Zygmunt Krasiński – „On (ułomek z pamiętników młodzieńca)” (1830)

Zygmunt Krasiński

On
(ułomek z pamiętników młodzieńca)

 

To which Life nothing darker or brighter can bring,
For which Joy has no balm and Affliction no Sting.
T. Moore[1]

 

Nad brzegiem niezmierzonego oceanu dumał, osłabiony cierpieniem; wszystkie sny i rozkosze młodości przybywały na skrzydłach wspomnienia i, trapiąc umysł, znękany dawną świetnością, podwajały ciemność obecną. Okiem rozpaczy, okiem, w którem już nadzieja żadnego nie miała ołtarza, spozierał na fale, coraz bardziej z wichrem bój toczące, i czuł jakąś radość, bo spodziewał się, że już nadchodzi zaguba i że przynajmniej w trumnie z morskich bałwanów odzyska spokojność i ciszę, dawno straconą na ziemi. Lekki statek kołysały wody niedaleko i żagiel, podarty wiatrem, żałobne spuszczał zasłony nad sterem, wpół rozpadłym od pioruna. Czekał jeszcze, aż wzmoże się wojna żywiołów, aż chmury i wody połączą się na zniszczenie stworzenia, bo chciał być pewnym zgonu, bo przynajmniej pragnął, by go śmierć nie zawiodła tak, jak życie zawiodło. Trwoga daleką była od jego serca i twarzy, niebezpieczeństwo przywołało całą dumę na zorane smutkami czoło i ogień zgasły znów ożył w oczach na odgłos grzmotów i na znak gniewu niebios. Rzucił się, wyniosły postawą i myślą, ku własnemu okrętowi i oderwał kotwicę z głębi wód i puścił się na czarną przestrzeń oceanu, witając w każdej fali grób pożądany. Z uśmiechem, urągającym się z burzy, patrzał na pobrzeża, ginące w oddali, bez żalu, bez tęsknoty, zimny na wszystkie gromy, spokojny, bo bliski już ostatniej chwili; został sam z przyrodzeniem, zawieszony na wierzchołkach fal między niebem i morzem, bez nadziei ratunku, bez chęci ocalenia się i jedynem wspomnieniem zajęty, jedynem, które przekwitłe serce jeszcze do żywszego bicia przymuszało.

 

A tymczasem srożyły się wichry wokoło, bałwany, rozpryskujące się w pianę, to jak ogromne góry, to jak śniegowe zamiecie słabemu statkowi groziły, wszystko zdawało się konać co chwila i co chwila ostatnią wysilać się mocą; świsty wiatru krążyły po zamglonem powietrzu, jak tysiące syczących żmij, huk piorunu rozlegał się po przestrzeni, jak gdyby z nim razem całe sklepienie niebios, zdruzgotane, w przepaść leciało. Chmury, to rozprute, to znowu w jedno zbite, przelatywały górne obszary, jak potoki, ze skał się walące. Zewsząd niechybny cios, nieunikniony koniec się zbliżał; z przodu, z tyłu po bokach wzdęte fale śmierć zwiastowały rykiem, podobnym do ostatniego jęku konającego świata – a on bez bojaźni siedział nad sterem i pewną ręką kierował statek tam, gdzie wścieklej walczyło morze z wichrem i gdzie wiry kręciły się, porwane nieznaną siłą w otchłanie bez granic. A jednak dotąd nie mógł zginąć pomimo własnej woli i napadu burzy; jak ziarnko piasku, niesiony na niezgłębionym przestworze, z jednej fali do drugiej przerzucany, nigdzie zgonu doczekać się nie mógł; ciągle z jednego bałwanu wyrwany i w drugi popchnięty, darem nie oddawał się całej wściekłości oceanu, puszczonego bez wędzidła; nie mógł, nie mógł umrzeć! I znowu rozpacz zaczęła silniej miotać jego duszą i powstał z mokrego siedzenia i wyciągnął ręce do burzy i błagał potęgi nieba i piekła, by zakończyły życie, nieznośne porównaniem uszłego, krótkiego szczęścia z długiem i obecnem nieszczęściem. Lecz poznał, że próżne były modły, że czas jeszcze nie nadszedł i że gwiazda przeznaczenia nie wylała jeszcze z łona wszystkich promieni. Zarzucił więc płaszcz szeroki wkoło siebie i, opierając czoło, nabrzmiałe krwi potokiem, o drżące ręce, zaczął dumać śród spustoszenia i nawałnicy. Wtem lekkie z początku, lecz coraz w zrastające osłabienie, wkradając się pomiędzy członki, do każdej się żyły dostało; powieki obciążone przywarły dumne oczy i, niesiony na wzburzonej wód kolebce, zasnął snem wspomnień i cały zawód i całą młodość ujrzał na nowo i dni przeszłe snuły się przed oczyma jego wyobraźni, jak fale, unoszące statek, na którym drzemał.

 

Dom rodzinny z szerokiemi komnaty, z obrazami przodków, z rozległemi ogrodami na chwilę mu się przypomniał i w żywych barwach stanął przed nim – i słyszał dźwięk dzwonów ojczystej kaplicy i zdało mu się, że, klęcząc przy grobie pod ciemnem sklepieniem, łzami niewinności skrapiał nieczuły kamień i gorące modlitwy wznosił do niebios, o których jeszcze nie nauczył się wątpić. Igraszki dziecinne, pierwszej młodości zabawy, otoczone urokiem szczęścia i przywiązania do miejsc pierwotnego pobytu, wracały na skrzydłach pamięci; łowy, dzikie lasy, przestronne błonia, spienione gonitwą rumaki mieszały się razem i on był częścią każdego obrazu, i on ścigał trwożliwe zwierzęta, i on trąbką zwoływał ogary, i on pod wieczór wracał z radością w sercu do mieszkania, nad którego dachem igrające promienie zachodu już wtenczas młodą nęciły duszę, by z niemi do niebios uleciała. Drzewa, dawno niewidziane, wzgórek, tyle razy deptany, staw, lekkim uwieńczony mostem, gaje, odwiedzane przy blasku księżyca z pierwszą serca niedoświadczonego ponętą, z pierwszą istotą, która rzuciła w to serce przyszłe cierpień zarody, okrążyły go mglistem pasmem i, zdając się płynąć przed wzrokiem, gubiły się w oddali, by nowym przedmiotom miejsca ustąpić.

 

Zmieniły się okolice – z niemi dusza młodzieńca. Dalekie strony od ojczystych, inszem oświecone słońcem, inną jej nadały barwę, Ciemne mury go otaczały, miasto posępne w łonie go swojem zamknęło – lecz wzrokiem orła przelatywał bram y i warownie, by bujać po górach uroczej krainy – a jednak, choć wokoło natura nosiła piętno wielkości, dusza jego malała i odrętwienie zajmowało miejsce zapału. Niedawno jeszcze róża, świeżo rozwita, śpiew słowika, szelest purpurowych skrzydeł motyla, wysysającego słodycze kwiatów, nęciły jego uwagę, strumień przemawiał do niego głosem, niezrozumiałym dla innych, i skale, niemej od stworzenia, użyczał mowy i z gruzów przeszłości umiał wywoływać zamarłe kształty lub sięgać w nieskończoność lat, mających przejść nad jego życiem i nad jego prochami. A teraz żegnał się stopniowo z żywą wyobraźnią – ciemną barw ą powlekał się błękit niebios; droga, dotąd jasna światłem słońca, ginęła w ponurym cieniu i sam nie mógł wytłumaczyć przyczyny ciężącego na nim smutku i na próżno starał się go oddalić, na próżno wychylał puhary ziemskiego wesela i szukał radości, opuściwszy górne przestwory. Drżące od rozkoszy usta nie zdołały zadosyćuczynić jego tajemnemu żądaniu, błąkał się pośród niepewności, zaczynał wątpić i podejrzenia lały się zatrutym strumieniem w czarę niedawnego szczęścia. Osłabły, stęskniony, tracił co dzień na sile; wola dzielna i niezwalczona zaczęła małym zawodom ustępować i nie wiedział, czego pragnie, wiedział tylko, że pragnie czegoś i że umysłowa zaguba będzie skutkiem nieosiągnienia tajemnego celu ciemnych i powikłanych życzeń, i zapomniał o tem, co było wprzódy, i dom rodzinny znikł mu z pamięci.

 

Właśnie w tej chwili nowa nastąpiła zmiana – i uczuł nowe potoki życia, po wszystkich żyłach płynące. Piękna, boska okolica rozciągała swoje wdzięki wokoło, niebo uśmiechało się do ziemi i kwiecia, i łąki i gaje uśmiechem za uśmiech odpłaciły. Zewsząd lśniły się lazury to wód spokojnych, to błękitów, w pośród których niewzruszony tron słońca górował nad stworzeniem. Góry i skały, dopiero z śnieżnych uwolnione petów, zdawały się radować każdym listkiem, każdą trawką, po nich rosnącą. I on był wśród tych wszystkich piękności, lecz już nie sam – na jego ramieniu opierała się dziewica i oboje wchodzili na górę i za każdym krokiem w nową krzepił się, dotąd nieznaną siłę i im bliżej dochodził wierzchołka, tem bliżej mniemał się nieba, bo ona szła z nim razem, bo w jej oczach czerpał strumienie wielkości i uniesienia, bo czuł, że serce, bijące w bliskich piersiach, na wieki z nim się połączy łańcuchem, którego każde ogniwo niebieską będzie myślą i wzniosłą nadzieją. I doszli na szczyt góry, i sen jego wtenczas przybrał najżywsze barwy, do jakich zdolna wyobraźnia, karmiona długim żalem. Wszystkie farby mgliste zamieniły się na tęczy promienie, wszystkie uczucia chwili, przeszłej od dawna, znowu zgromadziły się w sennych piersiach, jak zbiegłe wygnańce, wracające na ojczystą ziemię, i ujrzał obraz, który rozżarzył zgasłe płomienie i wszystkie struny jego marzącej duszy do drgania przymusił. Opuszczona chatka góralska i sześć drzew, zieleniejących się tchnieniem wiosny, przed nią gdzieniegdzie błyszczące niestopniałego dotąd śniegu wysepki na obszarach murawy, fiołki, rozkwitające z uroczą wonią, a wokoło widok nieograniczony na wsie i miasta, na łąki i strumienie, przecinające srebrnemi wstęgami ciemne błonia, a z drugiej strony skały różane przy zachodzie słońca i góra, wyższa nad wszystkie towarzyszki, zdająca się niebios sklepienie łączyć z ziemi przestrzeniami – wszystko to stanęło przed nim, boską jasnością oblane. Żywy jego umysł przenikał tajemnice wieczności i na szczycie opoki połączał swoją duszę z duszą, której poświęcił pierwsze, najwznioślejsze i najsilniejsze uczucia. Po chwili już tego obrazu nie było. Dziwne, pomieszane i tłumne kształty przesuwały się przed jego wzrokiem, to z powolnością pogrzebnego orszaku, to z szybkością hufców, nacierających na nieprzyjazne szyki; wśród miast i pustyń, wśród wesołych zabaw i smętnych okolic, wszędzie nosił z sobą własne nieszczęście, wszędzie ścigała go myśl jedyna, okropna, targająca wszystkie związki z ziemią, myśl, że już nie ujrzy tej, u stóp której klęczał w dniu wiosennym na samotnej skale – i dusza jego nie znalazła dość siły ani w wewnętrznych uczuciach, ani w zewnętrznych obrazach, by oprzeć się boleści ponurej i ciężkiej która, podobna do wyrzutów sumienia, na zawsze w sercu jego zasiadła i w żelazne ujęła okowy. Pożary otaczały go syczącemi płomieńmi, klęski ludzkości, bitwy i rzezie wokoło nieprzestannie się snuły, miasta w perzynie, państwa, zstępujące do grobu, przyjaciele, ginący bez mocy wyrzeknienia ostatniej woli lub pożegnania, nawałnice przeciwnego losu nic już na przekwitłem uczuciu nie mogły. Zimnem patrzał okiem na zgon cudzych nadziei, bo już sam przyzwyczaił się żadnej nie mieć na ziemi. Wdzierał się na skały – przebywał spiekłe pustynie, żmijom zostawione w podziale, gdzie promienie słońca członki jego paliły i krew, z ran ciekącą, wysuszały w powietrzu, nim spadła na piaski – przebiegał wiecznem zimnem skrzepłe krainy, gdzie światło igra po zwierciadłach lodu, jak po skałach z diamentu, gdzie głos zastyga w piersiach i myśl sama zdaje się marznąć w oziębłym mózgu – a wszędzie, wszędzie szła za nim rozpacz: w domu siadała przy rodzinnem ognisku, w nocy, krępując się u łoża, zarzucała na sny jego nierozerwane łańcuchy i w dzień towarzyszką nieodstępną była – i, jedną myślą zajęty, z wszystkiemi inszemi rozbrat uczynił i, jeśli działał, to działał bez chęci, bez rozumu, bez namiętności. Ciężar wspomnienia duszę wiecznie przygniatał i prysły pod nim wszystkie związki, łączące go ze światem, i został sam na sam z boleścią i smutkiem i myśl jedyna, myśl nieunikniona stała się trumną wszystkich władz jego i długie lata w tym sposobie przeszły nad jego czołem. Żadnej już zmiany nie było; wszystko wprawdzie co chwila inną postać przybierało wokoło, lecz wewnątrz tożsamość została i umarł dla świata, bo jednej tylko wielkiej i pięknej trzymał się myśli – a ta myśl nie była z tego świata.

 

Obudził się młodzieniec – i dawno niesłyszane westchnienie wydobyło się z jego piersi. Nowy widok, obraz niespodziany uderzył wzrok przyćmiony: burza podczas marzenia ustała, pierzchły chmury, błękit nieba spokojnie się w każdej fali przezierał i na całym widnokręgu, gdziekolwiek sięgał spojrzeniem, już nadziei zgonu nie było. Cisza nastąpiła po nawałnicy, zasnął wicher w przezroczystem powietrzu, promienie wieczoru w purpurowych potokach lały się na mórz zwierciadło, błyszczały wody wokoło, a kiedy zbłąkana fala roztrącała się o statek, tysiączne z niej iskry sypać się zdawały, bo każdą kroplę światło zachodu ogniem słońca ożywiało. Nie mógł więc umrzeć, nie mógł zakończyć zawodu! I już z daleka odkrywał się brzeg, kwieciem i drzewami umajony; ziemia na nowo odzyskiwała swoją ofiarę. Dzielnej on był duszy i, choć niezliczone spadły nań gromy, zachował dotąd wzniosłość dni młodych i uważał za słabość, niegodną człowieka, na krok cofnąć się przed własnem przeznaczeniem – dlatego nie chciał zgonu swego przyśpieszać, dlatego założył teraz ręce i oparł się o maszt, pęknięty w połowie, choć mógł się jednym skokiem przedzielić od ziemi – wiecznością. Ale zarazem wzniósł do Boga modlitwę z zapałem lat dziecinnych i pro sił go o śmierć. Wszystkie względy odpadły od jego umysłu; wzniesiony na skrzydłach ufności w Pana światów, stracił na chwilę gorycz nieszczęścia. Spokojny, daleki od ziemskich namiętności, wracał, jak syn do ojca, wracał na łono nieśmiertelności i wśród wszystkich wdzięków przyrodzenia, na błękitnej wód powierzchni, oświecony konającem słońcem, błagał Stwórcy, by nie dozwolił mu przeżyć tego słońca.

 

Natchnięty rozpaczą, mało dbał, czy nieba, czy piekła wydrą mu życie; bez żadnej dalszej nadziei puścił się na bałwany oceanu i chciał zginąć, niepomny na przyszłość i śmiejąc się z zachmurzonego nieba, bo pogardzał trwogą i lubił dumnie się urągać z huku grzmotów i świstów szalonego wichru. Ale teraz nadzieja wcisnęła się do stroskanego serca, nadzieja, że za grobem wróci się obraz, we śnie przypomniany; z całem uniesieniem, z całą szczerością wielkiej duszy wylał się Wszechmocnemu z swojemi uczuciami i życzeniem – i, co chwilo, silniej ufając w nieśmiertelność, co chwila pewniej spodziewał się zgonu. Jeszcze daleko było od lądu, a słońce już stanęło na granicach widnokręgu i statek, dotąd zwycięski nad usiłowaniami morza, zaczął powoli zstępować w łono oceanu – stopniami zniżał się wśród dwóch bałwanów, zdających się stać niewzruszenie poznał natenczas, że Bóg zmiłował się nad życiem, klęskami w każdej chwili naznaczonem – kląkł, jak dawniej klęczał w dniu wiosennym na samotnej skale, i spuszczał się coraz bardziej, trzymając wzrok orli w umierające słońce. Nareszcie ujrzał, jak się wody przecisnęły aż na pokład okrętu; powoli objął go bałwan morski; kołysany z wolna w jego łonie, zagrażał się w pożądaną otchłań i ostatni promień słońca, żegnającego ziemię, który igrał po rozwianych jego włosach, zmieszał się także z lekką i błyszczącą falą, która, nad niemi się wznosząc, pokryła czoło młodzieńca jasnością kryształu, rozognionego światłem nieba.

(1830)

 

Na podstawie: Dzieła Zygmunta Krasińskiego. Tom I. Dzieła poetyckie. [Pini, Tadeusz, red.].
Warszawa : Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”, 1934; str. 71-74.


 

[1] Tomasz Moore (1779-1852), jeden z najznakomitszych angielskich poetów romantycznych. [przyp. Tadeusz Pini]

 


 

► powrót do strony: Cień latyńskich żagli – 2. Morza Trzech Wieszczów