Kapitan Ziemowit Barański opowiada: Nietypowe manewry

W 1952 roku uzyskałem stopień sternika II klasy, co odpowiadało późniejszemu sternikowi jachtowemu.

W tamtym czasie stopnie instruktorskie praktycznie nie istniały i kursy prowadzone były na zasadzie „szkolenie na dany stopień prowadzi osoba, która ma stopień wyższy od stopnia, na jaki prowadzony jest kurs”.

Poza tym był to okres przełomowy, bo – po zjednoczeniu PPR i PPS w grudniu 1948 roku – powoli zaczęto robić nowe porządki we wszystkich dziedzinach, a więc i w sporcie.

W 1951 roku Główny Komitet Kultury Fizycznej wprowadził nowe stopnie żeglarskie – jak mi się wydaje – na wzór ZSRR. Były to: Żeglarz, Sternik III, II i I klasy, i Kapitan II i I klasy.

Masowe szkolenie żeglarskie prowadziła głównie Liga Morska w swoich ośrodkach centralnych: w Jastarni, Giżycku i Kruszwicy. Kursy te pozwalały uzyskać stopnie żeglarskie, ale tak naprawdę były to w pewnym stopniu kursy przysposobienia wojskowego dla Marynarki Wojennej, czy ewentualnie do szkół morskich i szkół rybołówstwa morskiego. Okręgi Ligi Morskiej w województwach prowadziły rekrutację zarówno uczestników jak i kadry instruktorskiej. Kursy były bezpłatne.

Wiosną 1953 roku zakwalifikowano mnie jako instruktora na dwa turnusy kursu w ośrodku Ligi Morskiej w Kruszwicy nad jeziorem Gopło. Tymczasem 10 maja 1953 roku zlikwidowano Ligę Morską i nie bardzo było wiadomo, co będzie dalej. Wkrótce sprawa się wyjaśniła: całą działalność Ligi Morskiej i jej ośrodki szkoleniowe przejęła Liga Przyjaciół Żołnierza. Podobnie stało się też z innymi organizacjami, jak np. z Aeroklubem Polskim.

 

A więc szyld się zmienił i jadąc do Kruszwicy nie bardzo wiedziałem, jak sprawy się potoczą. Kadra instruktorska miała obowiązek stawić się o jeden dzień wcześniej.

Przyjął nas kierownik Okręgu Ligi Morskiej w Bydgoszczy, który powiedział, że właśnie przekazuje obowiązki, a komendant obozu pojawi się jutro. Na drugi dzień przyjechał kapitan Marynarki Wojennej, który objął obowiązki Komendanta Obozu. Wraz z nim przyjechało dwóch podoficerów marynarki, którzy mieli pełnić obowiązki „szefów” kursu, a więc robić zbiórki, prowadzić apele i po prostu poganiać kursantów. Pozostałą kadrę stanowili już „cywile”.

 

Kadra była z całej Polski. Kierownikiem wyszkolenia i bosmanem byli instruktorzy z Krakowa, reszty nie bardzo pamiętam. Z Lublina było nas dwóch – poza mną Janusz Krzysztoń, brat znanego pisarza Jerzego Krzysztonia. Janusz, po perypetiach wywózki do Rosji i emigracji z armią Andersa, znalazł się w Tanganice i tam szkolił się żeglarsko nad jeziorem Victoria. W 1948 roku wraz z matką i bratem wrócił do Polski.

Kursantów umundurowano w białe drelichy marynarki wojennej, a instruktorzy dostali białe bluzy z granatowym kołnierzem (spadek po Kriegsmarine).

 

Defilujemy 22 lipca 1953 w Kruszwicy

 

Szkolenie było dwutygodniowe, a w ostatnich dniach kursu odbywał się rejs po jeziorze Gopło i kanałem do Ślesina, i z powrotem. Szkoliliśmy na stopień żeglarza, a więc praktycznie tylko na poziomie wykwalifikowanej załogi. Szkolenie odbywało się na łodziach DZ (dziesięciowiosłowe łodzie wiosłowo-żaglowe z ożaglowaniem typu kecz ok. 32 m2 powierzchni ożaglowania).

Kursy były liczne: 10 dezet, a więc ok. 100 osób. Poza szkoleniem praktycznym prowadzone były zajęcia teoretyczne, ale także inne zajęcia np. sygnalizacja „semaforem”. Tak – i nawet musiałem się tego szybko nauczyć. Kto by teraz chciał to robić na kursie żeglarskim?

 

Nauka sygnalizacji „semaforem”

 

Port w Kruszwicy, gdzie cumowały nasze dezety, miał kształt prostokąta ograniczonego z jednej strony lądem, a pozostałe boki stanowiły pomosty. Jeden – prostopadły do lądu, a drugi – w kształcie litery L, ograniczający port od strony jeziora. Między pomostami było wąskie przejście prowadzące do portu. Port był ciasny, a dodatkowo wewnątrz były wbite rzędy pali do cumowania.

Dezety cumowały dziobem do nabrzeża, a z rufy do dwóch pali z obu burt. Przejście między palami było dość wąskie i nie było możliwości wejść między nie na wiosłach. Idąc z małą szybkością należało w momencie, kiedy dziób jachtu wchodził między pale, dać komendę „Wiosła wzwyż!”, a z rufy szybko założyć cumy na pale. Zatem do portu wchodziło się i wychodziło tylko na wiosłach, bo na manewry pod żaglami było za mało miejsca.

Oczywiście kursanci nie za bardzo kochali wiosła, bo pierwsze dni kursu, to było wyłącznie wiosłowanie, a potem też byli znudzeni bezustan­nymi zwrotami przez sztag i rufę na niewielkim kawałku „akwenu manewrowego” w pobliżu portu – małej części zatoki za cyplem, na którym stoi Mysia Wieża, sztandarowy zabytek Kruszwicy. W pobliżu wieży była restauracja, która odegrała też pewną rolę w dalszych zdarzeniach.

 

Janusz Krzysztoń na szczycie Mysiej Wieży. Po prawej stronie cypla – nasz akwen manewrowy.

 

Szkolenie odbywało się w taki sposób, że zajęcia z daną załogą prowadził przez cały turnus jeden instruktor. Powodowało to, że zarówno załogi jak i i instruktorzy chcieli pokazać swoje umiejętności, a więc rodziło się  współzawodnictwo w wykonywaniu manewrów, szczególnie pod żaglami.

Kursanci namawiali więc instruktorów, aby nie używać wioseł, a wszystkie manewry robić pod żaglami. Ale tu było pewne TABU: kierownictwo kursu zakazało wchodzenia do portu pod żaglami.

Notabene była to słuszna decyzja, gdyż port był ciasny i wejście do niego na żaglach było praktycznie niemożliwe i niebezpieczne – dezeta wraz z dziesięcioosobową załogą to jednak parę ton. Wprawdzie w ramach nauki podchodziło się pod żaglami do pomostów, ale tylko od strony zewnętrznej, gdzie była dostateczna ilość miejsca.

Kursanci nie dawali jednak za wygraną i ciągle namawiali mnie, żeby wejść do portu pod żaglami.

Kategorycznie odmawiałem, ale pewnego dnia, po wypłynięciu na zajęcia, na pokładzie zdarzył się drobny wypadek. Jeden z kursantów chciał nabrać wody wiadrem, aby spłukać zabrudzoną ławkę.

Dezeta szła w półwietrze z dość dużą szybkością. Opór wody wyrwał kursantowi wiadro z ręki – na szczęście było ono przywiązane, ale stawiało tak duży opór, że musieliśmy wyostrzyć do wiatru, aby je wyciągnąć.

To zdarzenie nasunęło mi pewien pomysł i powiedziałem kursantom, że jeżeli kierunek wiatru w miejscu naszego cumowania będzie od dziobu, to wejdziemy do portu pod żaglami.

Taka sytuacja wydarzyła się następnego dnia. Przed wypłynięciem powiedziałem tylko załodze, żeby zabrała na pokład drugie wiadro.

Zajęcia poranne kończyły się o 12.00, bo o 13-tej był obiad.

Parę minut przed dwunastą, jako pierwsi, zaczęliśmy wejście do portu. Inne jachty były jeszcze dość daleko na jeziorze. Wejście było półwiatrem, ale natychmiast po wejściu należało wykręcić pod wiatr, a na wytracenie szybkości było może ze dwie długości łodzi.

Natychmiast po wejściu pod wiatr, z rufy za burtę poszły dwa wiadra. Ja miałem duszę na ramieniu, ale jacht zatrzymał się między palami może jeden metr od nabrzeża. Żagle szybko zrzucono, cumy podano i elegancko zacumowaliśmy.

 

Nasz manewr zobaczyły, wprawdzie z daleka, inne załogi. Po paru minutach następny jacht wszedł do portu pod żaglami i przywalił w nabrzeże, za chwilę drugi jeszcze mocniej. W tym momencie pojawił się bosman portu i oczywiście zaczęła się wielka awantura o niszczenie pomostu i jachtów. Kolejne dezety wchodziły już na wiosłach.

Po południu odbyła się odprawa. Kierownik wyszkolenia udzielił nagany instruktorom, którzy po mnie wchodzili do portu pod żaglami, bosman wygłosił tyradę o niszczeniu sprzętu, a ktoś z naczalstwa obozu obdarzył mnie komentarzem „Barański też idiota, ale on nie uderzył w pomost”.

 

Pamiątkowe zdjęcie na zakończenie obozu
Siedzą w najniższym rzędzie: pierwszy z lewej – bosman mat, jeden z szefów kursu i trzeci z lewej – Ziemowit Barański; w granatowych mundurach wachta służbowa.

 

Wieczorem dwaj naśladowcy mojego wejścia pod żaglami przyszli do mnie i powiedzieli, „Wiemy dobrze, że wejść do portu pod żaglami w tych warunkach było niemożliwe, a więc jakim cudem tobie się udało?”.

Nie mogłem tak od razu odpowiedzieć wprost, więc zaproponowałem, aby wziąć bączek i popłynąć na drugą stronę zatoki do wspomnianej wcześniej restauracji „Pod Mysią Wieżą”, gdzie przy kielichu wyjawię im sekret. Propozycja została przyjęta, ku obopólnemu zadowoleniu. ■

 

Cdn. (co piątek)


Opowiadanie napisane przez kpt. Ziemowita specjalnie dla Periplus.pl

Fotografie z archiwum P.T. Autora

Na Str. Głównej:

 

 

arch. Autora
i
fot. Zbigniew Świerzewski

 

 


► Periplus – powrót na Stronę Główną