Kapitan Ziemowit Barański opowiada: Kaczka Komendanta

Wspominałem już moje pierwsze kroki instruktorskie na obozie żeglarskim w Kruszwicy, w roku 1953. Jednak jezioro Gopło nie jest duże i miałem ochotę pożeglować na akwenie większym. W następnym roku udało mi się zakwalifikować na obóz żeglarski w Giżycku.

W tamtych czasach Jeziora Mazurskie były właściwie jedynym większym akwenem, gdzie swobodnie można było pływać. Na morzu pływać nie było wolno, a dotyczyło to także Zalewu Szczecińskiego i Zatoki Gdańskiej. Szkolenie żeglarskie odbywało się w basenie jachtowym w Gdyni i Jastarni, a jedyną szansą na rejs morski było zakwalifikowanie się na rejs tzw. centralny na Młodej Gwardii, bo tak nazywał się w tym czasie Generał Zaruski.

Nic więc dziwnego, że wszyscy ciągnęli na Jeziora Mazurskie, a tam – do Giżycka, gdzie działał ośrodek żeglarski Ligi Morskiej, a po jej likwidacji – Ligi Przyjaciół Żołnierza.

 

Ośrodek szkoleniowy w Giżycku mieścił się nad jeziorem Niegocin po lewej stronie Kanału Łuczańskiego, patrząc od strony Niegocina – ta przystań istnieje do dzisiaj.

Komendantem ośrodka i odbywających się tam kursów był w tym czasie pan Krauze (imienia nie pamiętam): przedwojenny marynarz z tzw. Pińskiej Floty – jednostki Marynarki Wojennej w regionie Pińska. Mieszkał na terenie ośrodka, utrzymywał w ośrodku doskonały porządek i wszyscy bardzo się go bali.

Kierownikiem wyszkolenia i instruktorami byli żeglarze angażowani na kolejne kursy i rejsy. Podstawowym sprzętem szkoleniowym były łodzie DZ, ale w ośrodku były też dwa jachty poniemieckie: Pajac – balastowy slup i Warszawianka – slup balastowo-mieczowy. Popływanie na tych jachtach było marzeniem wszystkich.

 

Do mnie szczęście się uśmiechnęło, gdyż na pierwszym spotkaniu organizacyjnym kadry została mi powierzona funkcja instruktora odpowiedzialnego za porządek w porcie i ratownictwo. Oznaczało to dodatkowe obowiązki, ale miało też zalety. W tamtych czasach w ośrodku nie było żadnej motorowej jednostki ratowniczej, więc jako statek ratowniczy miała służyć Warszawianka.

Miałem ją utrzymywać w stałej gotowości do wypłynięcia z załogą służbową na pokładzie. Dzięki temu byłem przez wszystkich kochany, gdyż po zajęciach miałem prawo tym jachtem wypływać. Prawdę mówiąc, nie za bardzo to było potrzebne, bo szkolenie było tylko na łodziach DZ, a dezety to jednostki bardzo dzielne i same doskonale mogły pełnić funkcję jednostek ratowniczych – co pewnego dnia zdarzyło się naprawdę.

Na jeziorze Niegocin odbywały się Mistrzostwa Polski w klasie Omega. Z rana pogoda była bardzo dobra i odbyły się pierwsze wyścigi. Po południu wybudowały się jednak potężne cumulonimbusy i z północnego zachodu uderzyły silne szkwały. Jeden był tak potężny, że większość łodzi miała wywrotki. Niektórzy sternicy zdążyli zrzucić groty i próbowali żeglować na samych fokach, bo aktualny kurs dla większości jachtów był z wiatrem, ale i te łodzie miały wywrotki. Ocalało tylko kilka jachtów, na których w porę zrzucono wszystkie żagle. Organizatorzy dysponowali co prawda motorówkami, ale tylko dwoma czy trzema, więc zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.

Jedna z tych motorówek przypłynęła do naszego ośrodka prosząc o pomoc. Wysłaliśmy natychmiast kilka dezet, które zbierały ludzi, bo na zabezpieczanie sprzętu nie było czasu.

Akcja trwała do późnego wieczora, ale nikt nie zginął. Następnego dnia na zawietrznym brzegu zawodnicy zbierali tylko elementy sprzętu: podłogi, stery i inny osprzęt jachtowy. W dzisiejszych czasach byłaby to wielka afera, ale wtedy statki były drewniane, a ludzie… po prostu wiedzieli, jak się zachować.

 

Warto wspomnieć, że ówczesne Mazury wyglądały zupełnie inaczej. Ludzi było mało, miasta były wyludnione. W Giżycku sporo domów było niezamieszkałych, a drzwi i okna były zabezpieczone przybitymi na krzyż deskami. Podobnie było z zaopatrzeniem: na całym obszarze działały tylko trzy piekarnie – w Giżycku, Węgorzewie i  Piszu. W roku 1952 roku, kiedy byłem na dwutygodniowym rejsie szkoleniowym na łodziach DZ (8 łodzi po 11 osób, a więc sporo ludzi), zaopatrzenie w pieczywo odbywało się w ten sposób, że w umówionym miejscu statek tzw. białej floty przywoził chleb z Giżycka, a odbierała go jedna z dezet wysłanych na spotkanie.

 

Życie na obozie toczyło się utartym torem. Przed południem zajęcia praktyczne, a po popołudniu zajęcia teoretyczne. Zajęcia teoretyczne prowadził kierownik wyszkolenia lub jeden z instruktorów, a pozostali instruktorzy mieli chwilę czasu wolnego. Czasem zabawialiśmy się strzelaniem do celu z floweru, który był do naszej dyspozycji. Oczywiście wywiązywało się współzawodnictwo, kto celniej strzela.

W takich sytuacjach nie trudno o jakieś zwariowane pomysły. Nad brzegiem jeziora w odległości mniej więcej 50 metrów spacerowała kaczka. Jeden z instruktorów powiedział do drugiego:

– Załóżmy się, czy trafisz tę kaczkę dokładnie w głowę. Ja stawiam litr wódki, że nie.

Na to drugi:

– Zakład stoi.

Za chwilę padł strzał i kaczka też padła, jak rażona gromem. A więc zakład wygrany. Jednak w tym momencie uprzytomniliśmy sobie, że to nie była jakaś kaczka dzika czy bezpańska, tylko Kaczka Komendanta Krauzego.

Stanęło nam przed oczami widmo katastrofy. Wyrzucą nas z obozu wszystkich, a co najmniej sprawcę tego nieszczęsnego strzału. Trzeba było się jednak ratować. Jeden z instruktorów powiedział do mnie:

– Bierz tę kaczkę pod kurtkę i schowaj na Warszawiance.

 

Następnego dnia, po podniesieniu bandery, Komendant Krauze powiedział do mnie:

– Panie Bahhański, musimy pohozmawiać!

Tu nie ma pomyłki w pisowni: Komendant nie wymawiał litery „r”, więc brzmiało to jeszcze groźniej. Struchlałem – a zatem sprawa się wydała i na pewno zostanę wyrzucony z obozu.

Ale komendant ciągnął dalej:

– Niech pan zhobi tablicę z napisem „Zakaz biwakowania” i postawi ją na plaży obok wejścia do pohtu, bo wczohaj jacyś kajakarze tam się zatrzymali i ukhadli mi kaczkę!

To zdanie zabrzmiało dla mnie jak najpiękniejsza melodia. Natychmiast odpowiedziałem „Tak jest, panie komendancie!” i po godzinie czy dwóch piękna tablica stała na wskazanym miejscu.

Wieczorem popłynęliśmy Warszawianką na Wyspę Francuską, gdzie kaczka została upieczona, a kolega, który przegrał zakład, postawił butelkę. ■

 

Łodzie DZ w porcie ośrodka w Giżycku

 

 

Grupa kursantów przed hangarem ośrodka w Giżycku

 

Sztrandowanie

 

Tak była umundurowana kadra obozu (port ośrodka w Giżycku)

 

Cdn. (co piątek)


Opowiadanie napisane przez kpt. Ziemowita specjalnie dla Periplus.pl

Fotografie z archiwum P.T. Autora

Na Str. Głównej:

 

 

arch. Autora
i
fot. Ryszard Mokrzycki

 

 


► Periplus – powrót na Stronę Główną