Zbigniew Studziński: Życie to żart

1

Oto go prowadzą.

Nie zdawał sobie sprawy, nie spodziewał się, nie przypuszczał, że to się odbędzie z taką pompą, z takim namaszczeniem, uroczyście. Był zaskoczony podniosłą atmosferą ceremonii. I widać było, że te jego odczucia udzielały się również pozostałym jej uczestnikom. Widział wokół siebie twarze skupione, twarze zamyślone, może trochę melancholijne, a nawet chyba łagodne. Zniknęła gdzieś wszechobecna na co dzień surowość, czasem arogancja. Nie było słychać stanowczych komend, niecierpliwego popędzania, podniesionych głosów. Atmosfera była prawdziwie świąteczna. Kilku strażników uśmiechnęło się do niego tego ranka. Ten i ów spytał o samopoczucie. Jeszcze przed śniadaniem zaprowadzili go do łaźni. Potem dali czysty, choć nie nowy, drelichowy uniform. Oczywiście, byli też tacy, którzy nie kryli zadowolenia. Cieszyli się, że to już koniec, że już nie będą musieli go widywać. Ale oni zawsze go nie lubili.

Przodem szedł dyrektor więzienia. Właściwie należałoby powiedzieć, kroczył. Powoli stawiał sztywno wyprostowane nogi. Jak na defiladzie. Włożył też, zamiast codziennego, wyświeconego na łokciach i wypchanego na kolanach, odświętny, granatowy garnitur i ładny, szafirowy krawat. Pół kroku za nim, przygięty w zawodowy pokornym półukłonie dreptał zastępca dyrektora. Od lat czekał na swoją szansę, od lat liczył na awans, który słusznie, jego zdaniem, mu się należał. Ale dyrektor wciąż trwał na stanowisku. Do emerytury dużo mu jeszcze brakowało. I do tego był zdrowy. A, co gorsza, nie lubił swojego zastępcy i okazywał mu to na każdym kroku. Zwłaszcza publicznie.

Asystowało im kilkunastu strażników. Właściwie nie wiadomo, czemu aż tylu. Kilku wyznaczył dowódca zmiany, wielu przyszło z czystej ludzkiej ciekawości. Ten i ów ze współczucia, niejeden z radości. Wszyscy zaś z prostej przyczyny – taka gratka, taka okazja trafia się wyjątkowo rzadko, a kto wie, czy następna trafi się im w ogóle?

Tylko twarz kapelana pozostawała nieprzenikniona. Ktoś mógłby powiedzieć, że znać było na niej znudzenie, albo zawodową obojętność. Ktoś mu nieżyczliwy mógłby powiedzieć, że miał w nosie duszyczkę, której towarzyszył, by nieść jej pociechę i duchowe wsparcie. Ale tak mógłby powiedzieć jedynie człowiek małego serca, złośliwy. Nic bardziej mylnego. Kapelan cierpiał. Dokuczał mu reumatyzm. Bolały go stawy i każdy krok stawał się dlań torturą. A jednak dzielnie i z godnością sprawował swoją posługę, starając się by nikt z obecnych nie zdołał wyczytać tej męki z jego twarzy. Szedł, stawiając zamaszyste, chociaż trochę sztywne – ból – kroki, zamiatając posadzkę korytarza nieco przydługą sutanną. Na szczęście tego szczególnego dnia korytarz został wysprzątany wyjątkowo starannie. Podłogę pozamiatano i umyto, na mokro, czystą wodą. Zaprzyjaźniony więzień, którego tego dnia wyznaczono do tej czynności, specjalnie przyniósł z magazynu nową szmatę.

Szedł spokojnie, rozglądał się z nostalgią. Patrzył na brunatne ściany, łuszczącą się lamperię, na mijane zakamarki korytarzy, które tak dobrze zdążył poznać przez tych czternaście lat. Kawał czasu, pomyślał. Szkoda tylko, że nie poczekali tych śmiesznych trzech tygodni, do jego urodzin. O ileż lepiej brzmiałoby: Jan Kowalski, lat siedemdziesiąt! Ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Z drugiej strony, cóż by to były za urodziny w pojedynczej celi? Z kim miałby świętować? Ze strażnikami? Owszem, tylko skąd pewność, którzy tego dnia mieliby służbę? A nie każdego chciałby widzieć na takiej uroczystości. Może to i lepiej, pomyślał. Jeden kłopot z głowy.

Droga mu się dłużyła. Nie sądził, że będzie musiał iść tak daleko. Jakoś nigdy wcześniej nie zainteresował się, jak długa czekała go przechadzka. Za mało ruchu, pomyślał. Trzeba było częściej chodzić na spacery, a nie wymawiać się. A to katar, a to to, a to tamto. A teraz – sapanie i zadyszka. Jak to wygląda?! Trochę wstyd. Tylko ksiądz coś ma się nietęgo. Szkoda chłopiny. W sumie porządny z niego człowiek. Pewnie miał jakieś plany na dzisiaj, a tu, w środku tygodnia, musiał przyjechać.

Doszli do schodów i zaczęli schodzić. Zrobiło się małe zamieszanie, gdyż niespodziewanie zrobił się zator. Zbyt wielu ludzi na raz chciało zmieści się w wąskim przejściu. A jemu kajdany na nogach też nie ułatwiały poruszania się. Dyrektor odwrócił się i spojrzał groźnie.

– Co się dzieje? – rzucił.

– Nic, nic. – Dowódca zmiany gorączkowo odpychał tłoczących się, usiłował zorganizować ruch. Przy okazji przydepnął sutannę księdza. Ten popatrzył nań tylko dobrotliwie, bez słowa. Zacisnął zęby i ostrożnie stawiał stopy coraz niżej.

Dalej schodzili bardziej uważnie.

Ciekawe, myślał, czemu nie ma tego mojego adwokata? Czy to możliwe, żeby go nie zaprosili? A może to taka ich reguła zawodowa – nie wypada przyglądać się, jak wieszają twojego klienta? Ale żeby nie przyjść po tylu latach znajomości? Nieładnie. Wrócił myślami do tych godzin, które spędzili na sali sądowej. Wydawało się, że jakoś się dogadywali, może nawet polubili. Przecież on i tak nie miał szans. Wszystko było jasne, jak na dłoni. Czego tu się wstydzić? Inna rzecz, że ta sędzia tak strasznie na mnie urągała, takimi mnie nazwała słowami… Nawet nie potrafię ich sobie przypomnieć. Ale musiały być mocne, bo publiczność zaczęła strasznie hałasować. Wtedy adwokat pokazał klasę. Zdobył się na odwagę i wygłosił piękne przemówienie, w którym, niezbyt oględnie, wytknął sędzi niestosowność zachowania. To było wspaniałe. Nawet niektórzy widzowie zaczęli klaskać. Jak w teatrze. A teraz nie przyszedł. Dziwne.

Na parterze musieli zatrzymać się przed śluzą. Dyrektor obejrzał się, popatrzył z wyrzutem na dowódcę zmiany, który nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu klucza do kraty. Znalazł. Otarł z czoła kropelki potu, przecisnął się obok dyrektora i otwarł zamek. I stanął przed poważnym dylematem. Śluza była za mała, żeby pomieścić taką rzeszę ludzi. Jak przeprowadzić śluzowanie? Oto jest pytanie. Po chwili namysłu wydał szeptem dyspozycje strażnikom i podzielił ich na dwie grupy. Patrząc przepraszająco na dyrektora przepuścił najpierw pierwszą grupę, później najważniejsze osoby – głównego zainteresowanego i asystę – na koniec przeszedł sam z pozostałymi strażnikami. Jeszcze długo będzie go po nocach prześladować wspomnienie tej przeprawy.

Ładny porządek marszu został zaburzony, gdyż pierwsza grupa strażników znalazła się teraz na czele, a żaden z nich nie wpadł na to, że należało dyskretnie wycofać się za dyrektora. Już on to sobie zapamięta, gadzina!, pomyślał smutno dowódca zmiany. A jeśli nawet nie, zastępca mu przypomni. Na pewno. Wszystko tutaj stoi na strachu. Każdy każdego chce trzymać za gardło.

Mimo wszystkich perypetii i zawirowań, posuwali się do przodu. Nieustannie, nieuchronnie zbliżali się do celu, do kresu wędrówki. Choć nie takiego samego dla wszystkich, ale przecież przez każdego wyczekiwanego. Ciekawość to nie tylko krok do piekła. To jest także, a nawet przede wszystkim, motor postępu. To ona popycha ludzkość i pojedyncze ludzkie jednostki do czynów czasem zgoła niewiarygodnych, a w ostateczność znamiennych, wręcz genialnych. Czyż to nie ona właśnie, obok chciwości, była matką odkryć geograficznych? Wypraw, które oceniane dzisiaj mogą wydawać się być wręcz samobójczymi? A przecież w każdych czasach pojawiają się ludzie gotowi na takie ryzyko. Czy to w drodze za horyzont, gdzie płaska ziemia musi mieć swój koniec, czy to w kosmos, który, choć widoczny, wciąż pozostaje nieznany. Czy też wreszcie ci, którzy podejmują trud zbadania obszarów, paradoksalnie, najmniej zbadanych – głębin ziemskich oceanów.

Oni mieli przed sobą zadanie znacznie łatwiejsze i drogę o wiele krótszą. Musieli jeszcze tylko dotrzeć do piwnicy. Szedł więc Jan Kowalski, noga za nogą, brzękając kajdanami i zastanawiał się. Uświadomił siebie bowiem, że z jakieś niewyjaśnionego powodu, aż do tej chwili żył w niewytłumaczalnym przekonaniu, że wszystkie dalsze wydarzenia tego dnia powinny odbyć się wysoko, może na ostatnim piętrze, a nie w piwnicy. Skąd takie przeświadczenie?, myślał. Czy dlatego, że wiszenie kojarzy się z wysokością? Ciekawe. Jak łatwo człowiek ulega stereotypom, zamiast samodzielnie pomyśleć.

Nic nie zakłócało ciszy. Wśród szurania butów, stukania obcasów i dyskretnego pokasływania niektórych, doszli wreszcie na sam koniec korytarza i zatrzymali się przed niepozornymi drzwiami. To za nimi właśnie znajdowały się schody do piwnicy.

 

2

Oto go prowadzili.

Podekscytowany kościelny, wystrojony jak stróż w Boże Ciało, utykając lekko, szedł środkiem kościoła w stronę wyjścia. Szedł spiesznie, choć ze wszystkich sił starał się wyglądać poważnie, dostojnie nawet. Czerwony na twarzy, sapiąc z wysiłku, otwarł na oścież wielkie, poczerniałe ze starości drzwi. Słońce, które tylko na to czekało, rozerwało panujący wewnątrz mrok. Świeży wiatr przemknął nad głowami zgromadzonych ludzi, szarpnął odświętne fryzury, duszny zapach kadziła rozsunął, wymieszał z aromatem majowych kwiatów.

Jan Kowalski szedł środkiem kościoła, szlakiem wytyczonym przez kościelnego. I jak tamten, wystrojony. U jego boku, trzymając go pod ramię, cała w bieli, szła Ela. Państwo młodzi. Organista grał, a jakże, Mendelssohna, bo wszyscy tego oczekiwali. Organy huczały głosem stentorowym, aż przepony zgromadzonych w kościele ludzi kurczyły się i drżały. Ta muzyka w i tak już skołowanej głowie Jana siała prawdziwe spustoszenie. Powiedzieć, że był oszołomiony, to nie powiedzieć nic. Żył jakby z wyłączoną świadomością. Pustka w głowie sprawiała, że niemal nie dostrzegał otaczającej go rzeczywistości. Nie widział zgromadzonych wokół ludzi, zlewali się w jedną masę, w ciąg ruchomych plam barwnych. Miał tylko świadomość, że było ich wielu. I wszyscy oni odprowadzali go wzrokiem. Głowy obracały się, kiedy mijał kolejne rzędy ławek. Niektórzy wychylali się, wyciągali szyje, żeby tylko popatrzeć, zobaczyć. Co? Kto to wie?

Ten wspaniały moment, kulminacja tego szczególnego dnia, który, jak się powszechnie powiada, pozostanie w pamięci na całe życie, nie był w stanie przebić się do jego świadomości. Co z podświadomością, nie wiadomo. To może wyjaśnić się kiedyś, po wielu latach. Albo i nie. Wszystkie zdarzenia, które miał już za sobą, wiły się w jego umyśle, jak wielobarwny dywan, z pojedynczymi wzorkami, które na tym pstrokatym tle potrafił wskazać i opisać. Pamiętał, jak zaraz po przebudzeniu, został ustawiony na środku pokoju i poddany zabiegom ubierania. Dopasowywano, przymierzano, dobierano, a on stał. Podjął jedną czy dwie próby wyrażenia swojego zdania w jakiejś kwestii, lecz prędko mu to wyperswadowano. Gdy upomniał się o coś do jedzenia – przecież nawet nie zjadłem śniadania – dostał bułkę z serem. Mały, ale sukces. Chciało mu się pić, lecz brakło mu odwagi. Zacisnął zęby. Wytrwał.

Potem zaprowadzono go do samochodu wypożyczonego od któregoś z kuzynów, wraz z kuzynem, jako kierowcą. Żółte auto świeciło umytym lakierem. Wstążki i baloniki uwiązane do klamek i wycieraczek dodawały kolorytu. Gdy wsiadali, Jan rozejrzał się, podniósł głowę. W niejednym oknie otaczających podwórko między blokami widział blade plamy twarzy. Sąsiedzi będą mieli o czym rozmawiać jeszcze przez kilka miesięcy. Takie wydarzenie nie trafia się co dzień. Było naprawdę wspaniałym urozmaiceniem szarej codzienności. Droga przez miasto dłużyła się, choć do kościoła nie było daleko. W każdą niedzielę szli tam niecały kwadrans. Ale szli. Dojazd autem to coś innego. Tym bardziej, że kuzyn był z innego miasta i trochę się pogubił.

Potem było już z górki. Stanęli, on i Ela, we właściwym, miejscu. Ksiądz wykonał, co do niego należało. Czy ty, Janie? Czy ty, Elżbieto? Ogłaszam was mężem i żoną. Pocałunek, obrót i do wyjścia. Marsz weselny, schody, plac przed kościołem. Jeszcze tylko zbieranie rozsypanych pieniążków. To na szczęście! I przyjmowanie gratulacji. Stali obok siebie, on i Ela, ramię w ramię. Uścisk dłoni, trzy całusy w policzki, kwiaty, wymamrotane słowa życzeń, wymamrotane słowa podziękowań. Następny. Czasem ktoś zburzył niepisany porządek. Zazwyczaj któraś z ciotek lub kuzynek. Ze łzami w oczach zamykały w uścisku panią młodą lub pana młodego i potrząsały nieszczęśnikiem, nie mogąc z emocji wykrztusić ani słowa. Cóż za cudowny dzień!

Po jakimś czasie korowód przesuwających się przed nim postaci stał się dlań tylko wielobarwną taśmą perforowaną, przez którą, z niemal stałą częstotliwością, przeświecało słońce. Jan kątem spoglądał od czasu do czasu w stronę Eli, a tak naprawdę w kierunku kolejki, która ustawiła się od jej strony. Wypatrywał końca, choć resztkami świadomości tłumaczył sobie, że przecież wszyscy ci ludzie przyszli tu dla nich, dla niego i Eli, i powinien być im wdzięczny, i powinien im tę wdzięczność choć trochę okazać. W takich chwilach, kiedy taki wyrzut zaatakował jego sumienie, osoba, która akurat stała przed nim, była przez niego serdecznie ściskana i miała sposobność wysłuchania wylewnych podziękowań.

W którymś momencie zauważył wśród osób zbliżających się do Eli młodego człowieka w chabrowej marynarce. Ale kolorek!, pomyślał. To takie się jeszcze nosi? Uścisnął czyjąś dłoń, wymamrotał podziękowania, ale coś sprawiło, że dyskretnie przyglądał się nieznajomemu. I tylko dlatego zauważył to, co zauważył. Gdy tamten podszedł do Eli, kiedy wziął ją za rękę, objął serdecznie, ona… zarumieniła się? Rozmawiali przez chwilę z ożywieniem, uśmiechnięci. Błysk szczerej radości w jej oczach wzbudził w nim ciekawość. Nieznajomy puścił w końcu jej dłoń i przesunął się o krok. Stanął przed Janem. Twarz miał szczerą, prostą, nawet sympatyczną. Ciemne oczy pod jasnymi włosami spoglądały miło. Tylko ta marynarka! Jan automatycznie wyciągnął do niego rękę, którą tamten uścisnął mocno, potrząsnął nią kilka razy, a potem, niespodziewanie, objął Jana, otoczył go ramieniem i mocno przycisnął.

– Źle robisz! – usłyszał Jan tuż przy uchu natarczywy szept. – Będziesz tego żałował! Oj, będziesz miał… Pamiętaj…

Puścił Jana i szybko odszedł.

A Jan zastygł jak skamieniały. Co to było?!, krzyczało mu coś w duszy. O co chodzi? Dlaczego…

Nie zdołał znaleźć odpowiedzi, gdyż już następna krewna wykonywała trzykrotne cmoknięcie w jego policzki, trajkocząc coś, czego nawet nie słuchał. Odruchowo odwzajemnił cmoknięcia, podziękował i już jej nie było. I już był ktoś następny. I kolejny.

I tak to trwało, dopóki ostatni gość nie opuścił placyku przed kościołem. Ale i wówczas nie miał jak zadać Eli pytania o nieznajomego w chabrach.

Nim zdążył coś powiedzieć, powieziono ich do fotografa, na sesję zdjęciową. Wszyscy tego od nowożeńców oczekiwali i nie było odwrotu. Po wielu bardziej lub mniej wystudiowanych i sztucznych pozach, po kilkakrotnych zmianach scenografii i rekwizytów, fotograf uwolnił ich wreszcie i zawieziono ich na wesele. Obie rodziny, wspólnie i w porozumieniu uzgodniły wszystko, nie interesując się zbytnio zdaniem młodych. Przecież od dawna wiadomo, że wesela są dla gości, nie dla młodej pary.

Nad ranem, upiornie zmęczeni, szczęśliwi małżonkowie zostali odwiezieni do domu. Tam, z wielkim wysiłkiem przysposobiwszy się do snu, padli w małżeńskim łożu, by śnić o długim, szczęśliwym i radosnym pożyciu.

 

3

Następne dni płynęły w gorączce poznawania całkiem nowego życia. Nowe było wszystko. Przede wszystkim, żona, a dokładniej – sam fakt jej posiadania. O ile można, czy też wolno, tak powiedzieć. W każdym razie, nowa osoba we wspólnym mieszkaniu, wraz ze wszystkimi swoimi nawykami i przedmiotami. Musiał nauczyć się tego, chociaż przecież wiedział, na co się pisał. Poza tym, musiał to przyznać, ona była dokładnie w takiej samej sytuacji. Zatem oboje stanęli przed wielkim wyzwaniem.

Radość i euforia towarzyszyły im nieustannie. Byli autentycznie szczęśliwi. Czerpali to szczęście i tę radość pełnymi garściami, upajali się nimi. Każdy dzień kończył się zbyt szybko, zbyt krótko trwało delektowanie się wspaniałościami takiego życia. Nie zauważali świata. Nie był im potrzebny. Byli jak para rozbitków na bezludnej wyspie. Grzali się słońcem swojej miłości, żywili namiętnością, spijali ambrozję poznawania życia.

Tak minął tydzień, może dwa. Albo trzy. Szczęśliwi czasu nie liczą. Prawda starsza od świata, a jednak prawdziwa. Inna zaś prawda powiada, że wszystko kiedyś się kończy. Banał? Ale jakże prawdziwy.

Do niedzielnego śniadania zasiedli późno. Zza uchylonego okna, z podwórka słychać było hejnał mariacki, dobiegający z kilku radioodbiorników. Sąsiedzi wokół często włączali radia głośno. Jan nawet zastanawiał się kiedyś nad przyczyną tego, ale nie wymyślił nic mądrego. Dzieciaki, wiadomo, głośna muzyka to moja władza nad kawałkiem podwórka. Niech inni wiedzą, że mam większy głośnik basowy, że mój wzmacniacz jest mocniejszy. Ale czemu ich rodzice w każdą letnią niedzielę zmuszali sąsiadów do słuchania zza okna tego samego, czego wszyscy i tak słuchali w swoich domach? Kiedy był dzieckiem nienawidził tego hejnału, a jeszcze bardziej audycji dla rolników, która następowała zaraz po nim. Jego ojciec stale powtarzał, że trzeba pilnie wsłuchiwać się w sygnały, których można było doszukać się w relacjach reporterów z wielkich gospodarstw rolnych oraz w opiniach ekspertów na temat plonów z lat minionych i przewidywanych, gdyż na ich podstawie da się przewidzieć, jaka klęska dotknie kraj. Nadejście katastrofy było dla starszego Kowalskiego pewne i oczywiste, jak aksjomat – nie podlegało nie tylko dyskusji, ale nawet jakimkolwiek próbom rozważań, choćby tylko teoretycznych.

– Słyszycie? – mówił ponuro. – Pogłowie spadło. Mówią o tym już trzeci raz w tym roku!

Właśnie dlatego, chociaż zapewne w sposób nieuświadomiony, Jan, zanim usiadł do stołu, włączył gramofon. Nie za głośno, na tyle jednak, żeby jakoś skompensować atak hejnału, rozległy się pierwsze taktu uwertury do „Wesela Figara”. Miał tę płytę od dawna i wskutek częstego używania, w kilku miejscach przeskakiwała, ale to nie miało znaczenia. Muzyka broniła się sama.

Na stole wszystko było już przygotowane, a Ela stawiała właśnie talerzyk z podgrzanymi parówkami. Poprzedniego dnia zdobył gorący jeszcze, ulubiony chleb z osiedlowej piekarni, a w tygodniu Ela kupiła na bazarku świeżutkie masło prosto od chłopa. Uczta była gotowa. Z wolna celebrowanie niedzielnych śniadań zaczynało stawać się w ich domu – w ich domu! – zwyczajem, tradycją nawet. Obojgu bardzo to odpowiadało.

Siedzieli naprzeciw siebie przy kuchennym stole nakrytym miłą cerata w różowo czerwoną kratkę. Jan miał okno za plecami. Dzięki temu mógł oglądać, jak słońce maluje na jej twarzy jasne plamy, jak rozświetla jej oczy, jak igra z pasemkami jej włosów. Czyż to nie wspaniałe! pomyślał. Piękne obrazy, cudowna muzyka i smakowita uczta! Czy mam prawo wierzyć, że takie czeka mnie życie? Nas, poprawił się w myślach. Teraz już, nas.

– Możesz podać mi musztardę? – wyrwał go z zamyślenia jej głos.

– Proszę.

W tym momencie, w chwili kiedy podawał jej słoiczek, coś się stało. Jakby nagle zbudził się z głębokiego i bardzo przyjemnego snu.

– Pamiętasz może – zaczął powoli, – takiego człowieka na naszym ślubie? Taki blondyn w chabrowej marynarce. Wiesz, kto to był?

– W chabrowej marynarce? – Zamyśliła się. Oblizała łyżeczkę i odłożyła ją na spodeczek.

– Podszedł do nas z życzeniami, już pod koniec.

– Ach! – Rozpromieniła się. Uśmiechnęła szeroko. – Pewnie chodzi ci o Stefa. Co z nim?

– No właśnie. Znasz go?

– Stefa? Oczywiście?! Od dziecka. Mieszkał w sąsiednie klatce. Chodziliśmy razem do przedszkola. I potem do tej samej podstawówki. Ale do innych klas. Pewnie, że go znam – dodała po krótkiej pauzie.

Czy tylko mu się wydawało, czy jej spojrzenie na moment przesłoniła mgiełka? Czy w jej głosie usłyszał nutkę… nostalgii? Tęsknoty? Poczuł ciarki na grzbiecie. Nagle w kuchni zrobiło się zimno.

– Dobrze się znacie, prawda?

– Sam pomyśl. Mieszkał w sąsiedniej klatce, spotykaliśmy się na podwórku, w przedszkolu, w szkole. Dopiero po podstawówce wyjechał. Wyprowadzili się gdzieś do innego miasta.

Skąd w jej głosie znowu usłyszał zawód i żal? Może tylko mu się wydawało? Tak, na pewno, przecież nie mogło być inaczej.

– A wiesz – ożywiła się, – jaka nam się kiedyś historia przydarzyła? – uśmiechnęła się szeroko. – Jeszcze w przedszkolu. Afera była… Kiedyś pani znalazła mnie i Stefa w kąciku, za skrzynką z klockami. Oglądałam jego siusiaka. Ależ z tego zrobiła historię! Musiało być gorąco, bo do dzisiaj to i owo pamiętam. Zresztą długo jeszcze rodzice opowiadali, jak to dyrektorka wezwała ich i rodziców Stefa do siebie i łajała ich, wraz z panią wychowawczynią. Taka to była przygoda – dodała po chwili.

Naprawdę słyszał tęsknotę. Czy tylko zdawało mu się? Poczuł, że zaczęły drżeć mu ręce. Zacisnął dłonie w pięści, żeby nie było widać.

– Po podstawówce wyjechał – ciągnęła. – I wiesz, przypominam siebie, że kiedyś krążyła po okolicy opowieść, że miał jakieś kłopoty z prawem… że zadawał się z jakimiś… że siedział w więzieniu… Ale czy to prawda? Pewnie tylko plotki. Ciekawe, – powiedziała z zastanowieniem – kto je rozsiewał? I dlaczego?

Jan miał wrażenie, jakby ktoś okrył go niewidzialną pierzyną. Słowa Eli docierały do niego coraz słabiej, jak przez grubą zasłonę. Zaczynało mu brakować powietrza, dusił się. Poczuł na czole kropelki potu.

– Jaś, co ci jest? – usłyszał jej zaniepokojony głos.

Otrząsnął się, pokręcił głową.

– Wiesz – zaczął ostrożnie, – on jest jakiś dziwny. Wtedy, przed kościołem, szepnął mi do ucha, że… będę żałował, że źle robię, żeniąc się z tobą. To było… straszne. Przestraszyłem się. A teraz mówisz mi… Sam już nie wiem, czego mogę się spodziewać.

– Co ci powiedział? – Zdziwienie, niedowierzanie.

– Że pożałuję – odparł ponuro.

Wyprostowała się, przyjrzała się mu uważnie.

– Ty to wziąłeś na poważnie. Naprawdę się tym przejąłeś.

Przechyliła głowę na bok i wpatrywała się weń badawczo. Przenikliwie. Poczuł się nagle mały, jak robaczek pod mikroskopem. To było bardzo nieprzyjemne uczucie.

Milczeli oboje. Dziwne odczucia widział na jej twarzy, zmieniające się jak w kalejdoskopie. Na koniec uśmiechnęła się spokojnie, ciepło, pochyliła się nad stołem i wzięła go za rękę.

– Naprawdę się przejąłeś. Daj spokój. Nie trzeba… Jedzmy, bo parówki stygną.

 

4

Życie toczyło się dalej, jak to życie. Praca, dom, miłość, wypoczynek. Codzienność. Uśmiechnięta Ela dodawała słodyczy każdej chwili z życia Jana. Ela zasmucona, była jego cierpieniem. I jak w każdym młodym małżeństwie, każdy dzień był dla obojga wielką niewiadomą, pełną zaskoczeń i niespodzianek. Czasem dobrych, lecz bywało też, że złych. A jednak radzili sobie, potrafili znaleźć ten najważniejszy element wspólnego życia – porozumienie.

Idylla.

I tylko czasami budził się Jan niespodziewanie w środku nocy, drżący, spocony i przerażony. Zazwyczaj nie umiał powiedzieć, co go obudziło. Miał jedynie świadomość, że we śnie naszedł go jakiś koszmar. Każdy dzień po takiej śródnocnej przygodzie był nie do zniesienia. Nie mógł skupić się, skoncentrować. W pracy zdarzało mu się popełniać błędy, z których nawet nie umiał się wytłumaczyć. Wewnętrznie rozdygotany, robił się kłótliwy, zaczepny, niemiły. Zdarzało mu się wówczas warknąć na Elę! Ileż go to bólu kosztowało, jakże cierpiał, widząc smutek w jej oczach. Lecz nie potrafił nad sobą zapanować. Na szczęście, pocieszał się, nie zdarzało się to zbyt często.

Wraz z biegiem dni kalendarz na ścianie w kuchni chudł z każdą zerwaną kartką. Któregoś poranka, jak zwykle zerwał kolejną i zaczął czytać wydrukowane na drugiej stronie informacje. To było to! Znalazł tam wykaz nazw kolejnych rocznic ślubu. Przecież to mi się przyda. Już niedługo! Trzeba wymyślić jakiś prezent dla Eli. Starannie schował kartkę do portfela. Jak szybko mija życie. Do pierwszej rocznicy już tak blisko.

Łatwo powiedzieć, wymyślić prezent! Papierowa rocznica! Kto to tak ustalił?, zżymał się. Co ja mam jej kupić na papierową rocznicę? To przecież jakiś absurd. Dni mijały i tygodnie, a on wciąż nie umiał wpaść na pomysł. Z wolna problem nabrzmiewał, rósł jak balon, pęczniał jak wrzód jakiś. I jak wrzód dokuczał mu coraz boleśniej. Nie mógł przestać o tym myśleć. Stał się roztargniony, nieuważny. W pracy zdarzało się mu przeoczyć polecenia przełożonych. Kierownik dwa razy osobiście go skarcił. A w domu… lepiej nie mówić.

Ale przecież świat nie może być aż tak okrutny. Pewnego dnia, wracając z pracy, zobaczył na witrynie sklepu to! Tak! Tego właśnie szukał, tego mu było potrzeba. Okazałe kartonowe pudełko z wykonanym stylizowaną czcionką napisem „Origami”. Wszedł do sklepu i starannie obejrzał zawartość. Była tam, rzecz jasna, książeczka z instrukcjami wykonania różnych zadziwiających figur. Do tego kilka paczek różnego rodzaju papieru pociętego na arkusze. Papier różnił się i kolorem i fakturą i grubością. Znać było, że całość przygotowano starannie i ze znawstwem. Była tam jeszcze linijka, nożyk, jakieś patyczki, nic mu nie mówiące przedmioty. Stał, czując spływający nań spokój. Stał tak długo, że zniecierpliwiona sprzedawczyni spytała:

– To jak, bierze pan? Zapakować?

– Tak, tak, biorę. – W tym momencie zdał sobie sprawę, że jego niełatwe życie zgotowało mu kolejną pułapkę. Jeśli miała to być niespodzianka, nie mógł wrócić z pracy z takim wielkim pudełkiem i nie wzbudzić zainteresowania Eli. – Czy może mi to pani przechować do jutra? – spytał. I posłał jej uwodzicielski, jak mu się zdawało, uśmiech.

Może nie uwiódł jej tym uśmiechem, ale ostateczny efekt okazał się właściwy.

– No, dobrze – powiedziała. – Ale tylko do jutra.

– Wspaniale – zakrzyknął.

Zapłacił, jeszcze raz uśmiechnął się szeroko i popędził do domu. Z lekkim sercem, podskakując od czasu do czasu. Życie może mieć jasne strony.

Następnego dnia, zaraz po otwarciu sklepu, zjawił się tam z pudełkiem czekoladek dla sprzedawczyni. Przyjęła je z dziwnym wyrazem twarzy. Ale przyjęła. Może dzięki temu, zapakowała pudło w ładny, kolorowy papier. Niemal biegiem popędził do domu, by skorzystać z okazji, kiedy Ela była w pracy. Zasapany wdrapał się po schodach, ukrył zakup na pawlaczu i jeszcze szybciej popędził z powrotem do pracy. Oczywiście, nie zdołał uniknąć spotkania z kierownikiem, który zrobił mu długi wykład o obowiązkach pracowniczych, niesubordynacji i zagrożeniu utratą premii. Jan pokajał się, przeprosił gorąco i obiecał poprawę. Ale w głębi duszy nie poruszyło go to ani trochę. Liczyło się tylko to, ze miał prezent. Rozwiązał problem niemal niewykonalny. Poczuł nawet coś w rodzaju dumy. Dałem radę! pomyślał.

Z niepokojem i ekscytacją czekał na ten dzień. Gdy nadszedł, zaryzykował, odważył się poprosić kierownika, żeby mógł wyjść z pracy godzinę wcześniej. O dziwo, kierownik zgodził się. Niebiosa czuwają, pomyślał Jan. Spieszył się, żeby dotrzeć do domu zanim Ela wróci z pracy. Nakrył odświętnie stół, przygotował do odgrzania zrobiony wcześniej przez Elę obiad i czekał. Nieświadomie, krążył po mieszkaniu, od okna, do okna. Trochę się niecierpliwił, trochę niepokoił. Czy jej się spodoba?

Doczekał się. Usłyszał szczęk klucza w zamku. Pobiegł do przedpokoju i z czekał z pudełkiem w rękach.

– Och!

– To dla ciebie – powiedział, na pozór obojętnie. Lecz ten jeden jej cichutki okrzyk ogrzał mu serce.

– Jesteś kochany! Pamiętałeś! – Zarzuciła mu ręce na szyję.

Po gwałtownych powitaniach, życzeniach i pocałunkach wspólnie zajęli się przygotowaniem obiadu. Okazało się, że ona też pamiętała. W drodze z pracy wstąpiła do cukierni i kupiła ciasto. Po obiedzie w całym mieszkaniu zapachniało świeżo mieloną kawą. Z filiżankami pełnymi smolistego naparu, z talerzykami z ciastem, rozsiedli się na kanapie. Wspominali, snuli plany na najbliższe dni i następne lata. Świętowali, celebrowali. Radowali się.

Jan poszedł do kuchni, żeby dokroić ciasta.

– Jaś – usłyszał. – Wyjęłam jakieś listy ze skrzynki. Możesz przynieść? Leżą w przedpokoju.

– Dużo tego – powiedział, podając jej talerzyk z ciastem.

Na stole położył sporą kupkę kopert i poszedł do kuchni po swoje ciasto. Ela siedziała na kanapie z podwiniętymi nogami i pałaszowała z apetytem.

– Możesz zobaczyć, co tam jest? – poprosiła, wskazując na koperty.

– Oczywiście.

Odstawił talerzyk i zaczął po kolei otwierać koperty. Życzenia rocznicowe napłynęły od całej rodziny i wielu znajomych. Czytał je po kolei i uśmiechali się do siebie, zadowoleni. Szczęśliwi. Tylu ludzi o nich pamiętało. Chciało pamiętać. Czy to jest nie piękne? Otwierał kolejne koperty i z uśmiechem odczytywał treść życzeń. A Ela słuchała bez słowa.

Sięgnął po kolejną kopertę. Rozerwał ją, wyjął kolorowy kartonik i zaczął czytać: „Najserdeczniejsze życzenia rocznicowe. Dużo szczęścia. Jan, pamiętaj! Stef”.

W ułamku sekundy Jan zesztywniał, jakby ktoś oblał go ciekłym azotem. Zastygł bez ruchu nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Maska, która jeszcze przed chwilą była jego twarzą, nie wyrażała nic. Przestał oddychać. Tylko jego serce zaczęło łomotać jak oszalałe. Pędziło jak spanikowany królik. A po plecach i po czole, powoli spływały mu strużki lodowatego potu.

Ela przyglądała się mu z uwagą. Wydawało się, że chciała coś powiedzieć, lecz milczała. Zastanawiała się widocznie, jak mu pomóc. Widziała przecież, że zareagował bardzo gwałtownie. I bez sensu, niepotrzebnie. Cóż się w końcu stało? Jej dawny kolega przysłał im życzenia. To chyba raczej miłe. No tak, pomyślała, ale przecież Jaś już od dnia ślubu jakoś ciężko przeżywał spotkanie ze Stefem. Taki duży chłopiec, a jak dziecko. Żeby się tylko nie zaczął moczyć w nocy.

 

5

Wstrząs, jaki przeżył, wytrącił Jana z równowagi na długie tygodnie. I chociaż nie przyznawał się do tego, starał się nie okazywać po sobie żadnych związanych z tym zdarzeniem emocji, wewnątrz był rozdygotany, niespokojny. Pierwszy zauważył to jego kierownik.

– Panie Kowalski, albo skupi się pan i zacznie pracować jak należy, albo będę musiał interweniować u dyrektora – rzucił.

Jan spuścił głowę, bąknął przeprosiny, wspomniał coś o kłopotach rodzinnych i obiecał poprawę. Musiał. Nie mógł pozwolić sobie na utratę pracy. Albo na jakąś karę finansową. I tak nie zarabiał zbyt wiele. Ot, krajową przeciętną. A to oznaczało, że musiał szanować każdy grosz. Podjął stanowcze postanowienie, ze weźmie się w garść. W końcu cóż się stało? Nic wielkiego, nic groźnego. No, ale to „Pamiętaj!”, pomyślał. Bzdura. Pamiętaj, powtarzał sobie: Nic to!

Siłą woli, ciężką pracą nad sobą, zdołał wyciszyć emocje, odsunąć od siebie niepotrzebne ekscytacje. Dał radę!

Można też dostrzec pozytywną stronę tej sytuacji. Otóż Jan zaczął czytać. Dużo. Po kilku miesiącach w osiedlowej bibliotece był już znanym miłośnikiem literatury fachowej z dziedziny psychologii. Nauczył się wiele i dużo z tej wiedzy wykorzystał. Potrafił odizolować pojedynczy problematycznych element jakiejś sytuacji, przetworzyć go w umyśle i zneutralizować, a nawet zdezintegrować. Kiedy pewnego dnia kierownik pochwalił go za dobrze wykonane polecenie, urósł we własnych oczach, poczuł się pewniej. Uśmiechał się, żartował. Dawał radę!

Drugą rocznicę postanowił także uczcić żartem. Kupił Eli barchanowe majtki. Różowe, jak należy. Babcine w kroju i fasonie. Oczywiście to nie było wszystko. Kupił też butelkę zagranicznego szampana. Za nagrodę, którą dostał w pracy. Kierownik sam o nią wystąpił!

Gdy siadali na kanapie z kieliszkami w dłoniach, przez moment, przez mgnienie oka przeleciała mu przez głowę straszna myśl – przypomniał sobie poprzednią rocznicę. Lecz tym razem nic się nie zdarzyło. Czule i radośnie uczcili ten ważny dzień, bez żadnych komplikacji. Następnego dnia była niedziela. Wybrali się na wycieczkę za miasto. Wstali wcześnie, poszli na dworzec autobusowy i pojechali do lasu. Wrócili późno wieczorem, zmęczeni, głodni i zakurzeni, ale rozradowani.

Następnego dnia po powrocie z pracy Jan zobaczył przy skrzynkach na listy ogłoszenie. Dyrekcja poczty informowała, że z powodu choroby listonosza, od trzech dni przesyłki nie były doręczane i nie wiadomo, kiedy znowu będą. Dyrekcja zapraszała na pocztę, by tam każdy mógł osobiście sprawdzić, czy ktoś czegoś do niego nie przysłał. Trudno, siła wyższa, pomyślał i zawrócił. Ale gdy zobaczył na poczcie kolejkę ludzi, którzy, jak i on, przyszli sprawdzić, czy czekają na nich jakieś listy, paczki czy może zaprenumerowane gazety, zniechęcił się. Nic pilnego, pomyślał. Nie spodziewam się niczego ważnego. Przyjdę kiedy indziej.

Ostatecznie stał o się tak, że na pocztę poszła Ela, dwa dni później. Wróciła z pracy bardzo zmęczona. Położyła w przedpokoju stosik korespondencji i zamknęła się łazience. Po chwili słychać było szum prysznica. Po kilkunastu minutach wyszła, zawinięta we frotowy szlafroczek, trąc ręcznikiem mokre włosy.

– Jaś – powiedziała. – Byłam na poczcie. W przedpokoju położyłam listy.

– Już idę.

Wszystko wróciło. Drżącymi rękami gorączkowo przerzucał koperty szukając jakiejś podejrzanej. Ale wszystkie były identyczne, takie same. Takie, które można było kupić na poczcie albo w kiosku. Otwarł szybko pierwszą. Życzenia rocznicowe. Otwarł drugą. To samo. Wspaniała rodzina i wierni przyjaciele pamiętali. I wreszcie… „Najserdeczniejsze życzenia rocznicowe. Dużo szczęścia. Jan, pamiętaj! Stef”.

Miał wrażenie, że zaraz się udusi. Przez ściśnięte gardło nie był w stanie nabrać powietrza do płuc. Tyle pracy, tyle miesięcy starań, pracy nad sobą, wszystko to w jednej chwili legło w gruzach. Usiadł na krześle, opuścił głowę. Oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.

– Co ja takiego zrobiłem?! – krzyknął rozpaczliwie.

Trochę wystraszona Ela objęła go, przytuliła. Zaczęła przemawiać jak do małego dziecka, uspokajać go. Kołysała go łagodnie i cierpliwie. Jej rozpuszczone, wilgotne jeszcze po kąpieli włosy spływały mu na głowę. Współczesna pieta.

Ten wieczór ciągnął się długo zanim, oboje utrudzeni, usnęli.

 

6

Życie Jana i Elżbiety toczyło się od jednej rocznicy do następnej. Różnie to wyglądało. Z biegiem lat życzenia przestały napływać. Rodzina i przyjaciele doszli do wniosku, że szczęśliwe stadło osiągnęło już taki poziom stabilizacji, że dręczenie ich przypominaniem, ile to lat upłynęło, byłoby zbędnym okrucieństwem.

Tylko Stef nie zaprzestał przysyłania kolejnych kopert. W każdej była barwna kartka z tym samym tekstem.

Każdego roku Jan przechodził tego dnia okropne katusze. I każdego roku oczekiwanie na nieuniknione nadejście rocznicy stawało się dlań coraz większą torturą. Lecz nie miał wyjścia. Musiał stawić temu czoło. Kiedyś, w tajemnicy – jak mu się zdawało – przed Elą, spróbował szukać pomocy u psychologa. Po kilkunastu seansach osiągnął tylko tyle, że był w stanie opanować drżenie rąk i głosu na widok koperty. Za to po każdym kolejnym incydencie coraz dłużej dochodził do jakiej takiej równowagi. Wielka w tym była zasługa Eli, która z zapałem i oddaniem troszczyła się o niego, opiekował, kiedy z trudem walczył z ogarniającym go szaleństwem. Kochana Ela.

Wiedziony nie do końca zrozumiałym impulsem, Jan skrzętnie gromadził wszystkie nadchodzące od Stefa kartki i koperty. Składał je w małym pudełku po czekoladowych pierniczkach, które staranie ukrywał w szufladzie ze skarpetkami i bielizną. Był przekonany, niesłusznie, że Ela nic o tym nie wiedziała. Kiedy nie było jej w domu, wyjmował wszystkie przesyłki i poddawał je gruntownym oględzinom. Szukał jakiejś wskazówki, która pomogłaby mu ustalić, gdzie Stef mieszkał. Postanowił bowiem, zdecydował stanowczo, że odnajdzie go, wybierze się do niego i rozmówi jak mężczyzna z mężczyzną. Z tego, co pamiętał z dnia ślubu, wydawało mu się, tamten nie był jakoś szczególnie potężny, silny. Jednym słowem, groźny. Chociaż wciąż pamiętał uwagę Eli o rzekomych kłopotach Stefa z prawem. Może to jednak był jakiś niebezpieczny łobuz? Trudno, myślał twardo, dalej tak się nie da żyć!

Jednak koperty nie wniosły do jego dociekań nic nowego. Więcej! Jeszcze bardziej sprawę zagmatwały. Po uważnych badaniach przy pomocy lupy, Jan odkrył, ze każda przesyłka była nadana z innego miasta. Odczytał to z datowników. Wyglądało na to, że tamten był w nieustannym ruchu, po całym kraju. A nawet za granicami! Dziwne. Bardzo dziwne. Jak więc miał go odnaleźć?

No i pozostawała jeszcze niewyjaśniona groźba. Co tamten miał na myśli, szepcząc mu do ucha przed kościołem „Będziesz tego żałował!”? Treść, ton wypowiedzi, budziły w Janie grozę, sprawiały, że z każdym dniem stawał się coraz bardziej nerwowy, niespokojny. Z trudem przychodziło mu zdobyć się na uśmiech. Starał się, bardzo chciał uśmiechać się do Eli. Tak zwyczajnie, ciepło, serdecznie, z miłością. Bo przecież kochał ją nad życie.

Jan toczył heroiczną walkę z nerwicą. Skrycie, potajemnie – jak sądził – każdego dnia dokonywał aktów męstwa, pokonując własne lęki i niepewności. Niby nie wierzył, nie dopuszczał możliwości fizycznego zagrożenia, ale… stale i wciąż, gdzieś z tyłu głowy, czuł delikatne mrowienie, ciche szepty kazały mu oglądać się niespodziewanie na ulicy, gwałtownie zmieniać kierunek marszu. Widział filmy, wiedział jak to się robić powinno. Oczywiście, musiał w końcu poddać się i poszukać pomocy u specjalistów. Przebadali go starannie, nie można powiedzieć, przepisali terapię i kilka lekarstw. Lecz przecież nikt nie potrafił uleczyć przyczyny. Gdyż Jan nikomu, ale to nikomu na świecie nie odważył się opowiedzieć o Stefie.

Tak więc nadal prowadził samotne zmagania z nierzeczywistą rzeczywistością.

Z drugiej strony, nie mógł narzekać. Czuł to, wiedział, że zawsze może polegać na Eli i doświadczał tego na każdym kroku. Była jego pociechą i ostoją. Stanowiła o sensie jego życia. Dlatego ze wszystkich sił starał się okazywać jej miłość i oddanie. Takie staromodne przekonanie, że właśnie w ten sposób powinien postępować mężczyzna z klasą. Zaciskał więc zęby i w milczeniu toczył ten swój syzyfowy głaz.

Pewnego letniego popołudnia Jan i Ela siedzieli w swoim pokoju. Ona na kanapie, jak zawsze z podwiniętymi nogami, czytała książkę. Na stoliku obok postawiła kubek z herbatą i talerzyk z herbatnikami, które pomału pogryzała. On przy nakrytym gazetami stole. Próbował nareperować zepsuty wentylatorek. Porozkładał wokół siebie narzędzia i z mozołem brnął przez to trudne zadanie. Nigdy nie miał zdolności manualnych, nie pasjonowało go majsterkowanie, wręcz nie lubił tego. Ale był w końcu głową rodziny i mieściło się to w zakresie jego obowiązków. Od czasu do czasu zerkał na swoją Elę. Nie tak dawno zauważył, że zaczęła delikatnie siwieć. Poruszyło go to odkrycie. Zaraz poszedł do łazienki i stanął przed lustrem. Przyglądał się sobie z uwagą. Tak, tak było. On także miał szron na skroniach. Dostrzegł też, niesamowite, że nad brwiami pojawiły się u niego zakola. Nigdy przedtem tego nie widział, nie zwraca ł uwagi na takie drobiazgi. A tu, proszę!

Ela podniosła głowę znak książki.

– Czy mógłbyś ściszyć muzykę? – poprosiła. – Jakoś mi to dzisiaj przeszkadza.

– Oczywiście. Już…

Wrócił do pracy. Udało mu się już rozebrać obudowę i teraz, ściskając w dłoni śrubokręt, wpatrywał się we wnętrze urządzenia, usiłując przeniknąć je wzrokiem, odnaleźć przyczynę, dla której nie chciało działać. Czuł rosnącą irytację. Czuł, że go to przerastało, że chyba będzie musiał poddać się, powiedzieć, nie dam rady i zanieść wiatraczek do warsztatu. Oprócz wydatków oznaczało to jeszcze wstyd, że nie podołał. Wszystko zawsze przeciw mnie! pomyślał gniewnie. Pokręcił śmigiełkiem, stuknął śrubokrętem tu i tam. Niestety to nie wystarczyło, by ożywić wentylatorek. To musi być coś elektrycznego, skonkludował w myślach. Wziął lupę i rozpoczął wzrokową inspekcję wszystkich połączeń. Łapał pęsetką za kolejne kabelki, poruszał nimi na boki, szukając słabego miejsca. W miejscu, które wydało mu się podejrzane, dokręcił śrubkę. Sięgnął po wtyczkę i wcisnął ją doi gniazdka w przedłużaczu. Wcisnął włącznik. I nic. Szarpnął gniewnie za wtyczkę, by wyrwać ją z gniazdka. Potrącony stół zakołysał się. Śrubokręt spadł na podłogę i potoczył się aż pod okno. Zaklął głośno, zerwał się z krzesła i skoczył za nim.

Ela powoli zamknęła książkę.

– Czemu się tak denerwujesz, Jaś?

Warknął coś niezrozumiale i wrócił do pracy. Ona zaś nie przestawała przyglądać się mu w skupieniu. Napiła się herbaty, zjadła ciasteczko.

– Straszny z ciebie raptus – powiedziała. – Przypomniało mi się coś. W siódmej klasie do naszej szkoły przyszedł nowy nauczyciel WF. Był miły, wszyscy go polubili. Okazało się, że był zamiłowanym żeglarzem i po szkole prowadził w klubie osiedlowym zajęcia. Był trenerem. I tak jakoś wyszło, że na koniec roku zorganizował obóz żeglarski dla naszej klasy. Pojechali prawie wszyscy. Spędziliśmy trzy tygodnie wakacji nad jeziorem. Trzy cudowne tygodnie – rozmarzyła się.

Jan przerwał pracę. Słuchał opowiadania, nie do końca rozumiejąc, czemu ona to mówiła.

– Ten trener miał taką swoją małą obsesję. Na każdym kroku, zawsze i bez przerwy powtarzał: „Największą zaletą żeglarza jest cierpliwość!” – wyskandowała zmienionym głosem, naśladując nauczyciela. – Wbijał nam to do głów tak uporczywie, że, jak sam widzisz, pamiętam do dzisiaj. I wiesz, gdy tak teraz o tym myślę, coraz bardziej się z nim zgadzam.

– Czemu mi to mówisz?

– Bo widzę, jak zupełnie niepotrzebnie, złościsz się. To tylko wiatrak, po co się tak irytujesz?

– Jest gorąco – odparł, nie całkiem do rzeczy.

Chciał jeszcze coś dodać, dołożyć jakieś wyjaśnienia, ale ona wróciła do lektury.

Tymczasem jej słowa, a właściwie słowa trenera, mocno zapadły mu w pamięć. Może rzeczywiście brakuje mi cierpliwości?, rozmyślał. Może przez całe życie niepotrzebnie tak się wszystkim przejmuję?

Postanowił jeszcze mocniej pracować nad sobą.

 

7

Następna rocznica ślubu stała się dla Jana czasem próby. Kupił Eli stosowny prezent, kierując się wskazówkami zapisanymi na kartce z kalendarza, którą pieczołowicie przechowywał przez te wszystkie lata. Wytarła się już trochę, ale w niczym mu to nie przeszkadzało. A nawet dodawało jej to swoistej wartości. Była jak stara księga mądrości. Wytyczała kolejne kroki na długiej ścieżce życia.

Także dzień rocznicy przyniósł Janowi wiele zadowolenia, prawdziwej radości. A nawet, tak, tak, dumy. W skrzynce pocztowej znowu znaleźli list z życzeniami od Stefa, wysłany z jeszcze innego niż dotychczas miasta. Ale o tej samej co zawsze treści. Jednak tym razem Jan potrafił w pełni zapanować nad sobą. Zacisnął zęby, może tylko troszkę zwilgotniały mu dłonie, ale z krzywym uśmieszkiem odłożył list na stolik. Potem długo, do późna świętowali przy butelce dobrego wina i kilku przygotowanych przez Elę na tę okazję przysmakach.

Ale gdy już ułożyli się do snu, gdy usłyszał równy, spokojny oddech śpiącej Eli, wstał po cichu i schował list do pudełka po czekoladowych pierniczkach.

Praca nad sobą przynosiła efekty. Jan wiódł życie spokojnego obywatela. Jeździł do pracy, gdzie go nawet, od czasu do czasu, chwalono. Spełniał się w domu. Dbał o codzienne sprawy, duże i małe. No i, oczywiście, dbał o żonę. Była jego oczkiem w głowie, wsparciem i opoką w trudnych chwilach. Dokładał wszelkich starań, by i ona mogła powiedzieć o nim to samo.

Ale bywały takie dni, kiedy zostawał w domu na dłużej sam. Wówczas wyjmował pudełko, rozkładał na stole wszystkie listy od Stefa i poddawał je starannym badaniom. Czasem sam już nie wiedział, czemu to robił, w jakim celu. Ale nie potrafił przestać.

Stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że każdy z listów został wysłany z innego miasta. Trzy nadeszły zza granicy. Kolejne nadchodzące listy potwierdzały tę prawidłowość. Nie było żadnych wyjątków. Pewnego dnia odkrył jeszcze coś innego. Wszystkie życzenia zostały napisane na maszynie, to wiedział od samego początku. Ale też wszystkie, jak mu się wydawało, napisano na takim samym papierze. Jak to możliwe? zachodził w głowę. Przez tyle lat? O czym mogło to świadczyć? Czy Stef był aż tak wyrafinowanym łotrem, że specjalnie w celu dokuczania mu przechowywał pudełko papeterii? Czy może zatem w tym tkwiła nadzieja, że gdy papier skończy się, ustaną też przesyłki?

Ale… przyszedł mu do głowy inny pomysł. Być może łotrostwo tamtego było jeszcze okrutniejsze, jeszcze bardziej wyrafinowane, bo zawierające pokłady lekceważenia. Może wydrukował on sobie od razu, przed laty, całą paczkę listów i teraz, nie trudząc się zbytnio, wkładał tylko raz w roku jeden arkusik do koperty?! Ciekawe, ile tego mógł przygotować?

Wciąż jednak pozostawała niejasna jedna kwestia. Jak i dlaczego, co roku list docierał do nich z innego miejsca na ziemi? Próbował Jan doszukać się jakiegoś schematu, jakiejś metody, ukrytego wzoru. Nie udało mu się. Ułożone chronologicznie miasta nadania listów tworzyły na mapie i w głowie Jana skłębioną bezładnie sieć.

Kończyło się na tym, że Jan chował pudełko i z kompletną pustką w głowie obiecywał sobie, że da sobie spokój, że poniecha tych bezsensownych i zbytecznych badań i rozważań. Na obietnicach kończyło się, aż do następnego razu.

I tak, troszkę przybierając na wadze, troszkę siwiejąc, nieco przygarbieni, Jan i Elżbieta doczekali srebrnego wesela.

W tajemnicy jedno przed drugim, szykowali się do tego wyjątkowego święta. Obmyślali niespodzianki dla siebie wzajem, myśleli o upominkach. Zastanawiali się i naradzali, w jaki sposób chcieliby uczcić ten dzień. Jan proponował wieczór w jakiejś dobrej restauracji. Wypytał już nawet dyskretnie znajomych, w którym lokalu w mieście wypadało bywać, który cieszył się najlepszą renomą. Chciał, by oprawa ich rocznicy, takiej rocznicy!, była naprawdę godna. Ale, ku jego zdziwieniu, Ela zaoponowała. Trochę go to zdziwiło. Wyobrażał sobie, że takie wyjście z domu sprawiłoby jej przyjemność. Ona jednak powiedziała, że chciałaby spędzić ten dzień tylko z nim, bez obcych, w miejscu, w którym oboje czuli się najlepiej, czyli w ich mieszkaniu.

– Nie chcę, żeby w taki dzień ktoś nas otruł, – powiedziała żartem. – Nie ufam obcym kucharzom.

Nie było dyskusji. Zresztą Jan wcale nie czuł aż tak wielkiej potrzeby upierania się. W głębi serca jemu także bardzo odpowiadało domowe zacisze. Ich gniazdko, kącik, w którym czuł się swobodnie. I bezpiecznie. A poczucie bezpieczeństwa było w jego przypadku kwestią bardzo ważną.

Nakryli stół odświętnie. Wyjęli porcelanowy serwis, platerowane sztućce, szklaneczki i kieliszki. W wazoniku pojawił się bukiecik świeżych kwiatów. Konwalii, o co zadbał Jan. Ubrali się także odpowiednio. On włożył wizytowy garnitur, ona wytworną wieczorową sukienkę.

Kiedy siadali do stołu, Jan wyjął ukrytą wysoko, w głębi lodówki, butelkę szampana. To była jego pierwsza niespodzianka. Nie za bardzo wiedział, czy trunek, który kupił, był dobry, może zły? Albo bardzo dobry? Jan, po prostu, nie znał się na takich alkoholach. Był w tej materii kompletnym laikiem. Próbował nieśmiało wypytać sprzedawcę, lecz w końcu – ach! ta nieśmiałość – postanowił kupić któryś z droższych. Na najdroższy nie był go stać. Do tej pory nawet nie przypuszczał, że butelka alkoholu może kosztować aż tak dużo. Człowiek całe życie się uczy – pomyślał – i głupi umiera.

Był tak stremowany, że podczas napełniania kieliszków, rozlał trochę na obrus. Zesztywniał, przerażony. Lecz Ela z uśmiechem sięgnęła po serwetkę i osuszyła plamę.

– To się upierze – powiedziała.

Jan czuł się nieswojo siedząc przy stole we własnym mieszkaniu ubrany w odświętny garnitur. Szurał lakierkami po parkiecie, raz po raz zaczepiając o dywan. Przez chwilę pomyślał, że to był zły pomysł, że powinien był uprzeć się, postawić na swoim i zaprowadzić Elę do restauracji. Najlepiej czuł w domu, w kapciach, dżinsach i luźnym podkoszulku. Ale raz na ćwierć wieku możesz chyba troszkę się poświęcić? pomyślał.

Jedli ze smakiem, popijając chłodnym winem. Wino wybrała Ela, więc musiało być dobre. Rozmawiali, żartowali, wspominali. Oboje uświadomili sobie, jaki kawał czasu mają już za sobą. Ile wydarzyło się w ich życiu przez te wszystkie lata. Dobrego i złego, ale summa summarum, chyba więcej dobrego. Jan już przez wiele tygodni wcześniej zastanawiał się, jaką wybrać na tę okazję muzykę. Wybrane płyty ułożył w stosik obok adapteru i gdy tylko trzeba było, wstawał od stołu, by położyć następną na talerzu urządzenia.

Kiedy skończyli jeść, Jan prędziutko pozmywał naczynia. Zaparzył kawę i wraz z ciastkami ustawił na małym stoliku obok kanapy, na którą się przenieśli. Usiedli obok siebie z kieliszkami winiaku w dłoniach. Jan otoczył ja ramieniem i powiedział tajemniczo:

– Teraz zaczekaj chwilkę.

Poszedł do drugiego pokoju i wydobył z ukrycia zestaw srebrnej biżuterii. Drugą niespodziankę, jaką dla niej naszykował. Przyglądał się, jak niecierpliwie rozpakowywała podarek, jak lśniły jej oczy, kiedy otwierała małe, ozdobne, wykładane atłasem pudełko. Zarumieniona, trochę z radości, trochę pod wpływem wypitego alkoholu, objęła go za szyję i pocałowała. A później szepnęła mu prosto do ucha:

– Zamknij oczy i czekaj na mnie. Tylko nie otwieraj!

Posłusznie, jak zawsze, Jan zacisnął powieki. Słyszał jej oddalające się kroki, kiedy wychodziła z pokoju. Potem jakieś szuranie i znowu kroki, tym razem przybliżające się.

– Otwórz oczy – powiedziała. – To dla ciebie.

W wyciągniętej ręce trzymała niewielki pakunek. Zawinięty w srebrny papier, owinięty srebrną wstążką zawiązaną w ozdobną kokardę. Paczuszka była niewielka, mniej więcej jak kartka z zeszytu. Zdumiony Jan przez chwilę nic nie mówił.

– Przygotowałaś dla mnie prezent – wyszeptał z niedowierzaniem.

– Uznałam, że taka okazja wymaga. Niespodzianka specjalnie dla ciebie.

Ciepło na sercu, tak Jan mógłby opisać wrażenie, którego doświadczył. Nieco drżącymi palcami rozwiązał wstążkę i równo, starannie zwinął ja na palcu. Potem zdjął srebrny papier. Naddarł go tylko trochę, przy jednym rogu. Kiedy dostał się do środka, zobaczył ramkę. Małą ramkę do fotografii, albo obrazka. Odwrócił ją frontem do siebie i zastygł.

Jak żona Lota.

Nagle przestał panować na swoim ciałem. Chciał poruszyć ręką, ale nie mógł. Chciał potrząsnął głową, nie zdołał. Niemoc i paraliż. Z wysiłkiem podniósł oczy i popatrzył na Elę.

– Co… to… jest? – wydusił z trudem.

– Niespodzianka dla ciebie – zawołała radośnie, uśmiechając się szeroko.

– Ale… skąd…? Nic nie rozumiem.

Wpatrywał się w trzymaną ramkę, w której pod szkłem, w starannie i profesjonalnie wykonanym passe-partout, znajdował się kolorowym kartonik z wypisanym maszynowym pismem tekstem „Najserdeczniejsze życzenia rocznicowe. Dużo szczęścia. Jan, pamiętaj! Stef”.

Miał wrażenie, że się dusi. Zaczęło brakować mu powierza. I to łomotanie serca, niemal rozsadzające klatkę piersiową. Wykonał kilka spazmatycznych wdechów. Teraz przydały się mu wszystkie godziny spędzone u psychologów. Ich rady i zalecenia okazały się wreszcie przydatne naprawdę. Wolno, bardzo powoli, wyciągnął do Eli rękę z ramką.

– Co to jest? – spytał. – O co tu chodzi? Wyjaśnij mi to. Proszę – dodał po chwili słabym głosem.

– Jaś, co tobie? – Wyglądała na autentycznie przestraszoną. – Strasznie zbladłeś.

– Wyjaśnij mi, proszę, do to znaczy? – Cedził słowa starając się, zgodnie z wytycznymi terapeutów, utrzymać emocje pod kontrolą.

– Pamiętasz nasz ślub? – zaszczebiotała, siadając obok niego. – Kiedy Stef składał nam życzenia, powiedział ci coś, co cię strasznie poruszyło. Widziałam, że bardzo się przejąłeś. Próbowałam ci tłumaczyć, że to nic takiego, ale ty nie dawałeś się przekonać. Później zaczęłam myśleć, że udawałeś, że tak się tylko ze mną droczyłeś. I kiedy zbliżała się nasza pierwsza rocznica, wpadłam na pomysł żartu, który mogłam ci zrobić. Przygotowałam kartkę z życzeniami, rzekomo od Stefa, i wysłałam do nas.

– To był żart?

– Tak, żart! Głuptasie. Właściwie miałam ci to powiedzieć już po pierwszym razie, ale tak się emocjonowałeś tymi życzeniami, że postanowiłam to jeszcze trochę pociągnąć. I tak to jakoś dalej poszło.

– Ale jak… Przecież listy nadchodziły z różnych miast.

– Prosiłam znajomych o przysługę. Kiedy im wyjaśniałam, że to taki kawał, wszyscy godzili się bardzo chętnie.

– Czyli wszyscy dookoła o tym wiedzieli?

– No oczywiście. Świetna zabawa, nieprawda?

Spuścił głowę. Wpatrywał się w ujęty w drewnianą ramkę krótki ciąg liter, tekst, który znał na pamięć, który tkwił w jego głowie przez te wszystkie lata. Kawał!

 

8

Kiedy zadzwonił na numer alarmowy, przedstawił się, podał dokładny adres i powiedział:

– Zabiłem żonę. Niech tu ktoś przyjedzie. Proszę zadzwonić z domofonu, to otworzę.

Uprzejmy policjant wytarł buty na wycieraczce nim wszedł do mieszkania. Stanął na środku pokoju i długą chwilę rozglądał się. Patrzył na leżącą na kanapie Elę z głową zakrytą poduszką. Zauważył serwis do kawy i resztki ciastek. Kwiatki w wazonie na stole. Popatrzył na adapter, na którym obracała się płyta trzeszcząc lekko na końcowym rowku.

– Nie wyłączył pan adapteru – powiedział.

– Przepraszam, już wyłączam – rzucił Jan pośpiesznie.

– Co tu się stało? – spytał policjant zmęczonym głosem.

Jan opowiedział mu wszystko, ze szczegółami. Trwało do długo, do późnej nocy. Kiedy wieźli go do aresztu, zaczynało już świtać. Pozwolili mu nawet przebrać się. Starannie powiesił garnitur na wieszaku i schował do szafy, koszulę włożył do kosza na brudną bieliznę. Ciekawe, kto to upierze? pomyślał. Potem starannie zamknął drzwi na oba zamki i oddał klucze policjantowi.

 

9

Oto go prowadzą.

Schody do piwnicy były dla Jana zaskoczeniem. Okazało się, że były szerokie, przestronne, wręcz ładne. Stopnie nie za wysokie dawały nogom komfort i wygodę. Ściany białe, czyste, przyjemnie lśniły w blasku jarzeniówek w standardowych, urzędowych oprawach. Niespodzianką była też ich długość. Nie sądził, że piwnice pod tym gmaszyskiem są aż tak głębokie. Jak lochy w starym zamczysku, pomyślał i uśmiechnął się do swoich myśli.

W naturalny sposób, dzięki przestronności schodów, spontanicznie przywrócony został ład w maszerującej kolumnie. Znowu każdy odzyskał należne mu z racji funkcji i zasług miejsce. Osoby godne znalazły się za godniejszymi, równi zrównali się z równymi. Od razu też dało się wyczuć zmianę nastrojów. Twarze wygładziły się, uspokoiły, tu i tam powróciły uśmiechy. Sylwetki wyprostowały się, nabrały sprężystości, młodzieńczej niemal energii. Dobrze! zdawały się krzyczeć. Tak ma być. Nareszcie każdy wie, gdzie jest jego miejsce.

Szli pomału, coraz bardziej zanurzali się w czeluść bezdennego, zdawało się, tunelu. Jego głębokość zaś sprawiała, iż mimo pokonywania kolejnych stopni, mieli wrażenie, że nie posuwali się naprzód. Być może z tego powodu, w pewnym momencie Jan odwrócił głowę i popatrzył za siebie. Wówczas dopiero uświadomił sobie prawdziwą głębię otchłani, w którą się zanurzali.

Zamknięta gładkimi ścianami i pochyłym stropem przestrzeń miała całkiem odmienne, nowe walory akustyczne. Dźwięki brzmiały nad wyraz czysto, krystalicznie. Każdy odgłos nabierał dodatkowej mocy. Jakże fantastyczna przestrzeń dla finału „Don Giovanniego”, pomyślał Jan.

– Ależ wspaniała akustyka – powiedział Jan do swych myśli.

– Słucham? – Dyrektor więzienia był wyraźnie stropiony.

– Wspaniała tu akustyka – powiedział Jan. – Każdy dźwięk brzmi wyraźnie. Miło słuchać.

– Tak… właśnie…

– Ma pan bardzo zdarty obcas prawego pantofla – powiedział Jan. – Pewnie dużo jeździ pan samochodem.

– Skąd pan wie? – Dyrektor zmylił krok.

A to ci dopiero! pomyślał Jan. Po raz pierwszy zwrócił się do mnie per pan. No, no! W kominie zapisać.

– Słyszę, jak brzmią pana kroki. A prawy obcas najbardziej zdziera się od operowania gazem i hamulcem. Niedługo będzie pan musiał zanieść pantofle do szewca, bo pęknie panu lewa podeszwa. To od silnego naciskania sprzęgła. Tak się zawsze dzieje ze skórzanymi podeszwami.

– Skąd pan to wszystko wie? – Dyrektor czuł się coraz bardziej niezręcznie.

– Ja mam dobry słuch. A tutaj, jak już mówiłem, jest doskonała akustyka. Można by tu robić przedstawienia operowe. Nigdy pan o czymś takim nie myślał?

Dyrektor rzucał na boki niepewne spojrzenia. Lecz twarze otaczających go ludzi nie wyrażały niczego. Szli miarowo, ze wzrokiem skierowanym przed siebie, jakby nieświadomi toczącej się tuż obok rozmowy. Poważni, skupieni, pełni urzędowego namaszczenia. Każdy świadom misji, którą miał do spełnienia, wagi spraw, w których dane mu było uczestniczyć.

Zabawne, pomyślał Jan. Zupełnie, jakbyśmy usiłowali schodzić po jadących do góry ruchomych schodach. Obejrzał się za siebie. Nie widać początku naszej drogi. Spojrzał w dół. Końca też nie widać. Czyżbym zaczynał się niecierpliwić?

Zaczął uświadamiać sobie, że zmieniła się atmosfera towarzysząca przemarszowi. Wszyscy zdawali się bardziej skupieni, zamknięci w sobie, milczący. Ciche posapywanie kapelana zaczęło brzmieć jak natrętny odgłos nadjeżdżającego pociągu. Wydawało się coraz głośniejsze, coraz bardziej niepokojące, irytujące. Denerwujące.

Jak długo jeszcze? Ten i ów zadawał sobie to pytanie. W pewnym momencie zadał je sobie i Jan. I omal nie roześmiał się, dostrzegłszy absurdalność tej myśli. Lecz ciekawość dręczyła go coraz bardziej. Wierciła, obezwładniała myśli. Ćmiła, jak bolący ząb.

Co za kpiny! pomyślał. Kpiny? Tak… to musi być kawał!

Ktoś postawił ich wszystkich na wstędze Möbiusa i będą tak maszerować, goniąc rozszerzający się wszechświat, aż dotrze on do krańca nieskończoności, przekroczy go wnikając w głąb Wielkiego Wybuchu i imploduje.

Ogromnej trzeba wytrwałości, żeby żyć – pomyślał Jan, – lecz jeszcze większej, żeby umrzeć. Ela… Miał rację ten jej instruktor. ■

 

Zbigniew Studziński
18 sierpnia 2020

 

 

Na Stronie Głównej:

Man Ray (Emmanuel Radnitzky) (1890-1976): Rayograph
(1922; fotogram; druk żelatynowo-srebrowy; 23,9 × 29,9 cm; MoMA, Nowy Jork)

 

 


► Periplus – powrót na Stronę Główną