastka i – co najważniejsze – zazwyczaj nie było tam tłoku. Przyszedł kwadrans wcześniej, żeby mieć pewność, że znajdzie się dla nich stolik. Usiadł tak, by widzieć wejście, a przez okno duży fragment ulicy. Był zdenerwowany. Czuł, że spociły mu się dłonie. Wykonał kilka głębokich wdechów, wyprostował się. Od kilku dni nieustannie myślał tylko o jednym. Zastanawiał się bez przerwy, rano i w nocy. Stale usiłował znaleźć jakiś powód, dla którego jego pomysł mógłby uznać za zły, głupi, szkodliwy, niebezpieczny. Szukał jakiegokolwiek argumentu za tym, żeby zrezygnować. Ale nie znajdował. Stale i wciąż z tych kalkulacji wychodziło mu, że chciałby i powinien… ożenić się z nią. Pomysł był tak szalony, że aż dech w piersiach zapierało, ale z minuty na minutę nabierał pewności, że tego właśnie chciał najbardziej na świecie.

Tylko czy ona zechce?

Tak był zaaferowany, zatopiony w niemądrych, naiwnych, szczenięcych rozmyślaniach, że nie zauważył, kiedy weszła do kawiarni. Dopiero, gdy stanęła obok stolika podniósł oczy i poderwał się ma równe nogi.

– Cześć – powiedziała.

– Witaj – odparł. Przestąpił z nogi na nogę. – Proszę, to dla ciebie.

– Konwalie – ucieszyła się. – Jak miło.

– Wszystkiego najlepszego z okazji imienin – zreflektował się.

– Dziękuję. Ładnie, że pomyślałeś.

Usiadła naprzeciw niego. Rozejrzała się dookoła.

– Nigdy tu nie byłam. Całkiem przytulne miejsce.

– Mają dobre ciastka. Masz ochotę?

– Tak, poproszę. I kawę, z mlekiem.

Poszedł do bufetu, a ona w zamyśleniu obracała w dłoni bukiecik. Kiedy spojrzał przez ramię, zobaczył jej profil na tle jasnego okna. Jak wycięty z czarnego papieru. Była smutna? Może zmęczona?

Nieco drżącymi rękami doniósł tacę do stolika, rozstawił filiżanki i talerzyki. Usiadł.

Uśmiechnęła się do niego i odkroiła kawałek ciasta.

– Mmm. Naprawdę dobre – powiedziała.

Rozmawiali o wszystkim, czyli o niczym. O rzeczach mądrych i takich trochę mniej. O sprawach poważnych i zabawnych. A on wciąż szukał. Szukał tamtej dziewczyny z rejsu, energicznej, stanowczej, przebojowej. Której nikt nie mógł przegadać, która zawsze musiała mieć ostatnie zdanie. Luśka, gdzie jesteś?! Nie znał jej takiej. Melancholijnej, jakby trochę nieobecnej. Poważnej. Czy można wydorośleć aż tak szybko?

Ale zaczął przyłapywać się na tym, że taka podobała mu się jeszcze bardziej. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jego pomysł, jego najważniejsza chyba w życiu decyzja, była właściwa. I tylko wciąż brakowało mu odwagi, żeby powiedzieć jej, wyznać, po co naprawdę ją zaprosił.

Zrobił to w końcu. Jąkał się przy tym, czerwienił, jak dziecko, ale zrobił to.

Długo milczała z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. On też milczał. Czekał na wyrok.

– Tak myślałam – powiedziała w końcu. – Podejrzewałam, że jesteś takim romantykiem. Masz to w oczach. Wtedy, na jachcie, nie umiałam tego nazwać. Widziałam, jak na mnie patrzyłeś. Chwilami, przyznasz, aż za bardzo. Ale nie, to nie było niemiłe. Czułam, że kryło się za tym coś jeszcze. I było… szczere.

Słuchał i wciąż nie wiedział, czego mógł się spodziewać.

– To, co powiedziałeś przed chwilą było naprawdę miłe. Każda dziewczyna chciałaby słyszeć takie wyznania. To jest tak cudownie romantyczne, nierealne… Niedzisiejsze. Jest jednak coś, o czym nie wiesz. Zresztą, miałeś prawo nie wiedzieć. Za niecałe trzy miesiące wyjeżdżam. Do Madrytu. Tam czeka na mnie mój narzeczony. I za pół roku wychodzę za niego za mąż.

Odruchowo miął w dłoni serwetkę. To było takie niespodziewane. A przecież, jakie miał prawo sądzić, że spełnią się jego marzenia? Tylko marzenia. Naiwne, szczeniackie. Duży chłopiec, a taki naiwny. Właściwie nie znał jej, nic o niej nie wiedział. Zetknęli się pokładzie jachtu, w świecie całkiem innym, gdzie ląd i jego sprawy przestawały istnieć. I jakież to było z jego strony samolubne?! Spodziewał się, że jego pragnienia muszą spełnić się bez zwłoki. Bo tak sobie wymarzył.

Podniósł głowę i napotkał jej wzrok. Patrzyła spokojnie, łagodnie. Znów zobaczył ten jej delikatny, ledwie zauważalny uśmieszek.

– Do Madrytu? – bąknął w końcu. – Przecież to w Hiszpanii… Na Zachodzie. Jak…

– Mój tata może… dużo – powiedziała spokojnie. – Ale uwierz mi, to, co zrobiłeś, było wspaniałe.

Wstała. Pocałowała go w policzek i wyszła.

 

 

8

Kogut już dawno sobie poszedł. Nikt więcej nie chciał dosiąść się do jego stolika. Od panującego w restauracji gwaru i pewnie od alkoholu, który sączył małymi łykami, szumiało mu trochę w głowie. Stracił poczucie czasu. Jakby siedział przy tym stoliku wieki całe. Czuł się jak dąb Bartek, który wpuścił korzenie w glebę i trwał na posterunku niezmiennie mimo burz, nawałnic, wojen oraz innych rozrywek, których dostarczali mu ludzie, jako to pożary, ostrzały armatnie i wycinanie kozikiem na korze serc przekłutych strzałą i durnych inskrypcji.

Nieco mętnym wzrokiem popatrzył na namalowaną na ścianie rybę. W przyćmionym świetle, w drgającym lekko od gorąca powietrzu, dostrzegł nagle, że ryba przygląda mu się intensywnie. A im bardziej on jej się przyglądał, tym większej nabierał pewności, że twarz – tak, twarz! – tej ryby była mu znajoma. Zaczął dostrzegać nagle szczegóły jej rysów. Nieco pucołowata, zwieńczona gęstą grzywą. Przecież to on! Jim Morrison. Zamknęło się koło zrozumienia. Nagle restauracja zdradziła mu swoją tajemnicę. Wszystko zaczęło do siebie pasować.

Rozejrzał się dookoła. Ponad głowami siedzących przy stolikach ludzi zobaczył barmana, który starannie polerował szklankę. Rozmawiał z jakimś klientem, który zsunął się ze stołka, nacisnął na głowę kaszkiet, na którym dotąd siedział i skierował się do wyjścia. Wstał ostrożnie. Chwiejąc się nieznacznie ruszył w stronę baru. Dość wprawnie przedostał się między stolikami i zdążył wdrapać się na opuszczony stołek.

– W czym mogę pomóc? – spytał barman. – Kelner o czymś zapomniał?

– Chciałbym napić się tej waszej nalewki. Ale nie ma już Koguta. No, to przyszedłem do baru. Jak Mahomet do góry – zaśmiał się.

– Taki los – rzucił filozoficznie barman.

Sięgnął pod blat i wyjął czarny kieliszek i butelkę, z której wlał do niego trochę gęstej cieczy.

– Sobie też niech pan naleje. Ja płacę.

– Nie mogę. Jestem w pracy.

– No właśnie. Nigdy pan stąd nie wychodzi?

– Taka praca.

– Przecież człowiek musi czasem odpocząć. Trzeba jeść, spać, pomieszkać we własnym domu.

– To jest mój dom. A spanie… Rzucam nałogi. Zacząłem od nałogu spania – roześmiał się cicho.

– Tym bardziej niech pan sobie naleje.

– Może i racja. Wypijemy za te nałogi.

Napełnił kieliszki. Stuknęli się nimi. Wypili.

Z głośników usłyszeli dźwięk elektrycznych organów i perkusji, a po chwili gardłowy głos wokalisty:

In-a-gadda-da-vida honey,
don’tcha know that I love you?

– Kiedyś umieli grać – powiedział z zadumą w głosie. – Ale niech pan sam powie, czy one naprawdę nie wiedzą, że je kochamy, czy tylko udają?

Nieświadomie wybijał stopą rytm, kołysząc się na stołku.

– To jest właśnie największa tajemnica wszechświata – powiedział barman. – Dotknął pan samego sedna, istoty naszego życia, naszego trwania na planecie i w kosmosie.

– Ale jaka jest prawda?

– Po co to panu wiedzieć? Mniej wiesz, dłużej żyjesz.

– Czasem warto wiedzieć, czy zmarnowało się życie, czy nie. Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Jeśli po drodze nie zdarzy się nic szczególnego, tak właśnie może wyglądać cały życiorys. A co bardziej szczególnego można zrobić, jak zakochać się?

Bębny dudniły głęboko. Czuło się ich dźwięk każdym nerwem, drżeniem przepony.

– Męczy to pana, co? – Barman przyglądał się mu w skupieniu. Zaciekawiony? Zdziwiony? – Zakochiwać się trzeba bardzo ostrożnie. Zresztą to działa w obie strony. Kiedyś, przed laty pracowała u nas kelnerka. Młoda była, zgrabna. Przyjechała tu z małej mieściny. Właściwie, można powiedzieć, że uciekła z domu. Szef ją przygarnął i pozwolił mieszkać na zapleczu. Ona miała jedno wielkie pragnienie. Chciała zakochać się. Z wzajemnością. Najlepiej w księciu, szejku albo jakimś innym bogaczu. I pewnego razu stało się. Poznała kogoś i straciła dla niego głowę. Początkowo była bardzo tajemnicza. Po jakimś czasie coraz śmielej zaczęła głośno snuć marzenia. Pytaliśmy ja wszyscy, kto to taki ten jej wybranek, ale nie chciała mówić. Kiedyś się przekonacie, odpowiadała tylko tajemniczo. Któregoś razu wygadała się przed jedną z kucharek. I zrobił się szumek, bo okazało się, że to był jakiś baron. Kiedy szef to usłyszał, wezwał ją do siebie, do biura. Zamknął się z tam z nią i zaczął wypytywać. Od słowa, do słowa, powiedziała, że ten jej ukochany, to baron Kraśnicki. Szef, kiedy mi to opowiadał, z trudem hamował śmiech. Ale w głębi serca było mu jej straszliwie żal. A najtrudniejsze było dopiero przed nim. Bo musiał jej wyjaśnić, że to nie był baron, ale Aaron Kraśnicki – znany w naszym mieście handlarz walutą i właściciel złomowiska. Ileż było łez, zawodzenia… Ale po tygodniu, przyszła do szefa i podziękowała. I tu jest właśnie ta pana zagadka: Kto tu kogo naprawdę kochał i kto co wiedział?

– To nie tak. Chodzi mi o to, czy one ranią świadomie? A jeśli tak, to czemu to robią?

Zamilkli. Pytanie zawisło nad barem jak poranna mgła.

Nagle barman spojrzał ponad jego głową w stronę drzwi i twarz mu się ściągnęła.

– Znowu przyleźli – syknął.

Zacisnął szczęki tak mocno, że ścięgna na jego szyi zaczęły przypominać naprężone cięciwy łuków.

Obejrzał się przez ramię. Do restauracji wchodziła właśnie grupka Azjatów. Rozglądali się po sali i gestykulując mocno, rozmawiali z kelnerem, który po chwili poprowadził ich w głąb sali.

– Cholerne dzikusy – barman mełł pod nosem straszliwe przekleństwa. – Kitajce wredne, kałmuki, mongoły, żółtki. Nie cierpię ich wszystkich. Wszystkich! Tylko Lang Langa nie – dodał po chwili.

– Czemu?

– Mam swoje powody – burknął i odwrócił się.

Zajrzał do szuflady w szafce, coś tam poprzekładał, postał moment.

– Czemu Lang Langa nie?

– A słyszał pan jak on gra?

– Chyba nie.

– To nic pan nie wie. On musi być kosmitą. Żaden człowiek nie może tak grać. Dobrze, że panu miejsca nie zajęli – dorzucił zgryźliwie.

– I tak chyba powinienem już iść. Pewnie zaraz będziecie zamykać.

– Mówiłem panu, że my nigdy nie zamykamy.

– Myślałem, że pan żartuje.

– Mylił się pan. – Spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Odłożył szklankę i ścierkę. – Dochodzi pół do piątej – powiedział. – Niech pan idzie ze mną.

– Dokąd?

– Niedaleko. Coś panu pokażę.

Poprowadził go na zaplecze skąd tylnymi drzwiami wyszli na wąską, ciemnawą uliczkę. Obok drzwi stała ławka.

– Niech pan siada – powiedział barman i usiadł obok niego. – Widzi pan? Tam, po drugiej stronie jest sklep spożywczy. Zawsze o tej porze przyjeżdża furgon z piekarni, z dostawą pieczywa i ciastek. – Rozglądał się na boki. – Zaraz powinny być.

– Kto?

– Ciii. Widzi pan – szepnął i wskazał palcem na parę gołębi, które właśnie nadleciały.

Ptaki chodziło koło sklepu, kiwając głowami w przód i w tył, drobiąc kroczki. Odchodziły i wracały, ale nie oddały się za bardzo. Wyraźnie na coś czekały.

– Przylatują tu codziennie o tej porze. Czekają na furgon, z którego przy wyładunku zawsze spadną jakieś okruszki. Robią to już chyba od pięciu lat. Przynajmniej ja tyle czasu je obserwuję. To jest parka. Są zawsze razem. Jak on czasem zabawnie do niej grucha, jak koło niej biega, jakby tańczył. Kiedyś przyleciał sam. Czekałem, ale jej nie było. A on przylatywał i odlatywał. Co zebrał trochę okruszyn do dzioba, znikał. Potem wracał. Potem domyśliłem się, że ona pewnie siedziała gdzieś w gnieździe, a on jej nosił jedzenie. Raz widziałem, jak rzucił się na kota, który skradał się do niej. Mówi się czasem o zakochanych ludziach, że gruchają jak gołąbki. I wie pan? To jest prawda. Zakochani mają w sobie coś z gołębi.

Po kilku minutach rzeczywiście pojawił się furgon. Kierowca wyniósł z niego skrzynki z pieczywem, postawił na małej rampie przed drzwiami sklepu i odjechał. Gołębie pozbierały okruchy i odleciały do swoich spraw.

– No, pora wracać – powiedział barman. – Zaczynamy kolejny, niekończący się nigdy dzień. ■

 

Zbigniew Studziński
czerwiec 2020

 

 

Na Stronie Głównej:

 

Tamara Łempicka / Tamara de Lempicka (1898-1980). Dziewczyna w zielonej sukience (Jeune fille en vert / Jeune fille aux gants; 1927 lub 1930, olej na sklejce; 61,5 × 45,5 cm; Musée national d’art moderne; Centre national d’art et de culture Georges-Pompidou, Paris; fot. Bertrand Prévost – Centre Pompidou, MNAM-CCI /Dist. RMN-GP)

 

 


► Periplus – powrót na Stronę Główną