Powrót Ffy (i jego kompanii).
Zbigniew Studziński: Piękno (czyli ból myślenia)

 

Ffy wyszedł z szafy. Spuszczona woda była tego dnia w wyjątkowo złym nastroju. Bulgotała głośno i agresywnie. Prowokująco. Najwyraźniej szukała zaczepki. Pryskała na boki, pluła strzępkami piany.

Ale nic z tego.

Ffy w ogóle nie zareagował. Nie rzucił napalmem, nie splunął nawet siarkową lawą. Jakby go w ogóle nie było. A przecież był. Sunął naprzód w ślimaczym tempie, wlokąc odnóża, szurając mackami. Cały jakiś taki spowolniały, nieobecny. Tylko ciemne dymy wydobywające się z jego otworów kominowych świadczyły o wzmożonej aktywność zespołów myślowych. A błyszczący wytrzeszcz wszystkich elementów optycznych wskazywał, że toczące się procesy były ekstremalnie wytężone. Na granicy, a może już nawet poza granicą wytrzymałości zabezpieczeń.

Zadziwili się: Świat, Wszechświat i Mikroświat. To było nienormalne. Groźne. Skąd u niego taka myślowa aktywność? Jeszcze mu zaszkodzi! Co jest przyczyną?

O! Jakże zaniemogliby wszyscy, gdyby mogli poznać prawdę. Gdyby zdołali prześwietlić jego pancerz, przebić się do wnętrza i odczytać zapis dysków twardych, miękkich i innych. Znaleźliby tam problemat bezkresny zapisany w czterech słowach: co to jest piękno?

Myśl ta dręczyła go już od poprzedniego zlodowacenia i nie dawała spokoju. Męczyło go to nie mniej, niż nieodgadniona przyczyna zalęgnięcia się w jego wnętrzu takiej ciekawości. I na pewno bardziej, niż niemożność znalezienia odpowiedzi.

Ostatecznie doszedł do nieuniknionego przekonana, że musi poszukać niewielkiej pomocy przyjaciół. Ruszył tedy przed siebie, węsząc i nasłuchując.

W końcu, gdy dotarł do starej, zmurszałej rafy, usłyszał wiele mu mówiące dźwięki. Zajrzał do niewielkiej pieczary i ucieszył się.

– Witaj Hhy, stary przyjacielu – zawołał.

Hhy nie odpowiedział. Hałaśliwie chłeptał chloroform, charcząc radośnie, chlapiąc na boki spienioną śliną i chrzęszcząc chitynową skorupą. Ffy spróbował zwrócić na siebie jego uwagę.

– A ku-ku – zawołał żartobliwie i wbił mu w odwłok wałęsającą się w pobliżu strzykwę.

Z głośnym skrzypieniem uniosła się jedna powieka Hhy.

– Witaj przybyszu! – krzyknął. – Czy niesiesz dobre wiadomości?

Wykonał nieskoordynowany, zamaszysty ruch kończyną i oderwał Ffy czułek.

Ot, bieda – pomyślał Ffy. – Jest na haju. Pewnie pije tak nie od dziś.

Przydepnął go serdecznie i pomaszerował dalej w poszukiwaniu krynicy mądrości.

Trzy przecznice dalej spotkał Kky. Ten, jak w każdy piątek, oddawał się swojej ulubionej rozrywce. Chwytał pasikoniki, stroił im skrzypce i smarował kalafonią odnóża. Uśmiechnięty na całą szerokość, z lubością słuchał efektów swoich starań. Zasłuchał się i Ffy. I chociaż słyszał tylko bulgotanie spuszczonej wody, radość przyjaciela i jego napełniała czystą, krystaliczną radością. Roześmiał się. Głośniej. Jeszcze głośniej. W końcu śmiał się całym sobą. Zaczął machać płetwami i tupać. Podskakiwał wysoko, coraz wyżej.

Nagle usłyszał pod stopą dziwny dźwięk. Ni to trzask, ni to chrobot. Może zgrzyt. Spojrzał w dół.

Ups! – pomyślał, oglądając i obwąchując lepką plamę. – To chyba był pasikonik.

Podniósł wzrok. Kky już się nie uśmiechał. Nerwowymi ruchami rozsuwał fałdy na brzuchu. Szarpał się z czymś, ciągnął. W końcu wydobył rusznicę przeciwpancerną i wycelował w Ffy.

– Precz, barbarzyńco! – zakrzyknął dziko.

Nacisnął spust…

Nic się nie stało. Jeszcze raz i jeszcze. Bez skutku.

Załkał.

– Co za czasy – wymamrotał przez łzy. – Już nawet przemytnikom nie można ufać.

Ffy dyskretnie, na paluszkach, odszedł w swoją stronę.

Gnany wewnętrznym niepokojem maszerował przez góry i doliny, lasy i bagna. Lawiny meteorytów pokaleczyły mu skorupę, kwaśne deszcze upstrzyły pancerz paskudnymi liszajami. Na każdym skrawku skóry wyskoczyły mu wielkie wągry. Po dwóch latach świetlnych przystanął, znużony i wzniósł głowę do góry. Czuł, że porósł mchem i paprociami. Płetwy, dawno nie używane, rozeschły się i trzeszczały przy każdym poruszeniu. Zawył rozpaczliwie.

Jak na zawołanie, zza horyzontu wyłoniło się słońce. Ffy miał wrażenie, był pewien, że przyglądało się mu szyderczo. Wspinało się wolniutko na nieboskłon, rozjaśniało pejzaż.

Rozzłoszczony Ffy wydobył harpun i cisnął nim w złotą tarczę. Potem zaczął ciągnąć i szarpać za łańcuch. Początkowo słońce, bezczelnie, nie chciało współpracować. Stawiało opór, nawet jakby rosło, nadymało się. Lecz Ffy nie ustąpił i w końcu ściągnął je na dół. Wyszarpnął sobie z grzbietu kawałek obrośniętej futrem skóry i zaczął polerować lśniącą powierzchnię. Gdy był już zadowolony z uzyskanego efektu, odsunął się nieco i popatrzył na swoje odbicie.

Długo patrzył. Z upływem czasu czuł zachodzącą w nim zmianę. Stawał się lekki i wiotki. Wszystkie wibrujące w nim elementy zamierały z wolna w bezruchu. Spływał nań spokój. Ukojenie.

– Piękno to ja – powiedział. I odszedł w dal.

2020-11-07

Cdn.


 

► ► ► Co było przedtem (czyli odcinki 1-9)

 

 

► ► ► Słowo wstępne (które coś wyjaśnia, ale niekoniecznie)