Kto jest kim: EUGENIUSZ MOCZYDŁOWSKI – o sobie samym i najbliższych

Syn Henryka i Amelii z domu Zaremba, urodzony ósmego września 1949 roku w Czyżewie, tuż za rzeką Bug. Przodkowie po mieczu szczycą się  herbem Nowina. Zarembowie herbu Zaremba, to jak pisał Długosz: ród niemiecki przebiegły i do skąpstwa skłonny.

Dawne zapisy mówią o Magnusie zwącym się Zaremba – staroście wrocławskim, który popadł w konflikt z Sieciechem hetmanem i wojewodą krakowskim za panowania Przemysława II i (jak w genealogicznych księgach czytamy):

Magnus zaś do Mazowsza się udawszy i tam Pomorzanów zbiwszy, gdzie ich sześćset trupem położył, tysiąc dwieście w niewolą zabrał, w pokoju osiadł, gdzie, jako i w Podlasiu wiele jego potomstwa widziemy.

W wiktorii grunwaldzkiej Zarembowie z ziemi kieleckiej wystawili własną chorągiew i ród to możny był wielce w Wielkopolsce. Na Mazowszuzaściankach  gospodarzył na lichej ziemi, aż schłopiał zupełnie. Pozostały liczne wsie o nazwie Zaremby (Z. Krztęki, Z. Kościelne, Z. Skórki, Z. Kramki, Z. Kromki  itd. itd), które zamieszkują do dziś niemal wyłącznie rodziny Zarembów[1].

 

Henryk i Amelia pobrali się w stołecznym kościele św. Krzyża w 1947 r. Na majątek nowej rodziny składał się zdobyczny niemiecki rower, którym Ojciec wrócił z jenieckiej niewoli i pościelowa wyprawa Mamy. Oboje pochodzili z wielodzietnych rodzin, byli najmłodsi i mogli liczyć tylko na siebie. Założyli sklep wielobranżowy w pobliskim miasteczku i przez kilka lat, zanim socjalizm okrzepł na dobre,  zarobili grosz zupełnie przyzwoity, jak na owe czasy. Było tego sporo, gdyż starczyło na zakup własnej oficyny na pięknej działce w Wołominie pod Warszawą. Historia walki o przetrwanie rodziny w czasach komuny to osobna, wielka story, ale na inną okazję. Rodzice wychowali i wykształcili na studiach wyższych trójkę dzieci wbrew wszelkim przeciwnościom systemowym i losowym przy pomocy niezbyt wyrafinowanej, chłopskiej zasady: jeśli masz problemy bytowe – musisz więcej pracować.

Najważniejsze przesłanie wyniesione z domu i rodzinne credo: primo – licz na siebie, secundo – wyciągaj rękę, by raczej dawać, a nie brać, gdyż taka postawa zapewnia konieczny do przetrwania, komfort psychiczny.

 

Edukacja w SP  nr 4 w Wołominie (obecnie imienia Marynarki Wojennej), i zapracowani rodzice w niewielkim tylko stopniu zakłócali moje wielkie obszary swobody i niezapomnianych przygód lat szczenięcych. Poligon wydarzeń odpowiedzialnych za mój późniejszy głód świata, zaczynał się w lasach Nasfettera, późniejszym rezerwacie  przyrody Grabicz[2],  z centrum w postaci wielohektarowego zbiornika wodnego, a kończył w Zielonce, z punktem tajemniczym, niebezpiecznym z racji lokalizacji na terenie wojskowym, tuż koło poligonu artyleryjskiego. Ze ściśniętym gardłem skradaliśmy się do  zrujnowanej kapliczki ks. Skorupki, z grobami gimnazjalistów, obrońców Warszawy w sierpniu 1920 roku.[3] Tam doświadczałem poznawania historii prawdziwej i nieosiągalnych gdzie indziej emocji, gdy spoglądałem na orła z cmentarnego pomnika, któremu pierś odstrzelił żołnierz-wyzwoliciel w 1944 r.

 

Brunatne od resztek  torfu wody  zbiornika rezerwatu Grabicz były moim pierwszym z siedmiu mórz. Można tam było  dryfować na  wyspach torfowych porośniętych trzciną jak na jeziorze Titicaca. Na tym akwenie sprawdzałem zdolności nautyczne ożaglowanej dętki traktorowej i zbudowanej w pokoju u sąsiada – żaglówki „Myszka”.

 

Pierwszą prawdziwą łódź żaglową zobaczyłem z  bliska jesienią 1964 r na przystani Harcerskiego Ośrodka Wodnego. Była to jedna z ostatnich w kraju łodzi klasy E. Irek Waś „Baryła”, zastępowy 165 Warszawskiej Drużyny Harcerzy pokazał mi ją w hangarze na Cyplu Czerniakowskim i wręczył zagięty, zaostrzony pilnik – skrobaczkę i krótko poinformował, że trzeba zeskrobać starą farbę. Skrobałem i szlifowałem „edkę” po szkole trzy razy w tygodniu oraz całe niedziele aż do czerwca roku następnego. Łódź została zwodowana, a ja miałem pewność, że jej rasowa sylwetka miała wyraźne ślady mojej stwórczej ręki. Byłem po prostu dumny i szczęśliwy. Ale świat wydał mi się wręcz cudowny, gdy „Baryła” zapowiedział mi, że w nagrodę płynę z drużyną do Szczecina na zlot harcerskich drużyn wodnych. Kiedy wsiadłem na „moją” łódkę, zastępowy i sternik Irek Waś zdecydował: będziesz Gienia. Przyjęło się dlatego, że znikł dylemat: Genek, czy Gienek, potem ktoś dorobił ideolo, że ksywka pochodzi z żeglarskiego slangu, w którym „gienią” nazywa się genuę – wielki przedni żagiel. Nie protestowałem.

Nigdy więcej nie byłem na tak ciężkim rejsie żeglarskim jak ta trzytygodniowa wyprawa do Szczecina. Nie wszyscy dotrwali do końca nie udawanej walki o przetrwanie. Ale całe zmęczenie z pięciu rzek wyparowało, gdy jak przed Livingstonem jezioro Wiktoria, tak przed nami w końcu otworzyły się przestrzenie jeziora Dąbskiego.

 

Żeglowanie z harcerzami trwało przez cały czas edukacji w Technikum Mechanicznym nr 1 przy ul. Wiśniowej w Warszawie. Ale nigdy już nie pojechałem na obóz. Przeprowadzałem, czasem tylko we dwójkę, drużynowe „omegi” z Warszawy na Mazury, ale na prawdziwego harcerza się nie nadawałem – chyba wskutek przerostu indywidualizmu i wrodzonej niechęci do paramilitarnego porządku. Jeszcze z pokładu harcerskich szalup „Czerwonych Żagli” (1966 r.) zobaczyłem morski horyzont za helską kosą. Z harcerstwa pozostali do dnia dzisiejszego przyjaciele i dobre wspomnienia. Szkoła średnia i harcerstwo nauczyły mnie pracy bez perspektyw na beneficja. Dowiedziałem się jednak, że nawet taka praca może dostarczyć radości wynikającej z prostego faktu tworzenia.

Poznałem zalety działań zbiorowych dzięki czemu znacznie w cenie wzrosły u mnie przedsięwzięcia indywidualne. Na przykład grudniowy spływ kajakiem po Bugu w 1970 roku – moja pierwsza przygoda polarna i „polityczna”[4]. W harcerstwie, z marzeń chłopaka z Wołomina urodziła się doktryna życiowa: uznałem podświadomie żeglowanie za jedyną możliwą drogę w szeroki świat, mój kurs do wolności.

 

Wraz z nową szkołą – w 1968 roku zdałem egzaminy na Politechnikę Warszawską – pojawiły się barwne środowisko i zaskakujące możliwości, które nierozerwalnie wiązały się z WYC-em. Warszawski Yacht Club ZSP miał swoją siedzibę w narożnym pokoiku prawej strony bramy głównej Uniwersytetu Warszawskiego, przy Radzie Okręgowej ZSP. W tym pokoiku tłoczyły się jeszcze inne środowiskowe kluby: elitarny – jeździecki, rozrywkowy – przewodników beskidzkich. A także:  narciarze, speleolodzy, alpiniści i inne towarzystwa realizujące tu swoje ambicje poza-edukacyjne. Dla działaczy, ZSP było często przedsionkiem kariery partyjnej i zawodowej. Ale masy studenckie szukały i znajdowały w ZSP wsparcie formalne i często finansowe dla działań zupełnie niepolitycznych. Tysiące żaków odbywało przedziwne ekspedycje: motorowerem „komar” dookoła Morza Śródziemnego, traktorem do Turcji, i zwyczajne wyprawy górskie lub turystyczne do Afganistanu, Afryki i Ameryki Południowej.

Nie do końca znane są przesłanki, którymi kierowała się ówczesna władza pozwalając studentom na to, co było niedostępne dla reszty społeczeństwa. „Deputacja” WYC nie drążyła genezy tej sytuacji, tylko natężała swą inteligencję, by korzystną koniunkturę wykorzystać, mając na uwadze udokumentowany fakt, że dobry fart nie trwa długo, a i studia muszą się (niestety!) kiedyś skończyć. Za mojej kadencji  „ludzie z WYC-u” w ciągu trzech lat (1969-1971) zbudowali pierwszy jacht morski środowiska warszawskich studentów s/y Konstanty Maciejewicz i zorganizowali Pierwszą Studencką Wyprawę Oceaniczną Dookoła Ameryki Południowej. Stwierdzam z dumą, że miałem w tych przedsięwzięciach niebagatelny udział. Saga WYC czeka na swego bajkopisarza – ja swoją story o klubie i Macaju opisałem na prośbę Zdzisława Pieńkawy w książce Pokłon Hornowi[5]. Wyprawę na Macaju (1972/1973) z opłynięciem przylądka Horn ze wschodu na zachód, zrelacjonowałem w książce Pod żaglami i na cumach[6].

 

Do WYC trafiłem raczej przypadkiem, ale reszta życia układała się w łańcuch przyczynowo-skutkowy, którego pierwszym ogniwem był właśnie ten studencki klub. Raz trącony kamień wielkiej przygody wciągnął mnie w koryto, którym rwała lawina wydarzeń, o których nie śmiałem w młodości nawet marzyć. Po powrocie z rejsu dookoła Ameryki Południowej udało mi się skończyć studia (1974) na wydziale hydrologii i meteorologii technicznej PW. Znalazłem też fantastyczną w moim mniemaniu pracę – w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie oraz świetną żeglarkę na towarzyszkę doli i niedoli – geologa, kapitana żeglugi bałtyckiej – Małgosię S. znaną raczej jako „Złotowłosa”. W WSM zajmowałem się optymalizacją drogi morskiej statku do czasu, gdy Darek Bogucki rozpoczął poszukiwania sprawdzonych żeglarzy na wyprawę s/y Gedania z zamiarem pokonania Przejścia Północno-Zachodniego. Protegował mnie Jurek Jaszczuk – mój oficer z Macaja, któremu się widocznie niezgorzej żeglowało w moim towarzystwie. Gedania Przejścia Północno-Zachodniego nie pokonała, ale może dzięki temu odbyliśmy epicki rejs, który – jak mniemam – opisałem wiernie, acz z przymrużeniem oka w książce Pod żaglami do Arktyki i Antarktydy[7].

Powrót za biurko adiunkta po czternastomiesięcznym żeglowaniu był bolesny i kolejną „akcją” byłem zachwycony. Tym razem, jako jeden z nielicznych, którzy wówczas o Antarktyce wiedzieli cokolwiek, zostałem wezwany do pomocy w budowie Polskiej Stacji Antarktycznej na Wyspie Króla Jerzego (1976) przez obecnie profesora Stanisława Rakusę-Suszczewskiego. Przygoda w Zakładzie Badań Polarnych PAN trwała siedem lat. Na początek,  przez pół roku badałem kryla z pokładu przetwórni m/t Gemini łowiącej ryby na Oceanie Południowym w pobliżu Georgii Południowej i Południowych Orkadów (1977/1978).  Zaraz potem ożeniłem się ze Złotowłosą (1978). Razem budowaliśmy pełnomorski jacht, który miał nas nieść na podbój innego, lepszego świata w którym pensja naukowca starcza na coś więcej niż na papierosy i benzynę do „malucha”. Urlopy spędzaliśmy zarabiając na życie i naszą łódkę w Szwecji lub Finlandii. Jeden sezon przepracowaliśmy na farmie pod Uppsalą, która kiedyś należała do rodziny Wazów. Rodzina Lundborgów nie traktowała nas jak roboli, tylko raczej jak członków swojej małej społeczności. Może  w ramach późnych reparacji za Potop, a może dlatego, że pracowaliśmy w dobrach wspólnej dynastii?

 

Wartkie, ale dość już ustabilizowane życie zostało przerwane przez kolejne wyzwanie: Andrzej Myrcha zaproponował mi kierownictwo zimowej grupy IV Wyprawy Antarktycznej PAN na stację im. H. Arctowskiego. Małgorzata protestowała bez przekonania. Argument o szkodliwości rozstania nie mógł przeważyć nad argumentem wielkiej szansy i popłynąłem na siedemnaście miesięcy badać fizyczne warunki gniazdowania pingwinów z rodzaju Pygoscelis. Zimowanie na wyspie Króla Jerzego to była prawdziwie wielka rzecz. Odkrywałem tajniki kierowania zespołem w „warunkach ekstremalnych”, w duszę wlazło mi całe piękno tamtejszej przyrody, a umysł zaraził się ciekawością świata – wygląda na to, że na całą resztę życia.

Antarktyka byłą więc pasmem sukcesów, ale powrót znaczyły nieporozumienia, zagrożenie, a w domu czekała mnie prawdziwa katastrofa. Polska Akademia Nauk przysłała po zimowników IV Wyprawy Antarktycznej żaglowiec Pogoria. Dla żeglarzy było to wręcz wymarzone przedłużenie wspaniałej ekspedycji, prawie jak przedsięwzięcia Shackletona lub Amundsena. Pozostali odebrali pomysł jako karę niezasłużoną i dla cierpiących na chorobę morską, bardzo dotkliwą. Nieliczna załoga Pogorii pracowała ciężko i niezbyt łaskawym okiem spoglądała na nic nierobiących „pasażerów”. Musiałem wybierać pomiędzy lojalnością wobec zimowników i solidarnością z przyjaciółmi z załogi Pogorii. Nie wahałem się wybierając to pierwsze. Zadziwiało mnie – niezamierzone być może –  antagonizowanie  załogi i pasażerów.  Rosła satysfakcja z tego, że antarktyczna ekipa, mimo różnic osobowości i naprawdę poważnych konfliktów, kończyła wyprawę jako rozumiejący się zespół w przyjaznej atmosferze.

Na rzece Elbie, przed Hamburgiem, Pogoria najechała na statek Gen. Stanisław Popławski. Była noc, mgła i cud, że obyło się bez ofiar. Pogoria straciła dwa maszty i bukszpryt – atmosfera na pokładzie zmieniła się z napiętej w pogrzebową[8]. Po powrocie do domu, żona oświadczyła mi, że takie jak dotychczas życie jest nie do przyjęcia i nasze małżeństwo musi być przedefiniowane. Najgorsze było jednak to, że Małgorzata nie potrafiła określić innego, strawnego dla obojga modelu naszego związku.

A żyć trzeba dalej także wtedy, gdy krzywa życia opada na łeb skołatany i nadwyrężony nadmiarem wódy. Za pieniądze zarobione na wyprawie dokończyliśmy budować Vircę[9] . Napisałem i obroniłem doktorat w Instytucie Ekologii PAN (1983). Kraj pogrążony był w ponurym smutku stanu wojennego, małżeństwo praktycznie nie istniało. Nie czekając na pierwsze doświadczenia z delirium, podpisałem Małgorzacie papiery rozwodowe, rezygnację z mieszkania i w Gdyni oddałem cumy Virki, nie bardzo mając pomysł na to, co, jak i gdzie mam dalej robić ze swoim życiem na zakręcie. Wiadomo było tylko tyle i aż tyle, że jak jest łódka, to trzeba żeglować. Przed siebie[10].

 

Do Kielu żeglowaliśmy we trójkę z Hanią K. i Markiem S., potem tylko z Markiem przez jesienne Morze Północne i zatokę Biskajską. Pogoda była paskudna – pod Dover rozleciał się katamaran Wojtka Kaliskiego, jakiś carter zatonął na Biskajach. Virca okazała się być dzielnym stateczkiem, a kilka dni żeglugi „na motyla” wzdłuż Półwyspu Pirenejskiego było nagrodą za wytrwałość. W Lizbonie na przystanku koło portu, Marek wrzucił worek żeglarski do tramwaju jadącego na lotnisko. Jako jedyny żywiciel rodziny musiał wracać do domu – tak zostałem żeglarzem samotnikiem.

Las Palmas na Gran Canarii osiągnąłem z trudem, ale później atlantycki passat okazał się szczodrym i Virca pokazała swoją wielką klasę. Palmy kokosowe Barbadosu ukazały się już po 23 dobach serfowania po majestatycznych górach wodnych. Nic się nie popsuło, nie podarło i tak było przez resztę leniwej włóczęgi po Małych Antylach, Wyspach Dziewiczych, Abaco  i Bahamach[11] .

Ale smakowałem te tropikalne raje umiarkowanie. Piłem rum lub piwo czasem w towarzystwie światowych łazików morskich i wagabundów lub miejscowych rybaków, ale najczęściej – sam. Byłem na własnym jachcie, w rejsie, który marzył się nam na pokładach MacajaGedanii, gdy żeglowało się w ciągłym pośpiechu, nieustannym dążeniu do wyznaczonych celów. Miałem więcej wolności niż ptaki oceanów, bo dom mój był ciągle ze mną. Dlaczego więc kłuło mnie w serce i głowę proste pytanie: co ja tutaj robię?

Samotność to wielka wygoda, niemal pełny komfort ducha. Może to być sposób na dobre życie, pod warunkiem, że nie ma do kogo i do czego tęsknić. Mnie było przerażająco smutno, bo tęskniłem – za moją nową rodziną: Ewą i jej córką Agnieszką, ale też za pracą i za krajem. Na rozum nie szło tego pojąć, ale chłonąc egzotyczny świat utwierdzałem się w przekonaniu, że moje miejsce na ziemi jest przy rodzinie, w tym sponiewieranym, biednym kraju nad Wisłą, w którym wszystko idzie nie tak. Polacy w Miami na Florydzie, patrzyli na mnie podejrzliwie, gdy wykładałem zdaje się mało przekonywująco, że nie muszę dużo mieć, ale koniecznie muszę być i to raczej u siebie.

 

Sprzedałem Vircę, spakowałem pamiątki po rejsie, żeglarski dobytek i ruszyłem do Nowego Jorku. Byli tam moi rodzice, którzy dostąpili dobrodziejstw stanu wojennego, kiedy to emerytom wydawano swobodnie paszporty, a Amerykanie udzielali wiz tym nielicznym szczęściarzom na których władzy ludowej nie zależało. W ten sposób Ojciec i Matka zrealizowali swoje marzenie – by nareszcie cokolwiek w życiu mieć, zamiast być –  niewolnikiem systemu. Zderzały się moje i rodziców pomysły na życie, ale staruszkowie przywykli do moich dziwnych pomysłów od czasu, gdy zbudowałem swoją pierwszą łódkę. Trudno im było zrozumieć, dlaczego lekkomyślnie rezygnuję z 10 dolarów za godzinę smołowania dachów na Manhattanie. Ale nie protestowali, gdy postanowiłem wracać do domu – nikt nie musiał ich uczyć tolerancji – sama przychodziła bez trudu z szorstką, ale prawdziwą miłością.

 

W kraju domu wprawdzie nie było, ale była rodzina. Mój szef, prof. Stanisław Rakusa-Suszczewski ucieszył się z mojego prawie terminowego powrotu i zaproponował natychmiastowy roczny wyjazd na Antarktydę. Pokusa była ogromna, ale nie miałem wątpliwości, że rodzina może takiego eksperymentu nie przetrwać. Musiałem odmówić, a szef musiał mnie zwolnić – to było dość oczywiste. Bez domu, bez pracy – tak wyglądało moje miejsce na ziemi, wyśnione w samotne, tropikalne noce na morzu Karaibów.

Stał się jednak cud, który, jak to często z cudami bywa, miał zupełnie przyzwoite racjonalne umocowanie. Mój promotor, prof. Andrzej Myrcha organizował Zakład Biologii Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku i potrzebował pracowników naukowych. Wzięliśmy z Ewą ślub, a w prezencie ślubnym dostaliśmy przydział na M4, pracę dla mnie i dla Ewy. Agnieszka miała nareszcie własny pokój, kupiliśmy znakomity samochód. Kraj tkwił w gehennie kartkowo-policyjnych realiów życia codziennego, a my przeżyliśmy „na kresach” 10 spokojnych i dostatnich lat poza rzeczywistością (do 1994 r).  Wolni od uciążliwości systemu dzięki fortunce uzyskanej za Vircę.

 

W lutym 1986 roku urodził się Adam. Liczne sfery rodzinnego życia zostały podporządkowane potrzebom maleńkiego terrorysty, ale Ewa wyrobiła w Agnieszce i we mnie głębokie przekonanie, że jest to stan jak najbardziej naturalny. Tylko dalsza rodzina lekutko pukała się w głowę, gdy w gości przybywała karawana ze sprzętem, którego znikoma cząstka znana jako „osobne garnki Adasia” utrwaliła się w pysznej rodzinnej anegdocie. Do wyjątków, które małe, zachłanne życie nie wessało w swoją orbitę, była szkoła Agnieszki, moja praca i żeglowanie. Zaskoczyło mnie, że trzy miesiące po porodzie Ewa niemal nie oprotestowała trzymiesięcznego wypadu na Spitsbergen z wyprawą naukową Zakładu Biologii naszego oddziału UW.

 

Żeglowanie od czasu uzyskania patentów kapitańskich, a szczególnie od samotnego żeglowania na Virce, straciło wiele ze swej intelektualnej atrakcyjności. Z podniecającej fazy poznawania sztuki i oswajania się z żywiołami, przeszło w nieco nudnawą rutynę. Jeszcze trudno było zrezygnować z takich „okazji” jak „Operacja Żagiel” w Lizbonie na Pogorii w 1982 r., czy wypad na „Operację Żagiel” w Australii w 1988 r. Ale głód świata i ludzi jako motyw zamorskich podróży nieubłaganie wypierało żeglowanie dla chleba i dla dzieci. Jak zwykle pieniądze wydawały się stanowczo za szybko, więc  zarabianie żeglowaniem stało się cennym darem losu, a właściwie – efektem stosownych znajomości.

Z Göteborga w Szwecji na hiszpański półwysep La Manga na Morzu Śródziemnym, przeprowadziłem rok po roku dwa jachty stoczni „Halberg Rassy” i było to wielkie przeżycie. To tak, jak przesiąść się z samochodu marki żuk do toyoty land cruiser. Trzy sezony woziłem zamożne i miłe towarzystwo po wodach Turcji i Grecji na pięćdziesieciopięciostopowym slupie Sun Odysey.

Agnieszka tylko raz  popłynęła ze mną na superjachcie Halberg-Rassy 55, ale pięciodniowy sztorm na Zatoce Biskajskiej wydatnie zredukował jej początkowy entuzjazm do żeglowania. Zresztą Agnieszka wdepnęła w dorosłe życie jeszcze jako dziecko i długo żeglowanie i inne przyjemności nie zaprzątały jej uwagi: po drugiej klasie liceum wyjechała do Nowego Jorku. W ciągu roku „zrobiła” dwa lata amerykańskiej High School, maturę i zdała do Baruch College, oczywiście pracując w międzyczasie.

 

W mojej pracy nauczyciela akademickiego, podobnie jak w sprawach bytowych, gwiazda wolności świeciła jasno i obiecująco. Ale tylko do czasu, gdy po prostu zgasła jakby wybuchła supernowa. W Zakładzie Biologii Filii UW[12], pracownicy mieli dużo swobody i to było wspaniałe. Mój szef, prof. Andrzej Myrcha z wielką życzliwością przyglądał się moim projektom naukowym.

Obszar moich interdyscyplinarnych zainteresowań nie był biologom obcy, ale na  moje wyniki spoglądali nieufnie. Byłem zdziwiony tą rezerwą –  jeśli się mylę to pokażcie mi gdzie, a jeśli mam rację to oczekuję uznania i stosownych gratyfikacji. Byłem bardzo pewny swego. Miałem wrażenie, że habilitację mam w kieszeni. Wprawdzie mój dorobek naukowy mierzony ilością publikacji był nader skromny, ale byłem pewien, że w dążeniu do prawdy ważniejsza jest jakość niż ilość.

Bardzo się pomyliłem. We współczesnej nauce obowiązuje zasada publish or perish, publikuj lub giń. Pobrałem surową lekcję – także za granicą odrzucono moje wyniki w sposób irytujący: recenzenci moich prac po prostu napisali bez podania żadnych argumentów, że to nie może być prawda. Miałem satysfakcję – nikt nie podważył moich dokonań, ale wkrótce straciłem pracę. W końcu pojąłem, że po pierwsze: od prawdy ważniejszy jest autorytet. A ten osiąga się przez liczne, najłatwiej – bezpiecznie konformistyczne publikacje. Po drugie: reguły obowiązujące w nauce, nie konweniują z moimi wyobrażeniami o tym, czym powinna być nauka. Przede wszystkim należy przestrzegać przykazania: nie podnoś ręki na autorytet, jeśli sam nie jesteś autorytetem bez względu na to, czy masz rację. Toteż bez większego żalu przyjąłem decyzję uczelni o nieprzedłużaniu umowy o pracę.

 

Nie bez wpływu na decyzję władz uczelni miał fakt mojego zainteresowania się kreacjonizmem.  Przypadkowo trafiłem na spór ewolucjonistów z profesorem Maciejem Giertychem. Poraziły mnie antynaukowe i nieetyczne ataki ewolucjonistów i rzeczowe, spokojne riposty. Uznałem, że naukowy świat musi mieć wgląd do takich materiałów. Założyłem wydawnictwo Megas i wydałem zbiór wypowiedzi szanownych antagonistów[13]. Środowisko nie kryło dezaprobaty dla mego skandalicznego zachowania i to był kolejny szok. Zwykła prezentacja stanowisk jest kamieniem obrazy dla nauki?  Mój szef w arkuszu oceniającym nieprzydatność mojej osoby dla uczelni napisał między innymi: „wydał książkę kreacjonistyczną”. Pod wyrokiem złożyło podpis jeszcze czterech innych profesorów. Nie dowiem się nigdy, czy wydanie za własne pieniądze zbioru wypowiedzi uczonych na temat fundamentalnego problemu nauki zostało mi poczytane jako zasługa, czy powód do wykluczenia mnie poza nawias oficjalnej nauki.

Tak czy owak, zostałem członkiem i wkrótce przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Kreacjonistycznego[14]. Wydawnictwo Megas mozolnie gromadząc fundusze wydaje kolejne antyewolucyjne pozycje[15]. Tymczasem w środowisku uczonych, a także w mediach, neokreacjonizm rodem z Ameryki oparty na koncepcji tzw. inteligentnego projektu zajmuje coraz więcej miejsca. A moje naukowe osiągnięcia czekają na materializację w postaci książki p.t. Moja wielka przygoda naukowa – jak nie zostałem profesorem. Jest to moje najważniejsze zadanie na względnie nieodległą przyszłość.

Ad finem muszę koniecznie podkreślić, że nie czuję się sfrustrowanym uczonym, który nie zrobił kariery i ma żal do całego świata, tylko nie do siebie. Wprost przeciwnie! Moja przygoda z nauką dostarczyła mi wielkich przeżyć. Mam ogromną satysfakcję z moich wysiłków. Wciąż zajmuję się najbardziej fundamentalnymi zagadnieniami nauki, jak problem genezy życia i Wszechświata. Przybliżanie się do prawdy o rzeczywistości, szczególnie przyrodniczej, ekscytuje bardziej jeszcze niż zbliżanie się do lądu po przepłynięciu oceanu. W tym sensie uważam naukę za bardziej dojrzałą siostrę żeglarstwa  i niech mi wybaczą ci, dla których morze i żegluga są intelektualną ultima Thule.

 

Nigdy praca oficjalna nie była dla mnie wystarczającym do życia źródłem dochodów. Rok 1989 stworzył nieznane wcześniej możliwości – zwykły obywatel mógł założyć własną firmę. Założyłem. Byłbym może dołączył do grona młodych tygrysów biznesu, ale pewien poznany na rejsie prominentny działacz gospodarczy wylądował w więzieniu i diabli wzięli obiecane 100 tys. zielonych kredytu. Miałem za to kupić transport benzyny w Amsterdamie i sprzedać w kraju ze stuprocentowym zyskiem. Musiałem zredukować apetyt na sukces: pożyczyłem od rodziców  5 tys. dolarów i zamówiłem u przyjaciela 2 samochody w USA. Z analizy wychodziło, że da się zarobić na tym tysiąc, a może nawet półtora tysiąca dolarów. Znajomy przyjaciela przysłał mi 4 samochody – liczył sobie bowiem po 200 dolców prowizji od sztuki i tak mu się lepiej kalkulowało. Ja go rozumiem. Auta były stare i w opłakanym stanie, toteż pozbycie się ich zajęło mi dwa lata. Byłem bardzo szczęśliwy, że dołożyłem do biznesu zaledwie 2 tysiące dolarów – czyli pierwsza lekcja biznesu nie była bardzo kosztowna. Zapamiętałem chyba na zawsze: bardzo ciężko jest lekko żyć.

 

Potem było już tylko lepiej. Pierwszy grosz zarobiłem pośrednicząc w handlu szwedzkim granitem. Na ten intratny biznes trafiłem w jednym z samochodowych komisów, w którym próbowałem się pozbyć „Polish dream – American cars”. W międzyczasie jeden z kolegów żeglarzy mieszkający w USA zaproponował mi przejęcie handlu gazowymi objętościowymi podgrzewaczami wody. Dotychczasowemu partnerowi interes się znudził, bo nie przynosił spodziewanych beneficjów. Czepiałem się wszystkiego, co rokowało choćby bardzo umiarkowany ale pozytywny efekt gospodarczy, więc dlaczego nie bojlery? I tak od piętnastu lat zaopatrujemy z Witkiem K. polskie i litewskie domowe gospodarstwa w gazowe objętościowe podgrzewacze wody. Pierwsze sto sztuk sprzedawałem przez dwa lata w garażu domu moich rodziców. Wiedziałem już, że w interesach trzeba być twardym, a nie miękkim. Klienci polecali nasz towar jedni drugim i sprzedaż rosła bardzo szybko.

W czasach współczesnego, polskiego NEP-u[16], czyli zanim ukaz brukselski nie schłodził krajowej gospodarki, zarobiliśmy przyzwoity grosz, który pozwolił mi zbudować podstawy logistyczne naszego interesu w postaci hali i pomieszczeń biurowych w podwarszawskiej Kobyłce. Postsocjalistyczna, pseudowolnorynkowa i biurokratyczna machina państwa nie ustaje w wysiłkach zlikwidowania naszego przedsiębiorstwa. Nie ma roku, by bankructwo lub kryminał nie straszyły po nocach mimo, że nasz interes jest prosty jak cep i przejrzysty dla każdej z licznych spontanicznych i generowanych donosami kontroli. Unijne rygory chroniące interesy UE wbrew interesom naszych klientów, mają znaczący udział w rzucaniu kłód pod nogi każdemu przedsiębiorcy, który chce zapewniać klientom dobry i tani produkt spoza eurosowietów.

Walka trwa i na razie wygrywamy na naszym małym poletku z europejskimi koncernami. Wciąż dostarczamy tańszy i lepszy produkt niż wielcy konkurenci. Wciąż nasz klient nie dał się oszukać reklamie. Wciąż mam z czego utrzymać rodzinę i ważne inicjatywy naukowe i społeczne. Nie opuszcza mnie nadzieja, że moloch, który ewidentnie od lat niemal codziennie mi zagraża, nie przejdzie w stan patologiczny i nie stanie się PRL-o podobny. Ale to nie jest wykluczone. Niestety.

Nie mam wątpliwości, że zdolność przetrwania, pielęgnowana i satysfakcjonująca droga kupiecka którą podążam, są mocno zakorzenione i silne zasadami wyniesionymi z żeglowania i sfery zachowań prawdziwych ludzi morza, często kupców i ryzykantów, a przede wszystkim osobników wytrwałych i pracowitych. A szkoła przetrwania w starej komunie sprawdza się w nowej nadzwyczajnie.

 

Żeglowanie nierozerwalnie jest powiązane z portami. Rejs zawsze jest „dokądś”. Nawet ci nieliczni dogmatycy żeglarstwa jak Ludomir Mączka czy Tristan Jones, którzy dosłownie „domem swym uczynili siedem  mórz”, musieli dopływać do portu, by kontynuować żeglugę. Ja mam za sobą bogatą historię żeglarskiej ewolucji: przez ponad 120 tysięcy morskich mil statki moje płynęły do wolności, do sławy i po przygodę, żeglowałem dla chleba czyli dla pieniędzy i dla dzieci – by pokazać im inny świat niż ten prozaiczny dzień powszedni. Ewolucja zwiększała moje wymagania i stawały przede mną przypadkowo lub kreowałem świadomie zadania bardziej wyrafinowane. Ostatnie rejsy mają charakter przede wszystkim naukowy.[17]

Przebieg żeglarskiej ewolucji i nieuchronny upływ czasu dokonywały jakościowo-ilościowych przewartościowań w moim życiu: wartością samą w sobie stał się port. Pierwszy, który wybrałem na dłuższy postój w 1988 roku, to zrujnowana zagroda mazurska rozparta samotnie na skarpie jeziora Borowego. Żona Ewa nazwała ją „Kurzą Łapą”, bo przypominała w fazie początkowej siedlisko czarownicy z chatki na kurzej łapce, kryjącej swe tajemnice pośród dzikich chaszczy i niebotycznych pokrzyw. Po prawie dwudziestu latach jest skromnym, ale zadbanym portem z flotą małych, zabytkowych już nieco łodzi. Portem, w którym szklanka „żółtego płynu” z kostką lodu i widokiem na jezioro nabiera znaczenia symbolu – znaczy i smakuje jak wytchnienie po osiągnięciu portu, gdy za rufą rozpłynęły się żywioły.

 

Kiedy wróciliśmy z rodziną do Warszawy, okazało się, że potrzebuję portu blisko miejsca pracy. Pływając pontonem po Wiśle znalazłem „Parowę”. Prawobrzeżną skarpę Wisły pomiędzy Zakroczymem i Czerwińskiem przecinają głębokie parowy dla których miejscowa tradycja zarezerwowała określenie w rodzaju żeńskim: „ta parowa”,  zamiast gramatycznie poprawnej formy: „ten parów”. Chciałbym żeby „Parowa” – mój podwarszawski port – była moją ultima Thule. Tam brzeg wysoki jest jak w Dundee i chętnie właśnie z „Parowy” wypłynę w ostatni rejs do Hilo.

 

Przygoda z Hermandad de la Costa zaczęła się dla mnie w 1973 r. w Talcahuano i Valparaíso. Mesa chilijska opiekowała się studencką załogą s/y Konstanty Maciejewicz jak przystało na „ojców założycieli” Bractwa i to robiło wielkie wrażenie. Nie zostaliśmy wtedy „Hermanos” z błahego powodu, a potem życie toczyło się zbyt wartkim strumieniem zdarzeń, by jakaś organizacyjna kotwica mogła je zatrzymać w miejscu, choć na krótką chwilę Zafarrancho. Dopiero po bardzo wielu latach Brat Bolek Kowalski (#1) przekonał mnie, że żeglarski kosmos to również tradycja i organizacja, że także to pole wymaga uprawy i że to jest obowiązek ludzi morza i zaszczyt jednocześnie. Nie żałuję, że Mu uwierzyłem. Mesa Kaprów Polskich chociaż znaczona jest  czasem polskim piekłem, ale nosi chwałę i wielkość narodu, który może śmiałym okiem rozglądać się po meandrach historii nowożytnej, bez kompleksów wobec sąsiadów i aliantów. Zasilają Bractwo Wybrzeża ludzie wielkiego serca i rozumu, prawdziwi ludzie morza. Dobrze jest być razem z nimi, chętniej na dobre, ale jak trzeba, to i na złe.

 

Mesa Kaprów Polskich zaszczyciła mnie wyborem na Pierwszego Sztormana i Kapitana przez pełne kadencje. Sprawdzałem w Mesie Kaprów Polskich moje credo wyniesione z pokładów jachtów i zimowania w Antarktyce: stwórz warunki by podwładni pokazali jak wiele potrafią. Udało się naruszyć stereotyp Mesy Kaprów Polskich jako towarzystwa wzajemnego dowartościowania.

Z konkretów za moich kadencji: powstał zwarty zestaw praw i tradycji nazwany Ustanowienia, opracowano i wykonano nową Banderę Narodową MKP, zaczęła ukazywać się Złota Seria MKP, powstała idea wydania Dykcjonarza MKP, zrobiono brackie krawaty i bandery, wprowadzono w życie ceremoniał pożegnania Braci odchodzących na wieczną wachtę, właściwą oprawę uzyskały ceremonie nadawania honorów. Podjąłem próbę okiełznania i ucywilizowania spotkań Braci na tradycyjnych Zafarrancho. Chodziło o to, by spory i problemy rozstrzygać między walnymi zebraniami Braci. By Zafarrancho stało się świętem i prezentacją brackich przewag i dokonań w świecie tradycji i kultury ludzi morza, a nie warcholskim sejmikiem, który ma załatwiać osobiste porachunki i odreagować indywidualne frustracje.

Przewodzenie Mesie Kaprów Polskich to było wielkie przeżycie i doskonała szkoła przetrwania. Docenione w sposób aż nadto szczodry przez wielu Braci, których szacunek za moje wysiłki czuje zawsze, cenię sobie nadzwyczajnie i jestem im za to wdzięczny. Chciałbym żeby wiedzieli, jak bardzo mi pomagali i jak wiele satysfakcji mi dostarczyli. Dzięki nim – było warto! Zostałem przez Braci uhonorowany czterema białymi i trzema czerwonymi Gwiazdami oraz Medalem Bractwa Wybrzeża. Jestem z tego bardzo dumny, ale przecież nie dla honorów pełni się służbę i stara się wypełniać obowiązki. Pozytywny efekt działań wszelakich jest najwspanialszą z nagród.

 

To by było na tyle. Starałem się nie przechwalać zbytnio, ale nie upieram się, że mi się to udało. Trudno. Jeśli wyszedł mi autopanegiryk, to mogę tylko wyjaśnić, że starałem się relacjonować moją prawdę o tym, co dane mi było w życiu zrobić. Nie pisałem o klęskach, z których składa się niemal całe życie, gdyż to by było sprzeczne z przesłaniem Dykcjonarza MKP i ogólnie – nie do wytrzymania. Wierzę głęboko, że wszystko co udało mi się osiągnąć zawdzięczam sobie w stopniu nader umiarkowanym. W życiu na co dzień, ale szczególnie  w niebezpieczeństwie, niewątpliwie miałem ogromne wsparcie z zewnątrz, które jedni nazywają przypadkowym fartem, a inni ukierunkowaną łaską. Nie ukrywam, że od lat znów zaliczam się do tych innych.

 

Eugeniusz Moczydłowski

Tekst pochodzi z:
Dykcjonarz Mesy Kaprów Polskich.
Knabe, Jerzy; Eugeniusz Moczydłowski [red.].
Warszawa : Megas, 2012; s. 219-232.

 


[1] Norman Davis w historii Wrocławia Mikrokosmos podaje, że istnieje źródło przypisujące Magnusowi pochodzenie od króla angielskiego Harolda II pobitego pod Hastings przez Wilhelma Zwycięzcę w 1066 r. Harold II był krewnym Kanuta Wielkiego, króla Danii, Norwegii i Anglii, syna Świętosławy, która była córka Mieszka I i Dobrawy. Tak więc Magnus Zaremba – Anglik z pochodzenia – miał po kądzieli korzenie słowiańskie i nic dziwnego, że osiadł w kraju przodków.

[2] Rezerwat Grabicz, położony na zachód od Wołomina, to las mieszany wokół ostoi ptactwa wokół zbiorników wodnych powstałych po wydobyciu torfu. Obecnie miejsce uległo degradacji w wyniku obniżenia poziomu wód gruntowych i osuszenia terenu.

[3] Wokół odrestaurowanej kaplicy ks. Skorupki koło wsi Ossów odbywają się 15 sierpnia rocznicowe uroczystości z okazji Cudu nad Wisłą, często z udziałem naczelnych władz  państwowych.

[4] Właściwie władza wyciągnęła po mnie rękę po raz pierwszy we wsi Ossów, gdy miałem lat dwanaście. Miejscowy sołtys przesłuchał mnie na okoliczność fotografowania wieży triangulacyjnej aparatem marki „Druh”. Prowadząc mnie na posterunek MO próbował koniecznie wybadać, kto zlecił mi to ambitne zadanie w strefie przypoligonowej. W marcu 1968 roku wychowawca internatu na ul. Raszyńskiej chciał mnie oddać w ręce MO za pisanie sobie i koledze podań o zezwolenie na wyjście z internatu. Nie podobała mu się ani forma, ani treść. (Na szczęście na maturze wypadłem nieźle – znalazłem się w gronie 100 najlepszych maturzystów stolicy odznaczonych Odznaką Tysiąclecia Państwa Polskiego). Dwudziestego siódmego grudnia 1970 r. o godzinie czwartej nad ranem, pod mostem kolejowym na Bugu otoczył nasz namiot oddział MO wsparty grupą ORMO z Siemiatycz. Pod lufami kałasznikowów, w tęgiej zadymce wyjmowaliśmy na śnieg części kajaka „Neptun”, konserwy i zupy w proszku. Następnego dnia koło południa, od wschodu przez most przejechał pociąg z radzieckimi czołgami. Te wydarzenia złożyły się nam w logiczną całość dopiero po powrocie do domu i wysłuchaniu wiadomości „Wolnej Europy” o wydarzeniach na Wybrzeżu w grudniu 1970 r.

[5] Zbierajewski, Janusz (red.). Pokłon Hornowi, Księga pamiątkowa wydana w dwudziestopięciolecie Bractwa Kaphornowców.  Warszawa, Korporacja TIGOR S.A., Dom Wydawniczy „Morze”, 2000. ISBN 8391336808.

[6] Moczydłowski, Eugeniusz. Pod żaglami i na cumach. Warszawa : KAW, 1978.

[7] Moczydłowski, Eugeniusz. Pod żaglami do Arktyki i Antarktyki. Warszawa : MAW, 1980. ISBN 8320301904.

[8] Robak, Kazimierz. „Pogorią” na koniec świata. Gdańsk ; Wydawnictwo Morskie, 1983. ISBN 83215444088.

[9] Virca – od: Virgo i Cancer, znaków Zodiaku mojego i Małgorzaty.

[10] Przyjaciele zwrócili mi uwagę, że otrzymanie paszportu w stanie wojennym, to nie była bułka z masłem. Szczególnie, że na liście Wildsteina figuruje etatowy pracownik SB Eugeniusz Moczydłowski. IPN wydał mi zaświadczenie nr 659/06 z dnia 30.03.2006 r., że moje dane osobowe „ nie są tożsame z danymi osobowymi, które znajdują się w katalogu funkcjonariuszy, współpracowników, kandydatów na współpracowników organów bezpieczeństwa państwa oraz innych osób, udostępnionych w IPN od dnia 26 listopada 2004 r.

[11] Na Barbados i Saint Lucii spotkałem ludzi, którzy ciepło wspominali Leonida Teligę (Brat Wybrzeża z cyfrą ).  Czytałem Samotny rejs „Opty”, wchodziłem do opisanego tam baru, pytałem o ludzi z książki i…. „zaraz tu będzie!” – odpowiadał barman! Tak spotkałem Jimmy’ego Smitha na Barbados. W Castries na St. Lucii słuchałem opowieści Janusza i Zosi Messingów. Dom Messingów, z widokiem na zatokę Castries, był drogowskazem w poszukiwaniach życiowej przystani, jaką piętnaście lat później stała się nadwiślańska Parowa.

[12] Filia Uniwersytetu Warszawskiego, obecnie: Uniwersytet w Białymstoku.

[13] Giertych, Maciej. Pan Bóg czy dobór naturalny. [Moczydłowski, Eugeniusz (red.)] Białystok : Megas, 1994. ISBN : 8390141302.
„MEGAS” nazwa firmy handlowej i wydawnictwa powstała z połączenia moich inicjałów i angielskiego rzeczownika „gas”, czyli „benzyna”, na sprzedaży której miałem zbić fortunę. Dopiero z lektur o megalitach Europy dowiedziałem się, że „megas” to po grecku „wielki”. Wyjaśniam, by zapobiec podejrzeniom o przesadną megalomanię. Firma prezentuje się na stronie: www.richmond.pl

[14] www.creationism.org.pl

[15] www.wydawnictwomegas.pl

[16] NEP – Nowaja ekonomiczeskaja politika: niemal wolnorynkowa gospodarka wprowadzona przez Lenina kilka lat po Rewolucji Październikowej (na X zjeździe RPK, marzec 1921). Uratował Rosję przed katastrofą głodu i nędzy, a bolszewików, przed zdmuchnięciem z kart historii przez kolejną, tym razem antybolszewicką rewolucję, która wisiała na włosku.

[17] W 2003 i w 2004 roku na jachtach NautiliusRoztocze na Spitsbergenie badałem zależność rozmieszczenia flory fauny od warunków środowiska. Dla nauki żeglowałem już wcześniej: w 1987/88 pracowałem jako ekolog na trawlerze-przetwórni m/t Gemini na wodach Oceanu Południowego.


► Periplus – powrót na Stronę Główną