Działo się to bardzo dawno, w słusznie minionej epoce, kiedy to żaglowiec znany dzisiaj jako „Kapitan Głowacki” nazywał się jeszcze „Henryk Rutkowski”.
Zbudowano go w Niemczech. W roku 1944, choć są tropy, które mają wskazywać, iż stało się to wcześniej. Jako kuter rybacki typu KFK (Kriegsfischkutter), choć istnieją poszlaki, że był kutrem dozorowym. Po wielu perypetiach, służbie u różnych armatorów, długich postojach na cumach w zapomnieniu, w roku 1986 odrodził się jako brygantyna. Prawie dwadzieścia pięć metrów długości po pokładzie, ponad trzysta trzydzieści metrów kwadratowych żagli, prawie sto ton BRT. Solidna konstrukcja dająca poczucie bezpieczeństwa. Wymalowany pięknie, „po nelsońsku”. Czarny kadłub z dwoma białymi pasami. Dolny pas w linii bulajów na śródokręciu, które z daleka udanie imitowały ambrazury. Rufowa nadbudówka, jak kasztel wznosiła się nad pokładem.
Wtedy to doszło do porozumienia armatora, Polskiego Związku Żeglarskiego, z Towarzystwem Zapobiegania Narkomanii, w efekcie którego przez część sezonu żaglowiec wykorzystywany był do prowadzenia rejsów terapeutycznych dla leczącej się z uzależnienia młodzieży. Oczywiście, tak to bywa, rejsy te odbywały się zwykle w końcówce sezonu, zazwyczaj jesienią albo późną jesienią. Ale miało to także dobre strony. Jesienny Bałtyk jest najpiękniejszy, a jesienne sztormy na Bałtyku są najwspanialszą szkołą życia. W terapii, którą wówczas prowadzono, było to nieocenione.
Henryk Rutkowski stacjonował w owym czasie w Trzebieży, w Centralnym Ośrodku Żeglarstwa PZŻ. Ze względu na długość i zanurzenie było tam tylko jedno miejsce, gdzie mógł rzucić cumy. W samym narożniku, tuż przy budynku ośrodka.
Zanim „Rutek” przybył do Trzebieży na stałe, miejsce to zwyczajowo zajmował Śmiały. Przepiękna stuczterdziestka, stalowy kecz o klasycznych liniach, który oprócz żeglowania po morzach i oceanach od czasu do czasu bywał wykorzystywany do szkolenia w Ośrodku.
Trzebieskim Ośrodkiem trząsł wówczas „Szelest”, kapitan ogromnej wiedzy, posiadacz niepodważalnego autorytetu i sławnej czapki. Białej bosmanki. „Szelest” był prawdziwym mistrzem manewrowania. Czynił to zgodnie z „wymaganiami egzaminacyjnymi na piątkę” (bezpiecznie i skutecznie – na tróję, szybko – na czwórkę, elegancko – na piątkę). On robił to z fasonem. Lubił też czasem popisać się, zwłaszcza przed ważnymi gośćmi, których zapraszał na przejażdżkę po wodach Zalewu Szczecińskiego. Ale także przed kursantami, których zawsze wielu w tamtych czasach kręciło się po Ośrodku. Popisowy numer polegał na podejściu pełną prędkością od strony północnego wejścia, wykonaniu gwałtownego zwrotu w prawo i zatrzymaniu Śmiałego w narożniku portu „na jajko”. Smaczek tego manewru polegał na tym, że w tym miejscu portu była na dnie gruba warstwa głębokiego mułu, w którym jacht wyhamowywał łagodnie i elegancko właśnie.
Któregoś słonecznego dnia, przy solidnym wiaterku, „Szelest” zaprosił na przejażdżkę Śmiałym kolejnych ważnych gości. Po kilku godzinach spacerowania między Trzebieżą, Stepnicą i Bramami Torowymi postanowił zakończyć rejs efektownym manewrem cumowania. Jacht mknął po falach z cichym szumem, kiwając masztami. Z gracją wykonał głęboki skręt w prawo, ustawił się dziobem do nabrzeża i… z impetem w nie uderzył. Wstrząs był tak duży, że sławna czapka „Szelesta” spadła do kokpitu.
„Szelest” nie wiedział, że w czasie, gdy on woził gości, Trzebież odwiedził „Rutek”. Stanął w tym samym miejscu, bo gdzież by miał? A przy okazji wyorał w mule głęboką rynnę.
Legenda powiada, że to właśnie od tamtego zdarzenia czapka „Szelesta” została wyposażona w gumkę, którą przed wyjściem na wodę opuszczał pod brodę.
W Trzebieży właśnie rozpoczynały się niektóre rejsy readaptacyjne „Rutka” z młodzieżą uzależnioną. Port ten miał wiele zalet. Przed miesięcznym rejsem z załogą samych nowicjuszy należało poświęcić dwa, czasem trzy dni na intensywne szkolenie. Głównie praktyczne. Teoria przychodziła później, w praniu. Ośrodek, zwłaszcza późną jesienią, stawał się miejscem dość kameralnym i na tyle odległym od pokus świata, że można było bezpiecznie zająć się przygotowaniami do rejsu.
W końcu przyszła ta chwila. Oddano cumy. Żaglowiec wywinął się z ciasnego zakątka, zasalutował na pożegnanie i ruszył na północ. Kanałem Piastowskim do Świnoujścia. Kapitan dowodził, Pierwszy sterował. Znali się od dawna, od czasów dinozaurów. Oprócz prowadzenia własnych rejsów, spotykali się czasem na jednym pokładzie. Gdy zaczęły się rejsy readaptacyjne, prawie każdego roku pływali razem przynajmniej raz.
Kanał Piastowski, jeden z ukochanych zakątków Pierwszego skończył się, jak zawsze za prędko i w oddali pojawiło się Świnoujście. Zakręt w lewo, zakręt w prawo. Przed dziobem ukazała się latarnia morska. Minęli lewą burtą stalowo-szarą ścianę sowieckich okrętów i skierowali się do nabrzeża GPK.
W owym czasie postój przy nabrzeżu Granicznego Punktu Kontroli był obowiązkowy. I dostarczał niezapomnianych przeżyć. Betonowe nabrzeże było niewiele dłuższe od „Rutka”. W środkowej, głównej części było bardzo niskie. Niemal na poziomie wody. Na oba wysokie końce wiodły strome schody.
Pierwszy problem polegał na tym, żeby zdecydować, którą burtą należało zacumować. Niby prosta sprawa – pod prąd. Wszak ciągle jeszcze jest to rzeka. Ale bywało i tak, że prąd w tamtym miejscu akurat nie zmierzał do morza, jak rozum nakazywał, lecz przeciwnie. Na przykład gdy wiało mocno i długo z ćwiartki północnej. Następnych emocji dostarczało samo cumowanie. I nie dla tego nawet, że było krótko, mało miejsca na rozległe manewry. I nie dlatego, że prąd. Siwych włosów kapitanom większych jednostek dostarczały chwile, kiedy musieli posłać marynarza na ląd, żeby przyjął cumy. Wysoka burta, dziób jeszcze wyżej, a nabrzeże, jako się rzekło, hen, daleko w dole. Albo wysoko, ale bardzo krótko i tylko na początku podejścia. Groza!
A kiedy już wszystko poszło dobrze z cumowaniem, zabawa dopiero się zaczynała. Prąd i fala powodowały, że łódkami zawsze tłukło tam niemiłosiernie. Dość wąska w tym miejscu rzeka powodowała, że każdy przepływający statek dodawał swoją falę, która dawała obraz zupełnie nieprzewidywalny. Bywało, że przy silnym wietrze „Rutek” niemal wyjeżdżał na nabrzeże, jęcząc żałośnie odbijaczami. A marynarze stali na kei i próbowali odpychać kadłub od groźnego kamienia. Małe jachty miały jeszcze śmieszniej.
Jeszcze z Kanału Piastowskiego, przez radio zgłosili się do odprawy. Pokonali wszystkie trudności i zacumowali przy GPK. Już kiedy podpływali, ogarnął ich niepokój. Kapitan i Pierwszy popatrzyli na siebie podejrzliwie i niepewnie.
– Co to może być?
Keja, do której zmierzali, była pełna ludzi. Trochę to było dziwne. Wszak był to teren wojskowy, zamknięty.
– Czarna brygada! – jęknęli ze zgrozą.
Tak było. Tym razem oprócz zielonych mundurów WOP-ików, zobaczyli także czarne mundury specjalnej grupy kontrolnej.
Cumy obłożone, silnik odstawiony. Na pokład wszedł oficer WOP.
– Panie kapitanie, proszę zebrać na pokładzie całą załogę – zarządził.
– Panie Pierwszy, wykonać – rzucił Kapitan. I do oficera: – Zapraszam do mesy.
– Nie, dziękuję. Proszę o listę załogi i dokumenty.
Pierwszy zbiegł do nawigacyjnej i nacisnął przycisk dzwonka alarmowego. Potem sięgnął do szafki i wyjął listę załogi, paszporty i książeczki żeglarskie. Kiedy wrócił na pokład, wszyscy już tam stali. Oficer wyczytywał kolejno nazwiska z listy, sprawdzał dokumenty i kazał delikwentom schodzić na brzeg. Po kilku minutach cała załoga kuliła się od wiatru pod wcale nie dyskretnym nadzorem panów z karabinami.
– Tylko proszę się nie rozchodzić – zarządził WOP-ista. – Panie kapitanie, proszę wyznaczyć jedną osobę, która będzie towarzyszyć w charakterze świadka i przewodnika podczas kontroli statku.
Kapitan wyznaczył Asystenta drugiej wachty. I także zszedł na ląd.
Zaczęło się czekanie. Żaglowiec przeszedł w posiadanie Czarnej Brygady.
Po długim jak wieczność czasie w zejściówce pojawiła się umundurowana postać. Po niej następna i kolejna. Na końcu wyszedł Asystent. Z miną nieodgadnioną i tak dziwną, że wzbudził w Kapitanie i Pierwszym najwyższy niepokój.
– Wszystko w porządku. Możecie płynąć – powiedział oficer.
I wojsko zniknęło.
– Wszyscy na pokład. Odbijamy! – zawołał uradowany Kapitan.
Już w morzu, kiedy żaglowiec położył się na kursie sklarowany „na morsko”, kiedy wachta nawigacyjna rozpoczęła pracę, Kapitan kazał wezwać Asystenta.
Wszyscy wolni oficerowie i asystenci zgromadzili się w mesie oficerskiej.
– Opowiadaj! – zażądał Kapitan.
I wtedy Asystent zaczął przypominać człowieka umierającego. Zsiniał, wywrócił oczami i wyglądało, że się dusi. Po chwili jednak doszedł do siebie i rozpoczął opowiadanie.
Dowodzący przeszukaniem kazał prowadzić się po wnętrzu. Poczynając od rufy przeszli przez wszystkie pomieszczenia. Przez wszystkie zakamarki. Podnosili podłogi i gdzie tylko dali radę, wchodzili pod nie. Zaglądali do bakist, podnosili materace na kojach. Szperali w garnkach w kambuzie. Zapuszczali się do zęz. Nic dziwnego, że trwało to tak długo.
W końcu dotarli na dziób. Obejrzeli sumiennie każdy zakątek i ostatecznie dotarli do samego dna. Przed nimi była już tylko komora łańcuchowa. Rodzaj szczelnej skrzyni z grubych desek. W przedniej, czy też raczej tylnej – jeśli patrzeć w odniesieniu do kadłuba – ścianie komora łańcuchowa miała otwór wentylacyjny. Żeby wilgoć naniesiona na łańcuchu mogła choć trochę odparować. Otwór był okrągły, wykonany koronką wiertarską. Miał zaledwie kilka centymetrów średnicy. Przez ten właśnie otwór zajrzał do środka „czarny”. I nic nie zobaczył. Albo raczej: ciemność zobaczył, ciemność. Nie w ciemię bity, wyjął latarkę. Ale bieda. Latarka miała średnicę nieco większą, niż dziura w desce. I w żaden sposób oko badacza i światło latarki nie mieściły się równocześnie.
W tym miejscu opowieści Asystent znowu dostał konwulsji.
– I wtedy tamten – ciągnął, kiedy odzyskał mowę – zaczął robić tak: przykładał latarkę do dziury, potem błyskawicznym ruchem odsuwał ją i przysuwał do niej oko. No, mówię wam, szybszy od światła!
Zbigniew Studziński
Paweł „Paik” Patyk – Miejska dżungla (2011)
Na Str. Głównej: Paweł „Paik” Patyk – Droga życia (Path of Life, 2013, akryl na pł.)
Tekst publikowany po raz pierwszy w portalu Żeglujmy Razem, 2014-10-16.