Włodzimierz Palusiński – Jazz klub i okolice

Z muzyką jazzową zetknąłem się po raz pierwszy około 1957/58 roku w Sosnowcu, gdzie mieszkała moja rodzina i gdzie jeździłem na ferie świąteczne. Tam usłyszałem płytę – kronikę dźwiękową festiwalu jazzowego w Sopocie w 1956 roku.


„Festiwal Jazzowy Sopot 1956 – kronika dźwiękowa”; winylowa 10-calowa płyta długogrająca, Polskie Nagrania, L0081
(PolishJazz.pl)

 

Była to płyta prawie w całości nagrana przez Zygmunta Wicharego wraz z zespołem dixielandowym. Pamiętam dokładnie pierwszy utwór – Drums Boogie – solo na perkusji grał Michał Niemira. Mój siostrzeniec Heniek wystukiwał rytm palcami na szybie okna i parapecie, a ja osza­la­łem na punkcie tej muzyki, Elizabeth Charles śpiewała St. Louis Blues, Dinah, I’m Beginning. Drugim solis­tą tego zespołu był Jan Walasek grający na saksofonie tenorowym.

Elizabeth Charles i trzech muzyków z zespołu Zygmunta Wicharego (1960)
(Agencja Muzyczna Polskiego Radia)

 

Po powrocie do Krakowa zobaczyłem w kios­ku czasopismo „Jazz” i kupiłem. Odtąd kupowałem je co miesiąc, bo tylko tą drogą na razie docierały do mnie wiadomości o jazzie. Dowiedziałem się, na jakich falach i o której godzinie nadaje z Głosu Ameryki swoje audycje jazzowe Willis Conover, jakie jeszcze inne zespoły w Polsce i na świecie grają tę muzykę, że w Krakowie jest Jazz Klub przy ulicy Marka (później dopiero przywrócono tradycyjną nazwę tej ulicy – św. Marka).

Kraków, ul. św. Marka 15
(Tusiewicz, Grzegorz. Krakowski Jazz-Klub „Helikon” 1956-1969; IV str. okł.)

 

Cóż z tego? Drzwi do Jazz Klubu w Krakowie były zawsze zamknięte, ale prawie na całej długości ulicy było słychać muzykę. Muzykę z wyraźnym pulsem rytmicznym, z akcentami w zupełnie nieoczekiwanych miejscach i swo­bodną improwizacją. To było to! Częste przechadzki ulicą Marka, przystawanie niby przypadkiem i słu­chanie dochodzących zza zamkniętych drzwi dźwięków nie w pełni mnie zadowalało. Z czasem zau­wa­żyłem, że takich przypadkowych przechodniów jak ja jest więcej. Jacyś ludzie pojedynczo wchodzili lub wy­chodzili z podłużnymi futerałami, ale drzwi zawsze zamykały się za nimi szczelnie. „Za wysokie progi” – pomyślałem.

Nie zrażając się tymi ciągle zamkniętymi drzwiami, rozpocząłem naukę gry na trąbce w szkole muzycz­nej I stopnia nr 2 w Nowej Hucie. Zacząłem też słuchać płyt z nagraniami różnych zespołów.

Nowy etap w zdobywaniu wykształcenia rozpoczął się w latach nauki w liceum przy ulicy Grzegórzec­kiej – siedlisku młodych adeptów nowej muzyki (Wojtek Salamon, Zdzisław Garlej, Andrzej Jakóbiec, Rysiek Kwaśniewski, Leszek Żądło).

Pamiętam, gdy z okazji jakiegoś święta majowego na estradzie za szkołą grał zespół studencki w skła­dzie – trąbka, saksofon altowy, akordeon i perkusja. Wykonywali repertuar tzw. mieszany, w tym również standardy jazzowe, takie jak When the Saints…, Lady Be Good, Down by the Riverside, obok popularnych melodii.

W „kawałkach” dixielandowych szczególnie podobała mi się gra trębacza, charakterystyczne swingo­wa­nie i improwizacja (już wtedy dość dobrze umiałem rozróżniać te elementy jazzu). Po występie podszed­łem do niego i zapytałem, gdzie grają na stałe i jak nawiązać z nimi kontakt, przyjść, posłuchać, pograć, pog­adać. Odpowiedział:

– Stary! Przyjdź do nas, właśnie organizujemy studencki klub jazzowy. Nazywam się Jurek Porębski, wołają na mnie „Wąż”. Zapytaj o mnie w starym Żaku na portierni. Nie mieszkam tam na stałe, ale jak zapy­tasz o „Węża”, powiedzą Ci, gdzie aktualnie jestem.

Po pewnym czasie poszedłem do wskazanego akademika (Dom Studencki Żaczek) i na portierni zapy­tałem o „Węża”.

– Aaaaaa! Porębski. Jest na dole w kotłowni.

Idąc korytarzami piwnic słyszę dźwięki fortepianu. Wchodzę do jakiegoś pomieszczenia, wybielonego, u stropu przebiegają na całej długości rury mniejszej i większej średnicy, a w kącie siennik. Mniej więcej na wprost drzwi, tyłem do mnie siedział przy pianinie człowiek i grał zapamiętale coś, co wzbudzało we mnie podziw. Jak można tak biegle przebierać palcami! Stałem na środku, słuchając. Przypuszczam, że nie spost­rzegł mojej obecności. Po pewnej chwili przyszedł Jurek, niosąc ostrożnie talerz zupy. Później powiedział mi:

– To jest Adam, student I roku PWSM, on tu ćwiczy, bo nie ma instrumentu, ani nie ma gdzie mieszkać.

Jurek zorganizował Jazz Klub „Nawojka” w żeńskim akademiku przy ulicy Reymonta. Dostałem legi­ty­mację i byłem jednym z pierwszych jego członków.

Co środę około godz. 19.00 odbywało się jam session – tzw. Chała z Dżemem. Scenariusz był zawsze podobny. Najpierw grali „tradycjonaliści”, około 21.00 po­da­wano na tacy przy bufecie pokrojoną chałkę i do wyboru kilka różnych rodzajów dżemu, następnie na podium stawali wracający ze szkół „moderniści”, później (czasami) podawano lampkę grzanego wina z goź­dzi­kami (tzw. grzaniec) i rozpoczynało się ogólne jam session. Występowali tam m. in. wspomniany wcześ­niej student z kotłowni – Adam Matyszkowicz, Zbigniew Raj, Andrzej Nowak, Tomasz Stańko, Jurek Porębski, Jan Zylber, Andrzej Piela, Tadeusz Wójcik, Stanisław Raczyński, Jan Kudyk, Wiktor Perelmuter. Na pewno byli i inni, których w tej chwili nie pamiętam. Składy zespołów prawie nigdy nie były kompletne, a podziału na kategorie i style też nie przestrzegano.

Okres cotygodniowego chodzenia do „Nawojki” przerwał mój wyjazd do innego miasta, a później służ­ba wojskowa w garnizonowej orkiestrze wojskowej. Powrót do Krakowa po 4-letniej nieobecności w 1965 to powrót do zupełnie innej rzeczywistości. Jazz Klub na Marka drzwi miał już szeroko otwarte! Wpraw­dzie przy bramie stał jakiś osobnik w okularach i sprawdzał legitymacje, ale stare znajomości z Wojtkiem Salamonem, Andrzejem Jakóbcem umożliwiały mi wejście do środka. A w środku atmosfera pełna dymu i kawiarnianego gwaru.

„Helikon” – polichromia Wiesława Dymnego
(Tusiewicz, Grzegorz. Krakowski Jazz-Klub „Helikon” 1956-1969; str. 77)

 

Milczący i sztywno siedzący na ławce Krzysztof Niemczyk z drew­nia­nymi ptaszkami na ramionach, gestykulujący Jacek Gulla wyjaśnia coś, czego się wyjaśnić nie da, głos Louisa Armstronga wydobywający się z adapteru Bambino, siedzący bezpośrednio na podłodze pod filarem Zbigniew Warpechowski wyjaśnia jakiemuś studentowi wyższość koncepcji architektonicznych japońskego architekta Kanzo Tange nad architekturą Le Corbusiera, dookoła dziewczyny z natapirowanymi włosami, doskonałe kanapki przy barze – piwo też jest. I rozmowy, rozmowy, dyskusje, śmiechy Tak to pamiętam. Dostałem legitymację klubową i tak stałem się członkiem i częstym bywalcem klubu.

„Helikon” – legitymacja klubowa
(Tusiewicz, Grzegorz. Krakowski Jazz-Klub „Helikon” 1956-1969; il. str. 80)

 

Ale prawdopodobnie nie dane mi było zostać muzykiem-jazzmanem, bo z czasem ze „słuchowca” sta­łem się „wzrokowcem”, jak to zwykle w tym okresie życia bywa, i po zdaniu egzaminu na studia w kra­kow­s­kiej ASP na wydział form przemysłowych, mimo że trafiłem na bardzo „muzykalny” rok (Heniek Słaboszowski, pianista jazzman z krwi i kości, uwielbiający Arta Tatuma, Adam Kiebuła – woka­lista, basso pro­fondo, który jeszcze w czasie studiów kończył średnią szkołę muzyczną, Piotr Łopalewski, grający na mandolinie w „Zdroju Jana” – zespole, który w pewnym okresie działalności był szczególnie awangardowy, Maciek Szempliński – stary kumpel i stały bywalec jazz klubu) – to poszed­łem już zupełnie inną drogą.

Myślę, że na każdego z nas, na nasze dalsze losy i drogi życiowe (czego wów­czas może nie uświa­damia­liśmy sobie) kontakt z jazzem, ze środowiskiem jazzowym krakowskiego Jazz Klubu miał duży wpływ i znaczenie. A z całą pewnością mogę to powiedzieć o sobie. ■

Włodzimierz Palusiński
projektant grafiki
reżyser filmów animowanych
Kraków

 

 

w: Tusiewicz, Grzegorz. Krakowski Jazz-Klub „Helikon” 1956-1969 – wspomnienia, impresje i relacje.
Kraków : Polskie Wydawnictwo Muzyczne, 2006.

 

 

Ilustracje: Periplus.pl/(kr)

 


Dalej do:
►► Stanisław Raczyński – Kraków, Moskwa i Meksyk ◄◄

 

► Powrót do: Grzegorz Tusiewicz. Krakowski Jazz-Klub „Helikon” 1956-1969.

 


► Periplus.pl – powrót na Stronę Główną