Ffy: słowo wstępne

 

 

 

(które, jak to w postmodernizmie bywa, znalazło się na końcu)

 

 

Mają swoje losy książki i ich bohaterowie. Czasem duże, czasem małe.
Los i historia Ffy i jego kompanii, są – z mojego przynajmniej punktu widzenia – ciekawe.

Zetknąłem się z nimi po raz pierwszy na przełomie lat 1980-1981, na Pogorii, płynącej do antarktycznej stacji badawczej im. Arctowskiego. Rejs, który ze wszech miar był niezwykły, opisałem dość dokładnie – i, jak mi się wydaje, dość uczciwie – w „Pogorią na koniec świata” (1983), a drugie spojrzenie przedstawił Sławek Szczepaniak w „Przygodzie na imię Pogoria” (1984).

 

Do niniejszego wstępu niech wystarczy fakt, że na Pogorii powstała wówczas gazetka Głos z Kubryku. Projekt rzucił właśnie Zbyszek Studziński, ale zrealizował go Wojtek Przybyszewski, pisząc wstępniak – zatem stawiając przed faktem dokonanym resztę „piszącej” załogi i tym samym zmuszając ją do działania.
Nie muszę mówić, jak miło mi było, gdy na pomysł zrobienia gazety pokładowej – bez żadnych podpowiedzi z mojej strony – wpadła młoda ekipa ze SzPŻ KB-2016 i wydała trzy numery Pogoria Times w czasie 2-miesięcznego rejsu. Zuza Stępińska, Anka Więcław, Baśka Matusiewicz, Filip Kijowski, Matylda Niżegorodcew, Ola Radomińska, Ola Fijołek, Karol Kaniewski, Ewa Biełanowicz, Kaja Górska, Weronika Grygowska i dwóch Wojtków (Pałasz i Sikorski) – dobra robota!

 

My, z rejsu antarktycznego, po wydaniu pierwszego numeru byliśmy przekonani, że na tym się skończy, ale Głos, o dziwo, przetrwał: podczas 132 dni żeglugi wydaliśmy osiem numerów.

„Wydaliśmy” ładnie brzmi – w rzeczywistości przepisywaliśmy teksty przez kalkę na Pogoriowej maszynie do pisania marki Łucznik w sześciu egzemplarzach, bo więcej do maszyny nie wchodziło. Jeden wędrował do Kapitana (Baranowskiego, oczywiście), cztery rozchodziły się wśród członków redakcji, zaś ostatni – przeznaczony do czytania ogólnego – rozklejany był na stole w tzw. mesie oficerskiej, której podczas tamtego rejsu praktycznie nikt nie używał. Dla ścisłości dodam, że numer piąty był wydaniem dźwiękowym, utrwalonym wyłącznie na kasecie wysłanej z Falklandów na Stację Arctowskiego do naszych przyjaciół – Stefana Misiaszka i Włodka Ławacza – polarników, których Pogoria na Stację przywiozła.

Więzy towarzyskie między uczestnikami rejsu antarktycznego nie ustały w chwili powrotu do Polski – i są żywe do dziś – zaś pisemko cieszyło się poczytnością wśród załogi, stąd dwa kolejne, lądowe numery Głosu napisane zostały z okazji spotkań rocznicowych: w pierwszą i piętnastą rocznicę wypłynięcia z Gdyni.

 

Głos z Kubryku, jak każda przyzwoita gazeta, miał swoje działy i rubryki stałe. Kolejne numery przynosiły też krótkie, utrzymane w konwencji „piurblagizmu” opowiadania, autorstwa Zbyszka Studzińskiego.

 

Przygody poczwarnej czwórki stworów Ffy, Ggy, Hhy i Kky, zaczynające się (prawie) niezmiennie od zdania „Ffy wyszedł z szafy”, budziły wśród czytających różne reakcje. Najżarliwszego adwersarza miały w Kuku, który – jako że potrzeba, czy choćby wyczucie absurdu było mu obce – podejrzewał w nich aluzje nie tyle do siebie, ile do podawanych potraw.


Na szczęście wątpliwości Stasia Bojaruńca – Kuka, który jako pierwszy powinien nosić tytuł Natchniony Kuk Pogorii – rozwiał kapitan Krzysztof Baranowski. Kiedy bowiem NKP I na wszystkie strony starał się zanalizować, czy kolejny odcinek przygód Ffy i zwrotka o owsiance z najnowszej piosenki nie są przypadkiem potępieniem jego działalności, Kapitan usiadł obok niego, przeczytał opowiadanie, zanucił piosenkę i powiedział: „Zobaczysz, Stasiu – przez te teksty przejdziemy do historii”.
Kapitańskie słowo – nie dym, więc od tej chwili to właśnie Stasio najgłośniej dopominał się u Zbyszka o kolejne odcinki przygód Ffy i jego kompanii.

 

Publikacja w Głosie z Kubryku był więc prapremierowym występem czwórki przyjaciół, niezbyt co prawda poważnym, bo nawet przy największej dozie dobrej woli trudno uznać Głos, przypominający bardziej scenariusz programu kabaretowego niż „gazetkę pokładową”, za wydawnictwo serio.

Sprawcą premiery – a więc występu poważnego, bo w  książce – byłem ja. Jednym z opowiadań Zbyszka („Kuracja”, opublikowana oryginalnie 25 lutego 1981, tuż przed wejściem do Rio de Janeiro) próbowałem odpowiedzieć w „Pogorią na koniec świata” na pytanie postawione w rozdziale poprzednim „Jak liczyć za granicą na polskiego armatora i przeżyć?”

 

Po tym na wiele lat zapanowała cisza. Powieliliśmy wprawdzie Głos z Kubryku, by – zgodnie z obietnicą – każdy uczestnik rejsu miał swój egzemplarz, zamieniłem wszystkie numery na pliki pdf, ale nic więcej się nie działo.

I oto nagle, jakiś czas temu, na jednym z forów żeglarskich, ku swemu najwyższemu zdumieniu, przeczytałem:

Ma ktoś może gdzieś teksty o Ffy, Ggy, Kky i Hhy?

Napisałem, że mam i spytałem Pytającego, co mu do głowy wpadło.
Odpisał:

Poziom abstrakcji wyzierający z tekstu zamieszczonego w książce jest mi bardzo bliski : ) Mam zamiar poczytać je sobie, i, jeśli to nie kłopot, wydrukować i zabrać na skok przez Atlantyk – niech się załoga rozerwie intelektualnie.

 

Skoro znalazł się jeden – może znajdzie się więcej?
Poprosiłem Autora o zgodę na publikację, za co ten zbeształ mnie za krótką pamięć, bowiem ongi upoważnił mnie do czynienia z jego tekstami wedle mojej woli. Przy okazji jednak opowiedział co nieco o najdawniejszych dziejach Ffy i jego kolegów.

Datowanie będzie trudne. Pierwszy tekst napisałem gdzieś w roku 1973. Potem na pewno napisałem jeszcze kilka, ale zdaje się, że przepadły w odmętach niepamięci. Nie mogę wykluczyć, że któryś z GzK jest jednym z nich właśnie. Prawie na pewno jest to „Kuracja”. Zabrałem ze sobą zeszyty do robienia notatek z rejsu i w niezrozumiałym odruchu włożyłem w nie jakieś opowiadania o Ffy. Nie pamiętam, ile tego było.
Nie potrafię dzisiaj określić, które na pewno napisałem na „Pogorii”, dlatego, skoro już musisz, możesz przyjąć datowanie tak, jak to uczyniłeś.
Po rejsie napisałem chyba jeszcze kilka, tak dla siebie, żeby nie wyjść z wprawy, ale chyba trafiły one w końcu do śmietnika.
W szufladach nie mam nic. Nigdy specjalnie poważnie tego nie traktowałem. Taka pisanina – bardziej dla siebie, niż dla innych.
Dla mnie jest to rozdział szalenie miły, ale zamknięty. Ffy żył krótko, ale intensywnie. Skrzydła „Pogorii” tchnęły weń nowego ducha. Potem odszedł do swojego życia, a ja zapadłem się w szarzyźnie codzienności. Historia, jakich tysiące.

 

Co do ostatnich stwierdzeń, pozwolę sobie z Autorem się nie zgodzić.

Zwłaszcza dlatego, że od kiedy Ffy, Ggy, Hhy i Kky wypłynęli na głębszą wodę, pytania tych, co przeczytali o ich przygodach, utrzymane są na ogół w tonie „co tu jest grane i o co wam – do… cholery – chodzi?”.
A to dowodzi, że Ffy i jego przyjaciele nie utracili nic ze swego wigoru.

Kazimierz Robak
sobota, 13 maja 2017


 

◄◄ Ffy – DO TYŁU ◄◄

Periplus ► powrót do Ffy