Pragnąłem przynajmniej raz w życiu wypuścić się na ryby gdzieś na wielkie rzeki, na olbrzymie jeziora czy też na jakieś morze, które jest wielkie chociażby dlatego, że to morze. Długo mi się nie udawało. Łowiłem co prawda na amerykańskim jeziorze Lake Michigan pod Chicago, ale trafiały mi się tylko małe okonie, łapałem w Dniestrze szczupaki, ale też nie były o wiele większe. Człowiek musi widocznie zaznajomić się z krajem, poznać zwyczaje ryb i musi mieć czas i pieniądze, żeby móc sobie pojechać lub polecieć na duże ryby gdzieś daleko, choćby i tysiące kilometrów.
Dopiero w Polsce zaświtała mi nadzieja, że sobie połowię na morzu. Polska admiralicja zaprosiła mnie na wojenną łódź podwodną. Przyjąłem zaproszenie z radością, choć nie miałem pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądać, a w dodatku zupełnie się nie orientowałem, czy podczas jazdy łodzią podwodną można łowić ryby. Szykując się na tę podwodną podróż zapakowałem w pierwszym rzędzie swoją kłusowniczą wędkę od pana Troniczka z Branika. Składało się ją z czterech krótkich kijków, które można było ukryć za pazuchą. Dziś takie składane wędki są produkowane masowo, ale wtedy to jeszcze była rzadkość. Skombinowałem też ciężkie srebrne błyszcze marki Heintz i kupę różnych brzęczków i cacek, żeby omamić morskie ryby. Z wędką pod połą wsiadłem na motorówkę „Syrena”, ozdobioną na burcie wielkim malunkiem nagiej panny morskiej z łuskami od pępka w dół.
Morze było pokryte zielonymi i niebieskimi płaszczyznami wody, większymi od placu Wacława. Morze to w ogóle największy plac świata, a życie toczy się głównie pod tym placem.
Cięliśmy wodę i pruliśmy fale, te dzieci morza, wciąż rodzące się na nowo. Młodziutki szef „Syreny”, który mówił dobrze po czesku, wypatrywał łodzi podwodnej, która miała być na tej a na tej szerokości i długości geograficznej, morska panna płukała sobie w falach rybi ogon. Piersi miała piękne, twarde, lśniące lakierem i suche, bo fale ich nie dosięgały.
Czułem się bajecznie.
Szef „Syreny” poruszył się wreszcie i szybko podał mi lornetkę, żebym zobaczył łódź podwodną. Ale ja swoim niewprawnym okiem nie widziałem nic, tylko jakąś kreseczkę na widnokręgu, która mi się wydała czymś w rodzaju małego wieloryba w bałwanistych pieluszkach, tak jak je widywałem na filmach. Wszyscy jednak skwapliwie przytakiwali, że to jest ta łódź podwodna. Zmierzaliśmy. ku niej. Urosła do rozmiarów osiemdziesięciu metrów i przypominała wielkie reklamowe cygaro marki abadia. Górę miała szaroniebieską, a brzuch zielony.
Powitał mnie sam kapitan łodzi podwodnej „Sęp”, Czesław Obrębski. Zaraz też prask! prask! odskoczyła ogromna pokrywka i z wnętrza łodzi jak w bajce Puszkina wypadli dzielni junacy.
Kompania honorowa, w lewo patrz!
Witano mnie jak generała z sąsiedniego kraju, w którym najgłówniejsze morze to Rożmberski Staw. A przecież bytem człowieczkiem, który nic nie znaczył i w dodatku przemycał za pazuchą kłusowniczą wędkę od Troniczka, pragnąc nią uszczuplić zasoby rybne Bałtyku.
Kapitan Czesław Obrębski, jak większość cudzoziemców, z miejsca opowiedział mi wszystko o Czechosłowacji. Przez jakiś czas chodził z Czeszką, ale się na niej zawiódł. Kolekcjonuje czeskie znaczki i na nich się nie zawodzi. Po nich widać kulturę Czechów. Te znaczki są zwierciadłem, które mówi: Jesteście najpiękniejsze na świecie. Opowiada mi o znaczku z Kleopatrą, która się rozkosznie pręży ha zielonej sofie. Znaczka nie znam, znałem jedną Kleopatrę na naszej ulicy, było to ziółko że ho-ho!
Potem mi kapitan opowiadał jeszcze o innych znaczkach, a jego łódź podwodna płynęła w stronę Szwecji. Szwecja ma znaczki o wiele skromniejsze.
Następnie oprowadził mnie po swojej łodzi podwodnej od dziobu do rufy. Był tam również jakiś admirał, pewnie na inspekcji, nazywał się chyba Romanowski. Obrębski miał trzydzieści lat, a Romanowski dwa razy tyle. Wyglądał na hodowcę królików. Przeważnie milczał, nie czuł potrzeby opowiadania o czymkolwiek. Człowiek jest przyzwyczajony, że większość ludzi z miejsca chce innym, czymś zaimponować – swoim krasomówstwem, samochodami, zarobkami, willami, tytułami i stanowiskami oraz odznaczeniami, erudycją i kulturą, a także znajomościami i wpływami albo choćby swoimi psami. Pan Romanowski to najwidoczniej biurowy gryzipiórek, z którego w drodze kolejnych awansów i protekcji, zrobiono admirała.
Pan Obrębski pochwalił się przede mną doskonale zgraną załogą. W ciągu sześćdziesięciu sekund załoga znika i łódź podwodna się zanurza. Na wodzie płynęła z szybkością czterdziestu kilometrów, pod wodą płynie o połowę wolniej. Kiedyś „Sęp” był najnowocześniejszą łodzią podwodną na świecie. Holandia przed wojną zbudowała ją dla Polski za dziewięć milionów dolarów. Działo i szybkostrzelne karabiny maszynowe. Peryskopy. Telefony. Rakietnice. Łódź ma dziesięć torped. Zasięg w promieniu pięciu kilometrów – murowany. Na samym dole pracują cicho marynarze. Stoją rozebrani do pasa jak górnicy w ciepłych pokładach. Mają tu różne maskotki, misie z różowymi pyszczkami i laleczki w różowych sukieneczkach i bucikach. Gdyby tu umierali – czy bawiliby się nimi? I przypięte fotografie ponętnych babek – czy przyciskaliby je do piersi? Śmierć w łodzi podwodnej to podobno śmierć najstraszniejsza. Gorsza niż w płonącym samolocie czy pod gąsienicami czołgu. Trafiona łódź podwodna opada często na dno i już nie może się unieść. Wypływa tylko kilka osób, które się wystrzeliwują jako torpedy. Pozostali całymi godzinami czekają i czekają, póki nie wyczerpie się do ostatka powietrze i ci, którzy mają słabsze płuca, nie umrą. Na końcu umierają najsilniejsi.
Łódź podwodna dudni w głębinie. Rży i dygoce, żelazne konie galopują. Ma się uczucie, że to wielki samolot sunie pod wodą. Ale uczucie o wiele bardziej przygnębiające. Mam nad sobą ciśnienie tysiąca metrów sześciennych, które przytłacza mi duszę.
Próbuję o tym nie myśleć. Miejsca jest tu mało, wykorzystuje się je do maksimum. Łóżka wysuwa się na noc ze ścian i potem wiszą na łańcuchach. Stół do posiłków opuszcza się z sufitu. A kiedy się opuści:
– Proszę panów, obiad przygotowany!
Siadamy do stołu na niebieskich kanapkach. Siedzę między Obrębskim i Romanowskim. Kuchenka jest mała, gorących dań tu się nie robi. Zimna zupa owocowa. Kiełbasa. Szynka. Pan Romanowski dolewa mi herbaty angielskiej. Pyta, czy byłem żołnierzem.
Jasne, że byłem, panie Romanowski. Nie podczas wojny, bo byłem za smarkaty. Ale byłem żołnierzem po wojnie. Wygrałem nawet konkurs patroli w górach orlickich. Czołgaliśmy się na torze przeszkód. I strzelano do nas. Ze ślepaków. Spaliśmy na śniegu bez namiotów. Cholernie było ciężko, trara-rara-bum. Tatuś mi kiedyś przysłał do koszar wędkę, toteż chodziłem na pstrągi. Wie pan, panie Romanowski, mój tatuś hoduje króliki. Szynszyle, zna pan tę rasę, no nie?
Pan Romanowski kręci głową, że nie zna, ale słucha z uwagą. Dolewa mi herbaty, po czym prosi, żebym mu coś powiedział o kościele w Kutnej Horze, widział go na obrazku.
Oświadczyłem mu, że jest to kościół bardzo piękny. Klejnot. Nic więcej nie umiałem powiedzieć.
Pan Romanowski uśmiechnął się, a ja po raz pierwszy przyjrzałem się jego oczom. Zobaczyłem w nich wielkie zmęczenie, jak gdyby cały świat na piechotę obszedł i w tej swojej drodze cierpiał bardziej niż Chrystus Nazareński. Chyba nie był hodowcą królików.
Zaraz potem kapitan Obrębski zapytał mnie, czy mam jakieś życzenie.
– Mam ze sobą wędkę i chętnie bym złowił parę morskich ryb.
Kiwnął głową, powiedział coś o Szwecji i że właśnie w tamtej okolicy będę mógł zarzucić wędkę:
– Kiedy będziemy zbliżali się do Szwecji, zatrzymamy się i pan spróbuje coś złapać na swój rybarsky prut.
Łódź podwodna płynęła jeszcze z godzinę, po czym zatrzymała się. Wyszedłem na dziób. Dmuchał lekki wietrzyk marszcząc toń, co bardzo sprzyja łowieniu na błyszczkę. Zamiast poręczy była stalowa lina, toteż byłem spokojny, że nie wpadnę do morza. Z daleka obserwowali mnie żołnierze i oficerowie. Poskręcałem części wędziska, po czym przytwierdziłem do żyłki błyszczkowego Heintza z ołowiem, żeby błyszczka poszła głęboko pod wodę. W duchu się modliłem, żeby jaka kolorowa bestia dała się na ten błyszcz nabrać i żebym nie najadł się wstydu, skoro Polacy mają tak dobre mniemanie o naszych znaczkach i o kościele Świętej Barbary w Kutnej Horze. Zarzuciłem błyszcz w bezmiar błękitu. Igrałem z nim poruszając wędziskiem, pozwoliłem mu opadać i wznosić się, gwałtownie go podciągałem kołowrotkiem z myślą o rybach szybkich jak błyskawice, to znów nawijałem wolno dla leniwych rybich pielgrzymów. Nurzałem błyszcz w topieli dziesięć, sto razy. Wymieniłem go na inny. Potem zakładałem jeszcze inne błyszczki. Zwariowane, amerykańskie. Dokładnie odrobione imitacje francuskie. Lekkie jak puch błyszczki japońskie z urokliwymi piórkami czajek. Łódź podwodna czekała. Polacy milczeli. Raz tylko spostrzegłem, jak za błyszczką sunie wielki ciemny cień, ale ta ryba pewnie chciała się tylko przyjrzeć, co to za głupie świecidełko tam pływa. Po pół godzinie zwinąłem kramik. Polacy machali ręką, że nie szkodzi, widocznie tutaj ryb nie ma.
Ruszyliśmy z powrotem do Polski. Dobrych parę godzin płynęliśmy na powierzchni. Staliśmy na dziobie milcząc. Bałtyk był ciemny i zimny. Wokół spokój i cisza.
W pewnym momencie silniki przestały pracować i zaraz na pokład wyszedł marynarz barczysty jak bokser, w ręku niósł żelazną kulę, z której się dymiło. Zamachnął się i cisnął ją daleko za łódź. Po chwili rozległ się wybuch. Marynarze zaczęli wsiadać do małego pontonu. Wzięli ze sobą kasar i jakiś taki koszyk, chyba na bieliznę. Wkrótce na powierzchni zjawiły się pierwsze ryby. Przewracały się do góry brzuchem i płynęły w śmiertelnych skurczach. Marynarze nabierali je kasarem i kładli do tego kosza. Na powierzchnię wypływały coraz to nowe ryby, wiele z nich przypominało barwą różowe i fiołkowe kwiaty albo nawet dziwaczne kielichy orchidei. Były piękne, ale już umierały. Nie o to mi przecież chodziło, o niczym takim nie myślałem. Wydawało mi się, że widzę tam również morskie koniki w ich kościanych pancerzach, które były już osiodłane i miały się właśnie wypuścić gdzieś na wędrówkę.
Marynarze postawili mi u stóp pełen kosz, a bokser zapytał:
– Jest pan zadowolony?
Kiwnąłem głową, ale na kosz nie mogłem nawet patrzeć. Czegoś się bałem, sam nie wiedziałem czego. Pewnie się bałem oczu ryb, jakich nigdy przedtem nie widziałem, pewnie się bałem, żeby któraś z nich nie spojrzała na mnie oczami ludzkimi. A może bałem się tych morskich koników, które mogłyby zarżeć jak prawdziwe konie, zanim je człowiek zdąży zastrzelić albo zabić kulistą bombą.
Płynęliśmy, robiło się ciemno, w oddali migotały światła morskiego wybrzeża. Gdzieś z tyłu brzdąkał na gitarze marynarz Rudolf, Francuz. Chłopcy śpiewali o ciężkiej pracy na łodzi podwodnej i o tym, że już okręt powraca do rodzinnego portu.
Znowu przesiadłem się na motorówkę „Syrena”, a ze mną ryby, tymczasem „Sęp” oddalił się do portu wojskowego, gdzie wpłynął po odpaleniu zielonych sygnałów świetlnych.
Szef „Syreny” zapytał mnie po czesku:
– Był jeszcze ktoś na „Sępie”?
– Niejaki pan Bolesław Romanowski.
– Pan widział Romanowskiego? Rozmawiał z nim pan? No, to ma pan szczęście!
– Czemu?
– To długa historia. Cała Polska już była zajęta przez Niemców, a on wciąż walczył. Podczas drugiej wojny światowej był niewątpliwie najmężniejszym dowódcą łodzi podwodnej. Kiedy mu faszyści zatopili „Jastrzębia”, ciężko ranny wypłynął na powierzchnię z polską flagą i tą flagą marynarze go obwiązali, żeby zatamować krew. Potem pływał na łodzi podwodnej „Dzik”. Zatopił dziewiętnaście faszystowskich okrętów, na których było w sumie trzydzieści sześć tysięcy żołnierzy.
Szef „Syreny” zamilkł, a mnie się przypomniało, że Romanowski pytał mnie o Kutną Horę. I wpadła mi do głowy szalona myśl. Taka ilość zatopionego wojska to tyle co ludność dwu Kutnych Hor. Szef „Syreny” ciągnął dalej:
– Wie pan, o nim śpiewają piosenki.
I zaczął nucić coś w tym rodzaju:
Cały okręt się śmieje,
że go Dzikiem nazywają,
lecz tego Dzika bez przerwy
ostre płomienie smagają.
Milczałem. Który to już raz pomyliłem się w życiu. Najwspanialsi ludzie są zawsze najskromniejsi. Jedynie głupcy i ubodzy duchem czują potrzebę mówienia o sobie, żeby urosnąć we własnych oczach. Choćby taki Romanowski, a ja tu mu opowiadałem, jak to bohatersko czołgałem się po torze przeszkód pod ogniem ślepaków. No, to się pewnie w duchu ze mnie uśmiał…
Jak tylko pojadę do Kutnej Hory, ze wszystkich stron obfotografuję dla niego ten kościół.
Wysiadłem z motorówki na molo, facet z „Syreny” krzyknął za mną:
– Ma pan tu ryby, których pan nałapał!
Udałem, że nie słyszę, i biegiem puściłem się przed siebie. Podczas tego biegu pomyślałem i o jeziorze Michigan, i o Dnieprze, gdzie się podobnie skompromitowałem. Tylko że nie aż tak jak na łodzi podwodnej „Sęp”, która teraz w porcie miga światłami. Może w przyszłości będę miał więcej szczęścia na tej błękitnej wydmie świata, jaką jest morze. Rzucę wówczas do wody boję i zatknę na niej swoją flagę. Z jednej strony będzie biała jak księżyc, który zapada do morza i bez reszty się w nim mieści, a z drugiej strony będzie złota jak słońce, które się z morza wyłania. I będzie na tej fladze namalowana ryba. Ta ryba będzie osobliwego ciemnoczerwonego koloru jak Kleopatra na zielonej sofie. A oczy będzie mieć z tęczy.
Tytuł oryginału: S ponorkou na ryby.
Tłumaczenie: Józef Waczków.
Opowiadanie ze zbioru Jak jsem potkal ryby [Jak spotkałem się z rybami], 1974.
Wydanie polskie – Ota Pavel: Śmierć pięknych saren
(przekład Andrzej Czcibor-Piotrowski i Józef Waczków) –
zawiera opowiadania z dwóch zbiorów: Smrt krásných srnců (1971) i Jak jsem potkal ryby (1974).
Po czesku:
►►Ota Pavel: „S ponorkou na ryby”◄◄