Stanisław Feliksiak:
Podróż na statku „Dar Pomorza” do Brazylji i na Martynikę
z postojem na Teneryfie i Azorach.

[1931/1932]

Państwowe Muzeum Zoologiczne dzięki uprzejmości Ministerstwa Przemysłu i Handlu oraz Dyrekcji Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, otrzymało dwa miejsca na statku szkolnym do dyspozycji swych pracowników, którzy mogliby wyzyskać podróże szkolne w celach faunistycznych. Z ramienia Państwowego Muzeum Zoolo­gicznego wzięli udział w ekspedycji dyrek­tor tegoż Muzeum p. Wacław Roszkowski i autor niniejszego artykułu.

 

Pod komendą kapitana Konstantego Ma­ciejewicza, na pięknej fregacie trzymasztowej ,,Dar Pomorza” pojemności 1561 tonn, w dniu 3 paź­dzier­nika 1931 r. opu­ściliśmy Gdynię. Burze, wiatry niepomyśl­ne, mgły, panujące na Bałtyku, w cieśni­nach: Sund, Kattegat i Skagerrak oraz na Morzu Północnem, odbiły się nieko­rzystnie na szybkości statku. Dopiero w dniu 17 paź­dzier­nika wypłynęliśmy z ka­nału La Manche na fale Atlantyku.

 

Na oceanie pogoda przedwiośnia, słoń­ce dość silnie przygrzewa. Przed dziobem statku pląsają delfiny. Poszczególne osob­niki dochodzą dwumetrowej długości. Po­ruszają się z nadzwyczajną zręcznością, połyskując jasnym spodem ciała, lub też wyskakują ponad fale. Pojawiają się licz­niej zwierzęta pelagiczne. Do siatki obrę­czowej, zarzucanej ze statku, wpadały żebropławy, meduzy, salpy kolonjalne, two­rzące do 60 cm długie, żółtawe łańcuchy dwurzędowe, to znów złączone w pierście­nie, składające się zwykle z pięciu dużych egzemplarzy.
Na wysokości Gibraltaru, dnia 27 października, fale oceanu wyraź­nie błękitnieją. Temperatura powierzchni wody dochodzi w południe do 22° C.
Dnia 29 października na horyzoncie zarysowały się kontury wyspy Porto Santo, za nią wi­doczna Madeira. Pogoda pasatowa, niebo­skłon zaciągnięty chmurami. W nocy bły­skają z głębi wody intensywnie zielone światła, lśniące jeszcze 30 m za statkiem. Wieczorem dnia 31 października, w od­ległości 55 km wyłonił się na widnokręgu ponad chmurami potężny szczyt wulkanu Teneryfy, Pico de Teyde (3715 m).

Rys. 1. Euphorbia canariensis.

 

Wpłynęliśmy do portu Santa Cruz de Tenerife. Z pokładu statku roztoczył się wspaniały widok na łańcuch górski, schodzący do morza w kierunku północno-wschodnim, skąpany w intensywnych pro­mieniach słońca. Potężne skały ostrokończyste, pożłobione wpoprzek głębokiemi wąwozami, u których wyjścia wabi żywa zieleń roślin egzotycznych. We wklęśnię­ciu masywu górskiego, przy ujściu jednej z dolin widoczne miasto, tulące się przed­mieściami do zboczy górskich. Między białemi domami o przeważnie płaskich dachach wznoszą się tu i owdzie strzeliste palmy daktylowe i araukarje.

 

Najbardziej pociągają nas doliny, zwane tutaj Barrancos i Barranquillos, gdzie spo­dziewamy się znaleźć zbiorniki wodne. W ujściu dolin zielenią się ogrody bananowe, gdzieniegdzie drzewa laurowe, pomarań­czowe, figowe i od strony morza – liczne tamaryszki.

 

Na zboczach górskich nisko rosną aga­wy, wyżej wspaniałe świeczniki wilczomleczu Euphorbia canariensis oraz Sempervivum. Licznie występuje Opuntia, szcze­gólnie przy domostwach. Dawniej hodowano na niej obficie mszyce Coccus cacti, przerabiane na czerwoną farbę koszenilową. Koszenila przed wynalezieniem farb anilinowych była ważnym produktem zbytu.

 

Ściany skalne piętrzą się nad szosą wy­soko, dużo w nich jest jaskiń, zamieszka­nych przez biedną ludność, prowadzącą nędzne, prymitywne życie. Do wyżej położonych wchodzi się po stopniach, kutych w skale lub też po drabinach sznurowych.
W wąwozach brak wody, trafiliśmy na okres suszy, jedynie na południowym krań­cu miasta w Barranco de Santos natknę­liśmy się na duże kałuże, resztki strumie­nia, zamieszkane przez liczne zwierzęta wodne.

 

Zwiedzamy miasto. Ulice wąskie, czyste, przeważnie asfaltowane. Ruch automobi­lowy dość duży. Niewielkie place są ozdo­bione posągami i roślinnością egzotyczną, palmami daktylowemi i wachlarzowemi (Chamaerops). Za żaluzjami okien śpie­wają kanarki, hodowane tu na wielką ska­lę i z zamiłowaniem. Miasto o dużym ruchu handlowym skupia 82.700 ludzi, co stanowi prawie połowę wszystkich mie­szkańców wyspy, dochodzących do 180.000.

Rys. 2. Dolina Orotawy z widokiem na Pico de Teyde.

 

W górach już na wysokości 600 m kraj­obraz roślinny przybiera charakter bar­dziej północny. Wyżej występują lasy li­ściaste, niżej pola uprawne. Każda piędź ziemi możliwa do uprawy dobrze jest wy­zyskana. Na zboczach widoczne liczne ta­rasy umocnione charakte­rys­tycznemi mur­kami. Wodę do pól uprawnych sprowadza­ją wodociągami z gór, gdzie znajdują się duże zbiorniki deszczówki, przegro­dzone olbrzymiemi tamami. Wszędzie przy dro­gach wioskowych widoczne są baseny ocembrowane, połączone z wodo­ciągiem.
Doliny urodzajne jak np. w okolicy La Orotawa, miasteczka leżącego u stóp wul­kanu Pico de Teyde, prawie całkowicie są zajęte pod plantacje bananowe, prowa­dzone na wielką skalę, ze względu na ła­twy eksport do Europy. Ziemia zgroma­dzona jest przeważnie w rękach niewielu plantatorów, a pozostała ludność posiada małe kawałki, które ledwie jej umożliwia­ją nędzną egzystencję. Prócz rolnictwa zajmują się hodowlą kóz, bydła, przemy­słem domowym, między innemi koronkar­stwem, w nadmorskich terenach żeglar­stwem i rybactwem.

 

Po pięciodniowym pobycie na Teneryfie, dnia 5-go listopada opuszczamy wyspy Kanaryjskie. Siódmego dnia wpłynęliśmy do kanału między wyspami Santo Antão i São Vicente, należącemi do archipelagu Cabo – Verde. Jesteśmy znów otoczeni obłoczkami pasatowemi, unoszącemi się na horyzoncie.
Poniżej 10° szero­kości północnej wjechał statek w obszar ciszy. Żagle zwi­sają. Słońce silnie przygrzewa. Nieboskłon co pewien czas zaciąga się chmurami, przeważnie w godzinach rannych i wie­czornych. Czarna powłoka chmur roz­świetlana potężnemi błyskami, padają krótkotrwałe deszcze ulewne.
Dzięki bar­dzo zwolnionemu biegowi statku mogliśmy wszyscy wygodnie przyglądać się przepły­wającym obok zwierzętom. Z tyłu unoszą się niezmordowanie jaskółki morskie, Oceanites. Słychać donośne sapanie kaszalota, dziesięciometrowej długości, szybko się oddalającego. Ponad fale wzbijają się stadka ryb latających, Exocoetus. Ukaza­ły się liczne ryby tuńczyki, za niemi ciąg­nęły gromadki delfinów po kilka osobni­ków w każdej. Z samicami płynęły młode pojedyncze sztuki. Wychylały ponad fale pionowo przód ciała, niektóre znów ude­rzały silną płetwą ogonową kilkakrotnie o powierzchnię wody.
Obok statku pojawiły się rekiny w liczbie trzech egzemplarzy z rodzaju Carcharias. Towarzyszyły im ryb­ki piloty Naucrates; większemu 2,5 metra długiemu – cztery, przyczem najmniejsza rybka płynęła przed czołem drapieżnika, pozostałe zaś z boków. Piloty, zaciekawio­ne przynętą, podpływały do niej, poczem wracały na uprzednie stanowiska. Pod jed­nym ludojadem para dużych złotych ma­kreli, Coryphaena. Rekiny kilkakrotnie zdejmowały mięso z haka, przyczem od­wracały się spodem lub bokiem ciała do góry. Wreszcie udało się schwytać największego, wciągany na pokład trzepotał się silnie, co doprowadziło do pęknięcia li­ny i utracenia zdobyczy. Jedyne trofeum stanowiła rybka przyssawkowa Echeneis, pasażerka rekina, która nadzwyczaj moc­no przylgnęła do przynęty przy pomocy przyssawki znajdującej się na wierzchu głowy.
Pojawiły się jamochłony kolonjalne, piękne rurkopławy: Physalia, żegla­rzem portugalskim zwana, o dużym do 20 cm długim przezroczystym pęcherzu powietrznym błękitnej barwy z różowym grzebieniem, pełniącym rolę żagla, Velella fioletowej barwy z wystawioną do wiatru silną płytką pionową. Na powierzchni wo­dy widoczne, podobne do pęcherzyków pianki, srebrzyste tratewki mięczaków przodoskrzelnych z rodzaju Janthina. Do oryginalnej łódeczki przylega mięczak sto­pą nogi, przyczem podstawa muszelki zwrócona jest ku górze i dzięki fiołkowej barwie prawie niewidoczna. Wychwytując przednią częścią nogi pęcherzyki powietrza i otorbiając je śluzem, rozbudowuje w mia­rę potrzeby swą tratewkę, która służy rów­nież jako miejsce przyczepu złożonych jaj.
Między 10° i 5° szerokości północnej, tem­peratura wody na powierzchni dochodziła do 28° C, bliżej ku równikowi opadła do 25° C.

 

Zbliżamy się do kontynentu Ameryki Południowej. Jaskółki morskie zniknęły. W dali ukazał się piękny biały ptak, mie­szkaniec tropikalnych stref oceanu, Phaeton, z dwiema sterówkami bardzo wydłużonemi. Dnia 27 listopada, na wysokości 8° szerokości południowej wyłoniły się brzegi północnej Brazylji, lekko pagórko­wate, pokryte lasami. Rozróżniamy już malownicze grupki palm kokosowych. Na wzniesionem nadbrzeżu widnieją tonące w zieleni domy i wille Olinda, dawnej stolicy stanu Pernambuco, założonej w 1532 r. Kilka kilometrów na południe od Olindy, na niskim brzegu coraz wyraźniejsze białe domy dzielnicy handlowej i portowej obecnej stolicy Recife de Pernambuco.

W porcie przycumowano statek do mola, zbudowanego na rafie koralowej. Wycho­dzimy na ląd i zwiedzamy miasto, leżące w ujściu szeroko rozlanych odnóg rzecz­nych Capibaribe i Beberibe, liczące 238 843 miesz­kańców. Najładniejsze są stare dziel­nice za mostami. Dość dużo ogrodów, pla­ców ozdobionych pomnikami, smukłemi palmami królewskiemi i araukarjami. Ruch duży, liczne tramwaje, obsługiwane przez mulatów, łączą odległe przedmieścia i miejscowości podmiejskie. Wszędzie prze­waża ludność mulacka najróżniejszych od­cieni skóry, dużo jest również murzynów czystej krwi. Panuje tutaj nędza wśród uboższej warstwy ludności, zarobki robot­nika wynoszą przeciętnie 3 milrejsy dzien­nie, co się równa 1,5 zł. Na murach domów widoczne ślady kul: przed kilku tygodnia­mi policja stanowa stłumiła rewoltę bataljonu wojsk federalnych, poczem ofice­rów zesłano na wyspę skalistą Fernando Noronha.

 

W okolicy miasta rozciągają się obszary bagien słonych, porośniętych krzewami mangrowowemi. W czasie odpływu błota wyłaniają się i cuchną silnie. Pod korze­niami szczudłowemi krzewów, z licznych nor wydrążonych w błocie, wyłażą rzesze krabów i wygrzewają się w słońcu a zanie­pokojone błyskawicznie się ukrywają. Mu­rzyni łowią je na przynętę, zarzucaną na sznurku, przyczem krab chwyta zdobycz tak silnie kleszczami, że trudno mu ją wyr­wać. W górze unoszą się sępy ścierwniki, wielkości kury, szybują z rozstawionemi nieruchomo skrzydłami, o charakterystycz­nie rozdzielonych lotkach. Przy drogach piaszczystych rozrzucone są nędzne wsie murzyńskie.

 

W okolicach odleglejszych spotykaliśmy dość liczne młaki, rowy, strumienie o wo­dzie wolno bieżącej, silnie zamulone, za­rośnięte sitami, liljami wodnemi i salwinją. Ogólnie rzuca się w oczy stosunkowo duża rozmaitość form zwierzęcych przy wielkiem rozproszeniu osobników, co tłumaczy się równomierną dogodnością warunków życiowych na wielkim obszarze.

Rys. 3. Droga wiejska w okolicy Pernambuco.

 

W miarę oddalania się w głąb kraju, te­ren staje się coraz bardziej pagórkowaty, porośnięty suchą trawą, krzewami i nisko rosnącemi drzewami, między któremi gdzieniegdzie spotyka się karłowata palma o butelkowatym pniu. Krajobraz ten przy­pomina sertão, obszary stepowo-leśne, cha­rakterystyczne dla wnętrza stanu, na któ­rych odbywają się wędrówki ludów. W okresie wielkiej suszy, występującej co 4 lata, roślinność sertão obumiera, a ludność wówczas z dobytkiem przesuwa się ku pół­nocy, by na wieść o deszczach opadłych w rodzinnych stronach wracać gromadnie.
Powyżej stacji filtrów, na Rio Gurjahu, wjechaliśmy w młody las tropikalny. Drzewa rosną gęsto, posplatane gałęźmi, o pniach pokrytych epifitami. Z kona­rów zwieszają się sznury lian. Powietrze wilgotne i bardzo nagrzane. Rozlega się śpiew i świegot ptaków, cykanie cykad. W górze wśród kwiatów koron drzew uwijają się rzesze kolibrów; w locie z dna kwia­tów, czy też z liści zbierają one owady, odpoczywając co pewien czas, na gałązkach. Przeważają o upierzeniu brunatnem, nie­które o metalicznym zielonym połysku pió­rek z odcieniem złotawym. Wracamy o zmroku obok palących się rżysk trzciny cukrowej.

 

Wycieczki faunistyczne były naogół mę­czące, szczególnie w porze południowej, kiedy słońce nie rzucało prawie wcale cie­nia, Przy temperaturze powyżej 40° C pot zlewał obficie osłabłe ciało, towarzyszyła temu ciągła obawa przed porażeniem, o które tu łatwo. W ostatnich dniach dopiero zjawiły się chmury, które często wylewa­ły strumienie ciepłej wody. Tworzące się kałuże w czasie krótkiej insolacji znikały.

 

W dniu 4 grudnia opuszczamy Pernambuco. Czternaście dni płyniemy ku małym Antylom. Częste szkwały. Z wysokich fal zrywają się stadka ryb latających, lecą przeważnie ukośnie pod wiatr, a pod sil­niejszym jego podmuchem płetwy piersio­we, pełniące rolę spadochronu, drżą lek­ko, co przypomina nieco ruchy skrzydeł ptasich. Długość ich lotu wynosi niekiedy 100 m.
Po przepłynięciu kanału Santa Lu­cia, dnia 19 grudnia wchodzimy do zatoki Fort de France, wrzynającej się na 10 km głęboko w zachodnie brzegi Martyniki, Na północy we mgle widoczny wulkan Pelé 1350 m wysoki. W centrum wyspy wznoszą się stromo wygasłe wulkany Piton de Carbet (1207 m). Od południa i wschodu oka­lają zatokę niewielkie wzniesienia docho­dzące do 500 m. Przy szczytach Carbet, pokrytych roślinnością pierwotną, stale gromadzą się chmury pasatowe, skraplają na zboczach swą wilgoć, dając początek licznym i dużym rzekom, spływającym we wszystkich kierunkach. Południowa część wyspy jest znacznie niższa i mniej wil­gotna.

Rys. 4. Dar Pomorza na redzie w zatoce Fort de France.

 

Martynika leży w środku wysp Na­wietrznych między Santa Lucia i Domini­ką. Posiada powierzchnię 987 km2 o bardzo gęstem zaludnieniu, na 1 km2 przypada 254 ludzi, Na 250 940 wszystkich mieszkań­ców, przeważnie murzynów i mulatów, wy­pada jedynie 10000 białych, kreolów fran­cuskich i Francuzów. Biali zgrupowani są po miastach i przy fabrykach na planta­cjach.
Południowa część wyspy najgęściej jest zaludniona, są tu największe planta­cje trzciny cukrowej, stanowiące podsta­wowe bogactwo wyspy. Tereny pagórkowa­te i równinne pokryte są polami trzciny, monotonnie wyglądającemi, poprzecinanemi w miejscach niższych licznemi kanała­mi, Dość gęsta sieć kolejek wąskotorowych zbiega się przy fabryczkach, rumiarniach i cukrowniach. Zżęte źdźbła trzciny, po oczyszczeniu z liści, zwożą z pól wagoni­kami, ciągnionemi przez woły. Trzy razy do roku po zwózce pola pokryte obciętemi liśćmi wypala się, a po wyczerpaniu się gleby w ciągu trzechletniej eksploatacji, zostawia się je ugorem.
Produkcja rumu duża, jedna z fabryk z 40 hektarów trzciny może wyprodukować 350 000 lit­rów rumu rocznie. Pod względem faunistycznym plantacje nie przedstawiają nic ciekawego, jedynie w kanałach można znaleźć trochę form wodnych. Spotyka się dotychczas je­szcze wąż jadowity Lachesis lanceolatus, który dawniej był plagą wyspy, obecnie został prawie zupełnie wytępiony przez mangusty (Ichneumon), specjalnie w tym celu sprowadzone. Walki mangustów z wę­żami stanowią w miastach, po walkach ko­gutów, najbardziej wziętą atrakcję rozryw­kową.
W uprzemysłowionej części wyspy znajdują się największe miasta handlowe, Fort de France i Lamentin.

 

Malowniczo przedstawiają się powyżej Fort de France zbocza rzeki Madame, pły­nącej na dnie głębokiej doliny, o brzegach porośniętych kępami olbrzymich bambu­sów, sięgających do 30 m wysokości. Na zboczach łagodniej pochylonych rosną drzewa chlebowe, mangowe, akacjowe, po­marańczowe, rankiem rozlega się śpiew i świegot ptaków.

 

Naogół rzeczki i strumienie mają cha­rakter górski, płyną na dnie głębokich ja­rów, tworząc liczne kaskady. Roślinność zboczy bardzo bujna, skupiona w nieprze­byte gąszcza malowniczo wyglądające, na tle ciemniejszej żywej zieleni odcinają się jasne pióropusze bambusów.

 

Najbardziej pierwotne są górzyste czę­ści wyspy, najmniej zaludnione, szczegól­nie centralny masyw górski Piton de Carbet. Już powyżej 400 m na zboczach gór rosną lasy paproci drzewiastej. Wnętrze lasów bardzo wilgotne, wśród wysokich drzew z przewagą paproci, porośniętych epifitami, pnączami, płyną liczne stru­myki, osłonięte kępami olbrzymich bam­busów. Z konarów zwieszają się sznury lian, festony mchów. Z pod nóg, po roz­miękłej ziemi uciekają duże kraby lądowe i ukrywają się w jamach pod korzeniami drzew. Bliżej szczytów las przybiera wy­gląd coraz dzikszy, korony drzew gęsto się splatają, dając silny cień. Z nieco więk­szych ssaków lasy te zamieszkuje dydelf Opossum, łowiony dla smacznego mięsa; jeden okaz otrzymany w podarunku udało się nam przewieźć do Ogrodu Zoologiczne­go w Warszawie.

 

Parowcem, stale kursującym wzdłuż za­chodnich brzegów wyspy, płyniemy do Saint-Pierre. Brzegi wysokie gładkie, w przeciwieństwie do wschodnich, bardzo urozmaiconych, osłoniętych barjerami raf koralowych.

 

Na zboczach rosną kaktusy i agawy. W ujściach dolin wśród gajów kokosowych liczne wioski rybackie. Mijamy osadę Carbet, miejsce wylądowania Kolumba w 1502 r., tutaj została założona pierwsza ko­lonja francuska w 1635 r.
Przed nami wy­łania się wulkan. Z pod samego stożka uchodzi ku morzu koryto rzeki Blanche, zniszczone ostatnio w 1929 r. wylewa­jącą się z krateru lawą. Nad płaską zatoką, na południe od ujścia Rivière Blanche, roz­ciąga się niewielkie miasto St. Pierre. Przy ulicach wyciągniętych głównie równolegle do brzegu morza, między jednopiętrowemi domami widnieją liczne ruiny porośnięte roślinnością.

Przed 30 laty St. Pierre było największem na Martynice miastem handlowem i portowem. W dniu 8 maja 1902 r. wulkan eksplodował gwałtownie, wyrzucając olbrzymi słup gazów i tufów na 3 km w górę. Ku południowi powiał po­tężny prąd rozgrzanego powietrza i w krót­kim czasie kwitnące miasto zamienił w cmentarzysko. Zginęło wówczas 30 000 lu­dzi. W porcie 16 statków uległo zniszcze­niu.

Rys. 5. Ruiny z 1902 r. w St. Pierre.

 

Postanowiliśmy zwiedzić Mt. Pelé. Zwy­kle wycieczki kierują się z Morne Rouge, miasteczka leżącego przy południowem zboczu wulkanu. Do krateru prowadzi ścieżka turystyczna. Zbocza gór pokryte zwartemi lasami paprociowemi, wchodzącemi do wysokości mniej więcej 800 m. Wy­żej zarośla krzewów i hale porośnięte tra­wami, mchami, widłakami. Z dna krateru, zawalonego głazami, wznosi się szary sto­żek wulkanu z jaśniejszemi smugami podłużnemi. Gdzieniegdzie nad fumarolami powiewają białe pióropusze dymów. Na szczycie lawy andezytowe zastygły w fan­tastycznych kształtach. Co pewien czas z pod wierzchołka obsuwa się głaz i porywa za sobą całą lawinę, walącą się w dół z głośnym łoskotem, wzbijają się przytem wysoko tumany tufu.
Od strony północno-zachodniej opuściliśmy się na dno krateru, poczem poczęło się wspinanie na zbocze stożka po olbrzymich omszonych głazach, niekiedy silnie nagrzanych, W kraterze nowszym, na wysokości 1300 m, natknęliśmy się na pionowy komin, wydobywa się z nie­go jak i ze szczelin sąsiednich gorąca pa­ra wodna. Zapach siarki. Nad poziomemi płaszczyznami ubitych tufów sterczą ska­ły andezytowe, rozsypujące się powoli. Powietrze dość chłodne, w godzinach po­łudniowych temperatura wynosiła 16° C. Stale zsypujące się lawiny głazów unie­możliwiały wejście na sam szczyt stożka.
Schodziliśmy ku morzu Karaibskiemu ko­rytem Rivière Blanche, drogą bardzo nie­wygodną po olbrzymiem rumowisku bomb wulkanicznych, dochodzących niekiedy do 2 m średnicy.

 

W ciągu prawie dwumiesięcznego poby­tu na Martynice, poczyniliśmy liczne wycieczki faunistyczne, gromadząc materjał lądowy, słodkowodny i morski.

 

Dnia 10 lutego [1932] opuściliśmy Martynikę. Płyniemy ku Azorom poprzez Morze Sargasowe. Na falach unoszą się kępki glo­nów Sargassum, niekiedy tworzące duże wyspy. Występuje na nich swoista fauna wędrowna. Spotyka się rzadko ryby, iglicznia SyngnathusPterophryne (= Antennarius) o płetwach piersiowych podobnych do kończyn płazów. Ciekawe te rybki ła­żą, chwytając gałązki promieniami płetw piersiowych i brzusznych, liczne wyrostki skórne zwiększają jeszcze powierzchnię czepną. Wszystkie te przystosowania gwa­rantują bezpieczeństwo lokomocji. Wyło­wiliśmy również gniazda Pterophryne, zbu­dowane z plechy, ściągniętej w kulistą bry­łę silnemi nićmi śluzowemi, do których przymocowane są ziarnka ikry. Powyżej 30° szerokości północnej, zielsko opance­rzone szkieletami mszywiołów, coraz cięż­sze, opuszcza się pod powierzchnię wody, coraz więcej na niem hydropolipów, kiełżów, dużych krabów z rodzaju Neptunus samców i samic, te ostatnie z jajami pod tarczą odwłoka.

 

Przed Azorami statek natknął się na sil­ny sztorm, który trwał całą dobę. Hura­ganowy wicher rwał żagle. Olbrzymia fala 10 m wysoka wywoływała przechyły do 40°, przewalała się przez pokłady, pory­wając kuter ratunkowy. Załoga i ucznio­wie dzielnie pracowali, narażając się na potłuczenia i niebezpieczeństwo zmycia za burtę.
Dopiero dnia 9 marca dopłynęliśmy do wyspy Fayal na Azorach. W dali wzno­si się wyspa Pico z potężnym szczytem wulkanu Pico Alto (2320 m), pokrytym śniegami. Najwyższy szczyt Fayalu, wy­gasły wulkan Pico Gorda (1021 m), prze­słonięty jest chmurami. Na tle wzgórzy pociętych tarasami, na południo­wo-wschod­­nim krańcu wyspy, między półwyspem Guia i wąwozem Ribeira dos Flamengos, leży niewielkie miasto portowe Horta o europejskim wyglądzie. Postój w Horcie był krótki jednodobowy, połowy robiliśmy jedynie na krańcach miasta i to wyłącznie lądowe. Naturalnych zbiorników słodkowodnych nie spotkaliśmy.

 

Dnia 10 marca opuszczamy Fayal. Mija­my wyspę São Jorge, przepływamy mię­dzy Graciosa i Terceira. Od Azorów do Polski płynął statek 20 dni, przystając je­dynie krótko w Hawrze.
W dniu 1 kwietnia [1932] byliśmy już w Gdyni. Zbiory faunistyczne, nagromadzone w czasie półrocznej podró­ży, zostały przekazane Państwowemu Mu­zeum Zoologicznemu w Warszawie.

Stanisław Feliksiak, 1932
Publikacja: Wszechświat; nr 5, 1932.

 


Periplus – powrót na Stronę Główną