W czasie pandemii podróże są utrudnione i znacznie mniej ludzi podróżuje, zarówno z powodu obaw o zdrowie jak szeregu ograniczeń i formalności związanych z przekraczaniem granic.
Tak też było i ze mną. Siedziałem sobie spokojnie w domu, czekając końca pandemii.
Los jednak zadecydował inaczej. W Cartagenie od 19 miesięcy stał jacht mojego przyjaciela. Kto zna trochę ciepłe wody, zapewne domyśla się, jaki ogród zoologiczny egzystuje na podwodnej części jachtu po tak długim postoju.
Tak właśnie to wyglądało przed…
Fot. Jarosław Tomkowicz Chrzanowski
Zostałem poproszony, aby pojechać tam i przeprowadzić jacht do miejscowej stoczni celem oczyszczenia części podwodnej i pomalowania farbą przeciwporostową.
Trzeba było rozpocząć przygotowania do podróży. Oczywiście najpierw konieczne było rozeznanie, jakie warunki należy spełnić, aby wejść na pokład samolotu, a potem z niego wyjść. Okazało się, że muszę wykonać test potwierdzający, że nie jestem chory na COVID i wykonać jakieś dość skomplikowane operacje internetowe, aby wygenerować tzw. kod, będący odpowiednikiem hasła „Sezamie otwórz się”: kod pozwalał mi wejść do samolotu i wyjść z lotniska na miejscu.
„Sezamie otwórz się”
Jak się potem pokazało, wszystko inaczej wyglądało w teorii, a inaczej w praktyce. Na jacht leciałem razem z kolegą i nasze przygody rozpoczęły się już od wejścia na lotnisko w Warszawie.
Wejść na salę odpraw było chyba z dziesięć, ale te pierwsze były zamknięte. Wędrując wzdłuż budynku natrafiliśmy wreszcie na wejście otwarte – obok niego stał stolik i siedziała jakaś pani. Tu trzeba dodać, że na głowie miałem kapitańską czapkę i byłem w granatowej kurtce. Kiedy usiłowaliśmy wejść, pani powiedziała (do mnie): „Pan może wejść, bo to wejście służbowe”, a do kolegi: „A pan nie”.
Na szczęście następne wejście było już dla wszystkich. Początek naszej podróży upewnił mnie jednak, że najważniejsza jest czapka, a potwierdziły to dalsze zdarzenia.
Wszystko toczyło się gładko. Nadaliśmy bagaże i otrzymaliśmy karty pokładowe bez żadnych perypetii.
Samolot wylądował i weszliśmy na salę odpraw. Pani przy stoliku machnąłem trzymaną w ręku kartką z kodem, ale nie zwróciła na to większej uwagi – byłem w czapce – i wykonała gest zapraszający do wyjścia.
Ledwie jednak zrobiłem kilka kroków, gdy jakiś pan, stojący przy urządzeniu przypominającym wycelowany we mnie karabin maszynowy, zaczął coś do mnie wołać. Zatrzymałem się przestraszony, ale po chwili zorientowałem się, że chodzi o to, abym zdjął czapkę, bo ten karabin maszynowy wycelowany w moje czoło to było urządzenie do pomiaru temperatury. Zdjąłem czapkę i po chwili byłem już wolny na hiszpańskiej ziemi. No cóż, tym razem czapka była przeszkodą, a nie przepustką.
Na lotnisku miał czekać zamówiony samochód, którym mieliśmy dotrzeć do Cartageny. Wyszliśmy z hali przylotów, ale nikt na nas nie czekał. Dopiero po kilkunastu minutach dostaliśmy SMS z Polski, że samochód stoi naprzeciwko apteki. Chyba tu też zadziałał COVID (powodujący zaburzenia umysłowe i pamięci), gdyż osoba zamawiająca samochód podała jako telefon kontaktowy numer swojego telefonu w Polsce, a nie mojego. Nieszczęsny kierowca telefonował więc z Hiszpanii do Polski, że nas nie może znaleźć i dopiero SMS z Polski do Hiszpanii pozwolił nam się odszukać.
Na miejscu, w Cartagenie, wszystko poszło sprawnie.
…a tak po naszej akcji
Fot. Jarosław Tomkowicz Chrzanowski
Stocznia szybko wykonała czyszczenie i malowanie jachtu i nawet odbyliśmy poważny rejs próbny (czas rejsu – 1 godzina, przebyto 6 Mm). Przy wychodzeniu z portu żadne formalności na szczęście nie były potrzebne Jednak trzeba było wracać. Niestety ani w Polsce, ani w Hiszpanii nikt nie umiał nam odpowiedzieć, jakich formalności powinniśmy dopełnić przed wylotem.
Wprawdzie pan, który załatwiał nam transport z lotniska („samochód czeka naprzeciwko apteki”), przesłał mailem jakiś druczek do wypełnienia, ale bez informacji co z nim zrobić. Wiedzieliśmy tylko z poczty pantoflowej, że podobno osoby zaszczepione dwoma dawkami mogą swobodnie wjechać do Polski.
Mogłem zatem liczyć tylko na czapkę, co zresztą okazało się skuteczne.
Pani przy wejściu na lotnisko w Alicante wykonała gest zapraszający i pierwszy krok został wykonany. Przy odprawie niczego nie chcieli. Dopiero przed lądowaniem w Warszawie stewardesy zaczęły rozdawać jakieś druczki do wypełnienia. Okazało się, że to taki sam druczek, jaki dostaliśmy z Polski, ale COVID działał nadal, bo mailem dostaliśmy tylko jedną stronę. Tak więc wypełniliśmy drugą, brakującą, stronę i szczęśliwie wylądowaliśmy w Warszawie.
Tu na szczęście czapka nie była potrzebna. Chociaż… kto wie? Pan kontrolujący wyjście nie interesował się świadectwem szczepienia, a jedynie poprosił o paszport i zdjęcie czapki i maseczki, aby sprawdzić zgodność ze zdjęciem.
Niemniej jednak świadectwa szczepienia obaj mieliśmy i gdyby czapka nie wystarczyła i tak bylibyśmy w porządku. ■
Ziemowit Barański
5 maja 2021
Tej opowieści kpt. Ziemowita nie znajdziecie w antologii jego opowiadań, ale za to jest tam co najmniej 30 historii nie publikowanych nigdzie indziej.
Jeśli „Czapka w pandemii” się Wam spodobała, sięgnijcie po książkę!