Ffy wyszedł z szafy. Z niesmakiem i odrazą słuchał bulgotania spuszczonej wody. Po raz dwieście trzydziesty ósmy tego dnia. Czuł się źle. Bardzo. Po pierwsze bolał go brzuch. Bardzo. Jednak jeszcze bardziej dokuczał mu wewnętrzny niepokój. Dręczyło go, szarpało nerwy i trzewia bolesne uczucie niepewności, irytujące przeświadczenie, że coś wie, ale nie do końca. Czuł, wiedział prawie na pewno, że ma rację. Ale przecież do pełnego spełnienia, do absolutnego szczęścia brakowało mu tej małej kropeczki nad „i”.
A zaczęło się tak przyjemnie.
Jak każdego ranka zbudził się z głośnym chrzęstem. Serdecznie złamał kark małemu Ggy, który – też jak zwykle – pięć razy umierał ze śmiechu, nim jako tako poskładał się do kupy. Trochę niedokładnie tym razem, ale trudno. Ggy zawsze był bałaganiarzem.
Ffy poszedł do łazienki. Z góry już cieszył się na tę poranną przyjemność. Ślinka mu ciekła na samą myśl i powoli wsiąkała w dywan. Tego dnia Ffy był jednak w nastroju dobroczynnym. Przemoczony dywan wydał mu się bardzo nie na miejscu. Energicznie zwinął go więc w rulon i wycisnął przez okno. Z nostalgią popatrzył na wypadającego z długich, wełnianych frędzli wyżętego dywanu Kky.
– Osiemdziesiąt pięter – pomyślał wesoło – fajny lot.
Otrząsnął się z pustoty i ruszył do łazienki. Wszak tam czekała na niego poranna radość, uczta bogów i… no właśnie. Jego. I tylko ten cholerny niepokój. Ta dręcząca myśl, z którą przebudził się tego ranka. Wiedział, że ma rację. Wiedział! Ale nie zupełnie. Dowód! Potrzebny mu był dowód. Tylko skąd go wziąć?
Człapiąc ociężale przeszedł przez korytarz. Wyjął ze ściany drzwi i wszedł do łazienki. Nawinął ogon na szpulę i wlazł do wanny. Czuł we wszystkich rurach i przewodach przyjemne palenie. Aromatyczny swąd spalenizny miłe łaskotał mu nozdrza.
– Oho, znowu się przegrzałem – pomyślał radośnie. – Ale będzie cyrk!
Układał się wygodnie, mościł, wiercił sapiąc z zadowoleniem. W końcu rozwarł paszczę i wytrenowanym ciosem płetwy urwał sterczący ze ściany kran. Lodowata woda królewska orzeźwiającym strumieniem runęła wprost w nadstawioną łakomie gardziel. Z wściekłym bulgotem gnała przez zakręty i zawijasy kiszek, gwiżdżąc i szumiąc na zakrętach, studząc przyjemnie rozpalone wnętrze. Gęste tumany pary natychmiast wypełniły ciasne wnętrze. Znowu kłopoty z wentylacją. Ffy oderwał sobie kawałek ramienia i cisnął w stronę drzemiącego na lampie Hhy. Trafiony w czoło przyjaciel zatrzepotał nerwowo powiekami i jęknął smutno. Wziął się jednak za oddychanie i już po kilku minutach stężenie oparów osiągnęło zwykły zabójczy poziom.
Ffy przeciągnął się i ułożył wygodniej. W otwartą paszczę szerokim strumieniem lał się ulubiony smakołyk. Rozkosz. Przyjemność. Cudownie… ale nie całkiem. Znów wróciły dręczące go od rana wątpliwości. Zamyślił się głęboko, zadumał. Jak dotrzeć do prawdy? Jak pozbyć się wątpliwości?
Myślał.
Po kilku godzinach wyrwało go z zamyślenia uczucie niezwykłej ociężałości. Wyciągnął łapę, wygrzebał spod wanny kosiarkę do trawy i zdrapał sobie powieki. Rozejrzał się wokół zaskoczony. Przyglądał się samemu sobie nie mogąc wyjść ze zdziwienia. Skąd taka zmiana? Co się stało? Zamiast zgrabnego, płaskiego brzuszka widział przed sobą potworny, monstrualny, żółty balon.
– Czy to ja, czy nie ja? – pomyślał.
Już po godzinie zrozumiał. Z radości ściągnął z lampy Hhy i prasnął nim o ścianę. Huk.
– Znowu trzeba będzie murować – pomyślał rozbawiony.
Najważniejsze, że już wszystko wiedział, zrozumiał. To tylko kilkanaście ton wody królewskiej wlało mu się do brzucha. Zamyślił się ponad miarę i oto skutki. Myślenie szkodzi. Pora więc kończyć poranne przyjemności. Z niezwykłą ociężałością wygramolił się z wanny i sennym wzrokiem spojrzał na walący z urwanego kranu strumień. Coś z tym trzeba zrobić. Odpiął guziki, wydłubał wątrobę i zaszpuntował dziurę w ścianie.
Ale ociężałość pozostała. No i ten brzuch. Przeszkadzał. Utrudniał patrzenie i oddychanie.
Poszedł do szafy. Stanął nad rurą kanalizacyjną. Z trudem sięgnął pod nabrzmiałe brzuszysko i odkręcił zawór. Chlusnęło, chlupotało… Długo. Miło. Co za ulga! Tylko porozciągane powłoki, jak stare szmaty, opadły na podłogę.
Wyszedł z szafy, usiadł na kominku i zamyślił się. Powoli dojrzewała w nim decyzja. Już czas. Pora myśl przekuć w czyn. Tylko empirycznie zdoła udowodnić samemu sobie, że jednak ma rację. Poderwał się energicznie, wybił okno i wyszedł. Zdrapał się z asfaltu, posklejał i ruszył do piwnicy.
Wielkie, wilgotne, betonowe wnętrze tonęło w półmroku. Ale przeogromny zbiornik nieczystości i ścieków widać było jak na dłoni. Ostrożnie, rozsuwając delikatnie na boki stada szczurów, Ffy ruszył przed siebie. Obszedł zbiornik i odnalazł króciec spustowy. Przykręcił się do końcówki i ostrożnie otworzył zawór. Poczuł, jak zawartość zbiornika wlewa mu się do wnętrza…
Na skutki nie musiał długo czekać. Tak naprawdę nie zdążył nawet odkręcić się od króćca. Potem było trochę lepiej – korzystał z szafy. Raz, drugi… dwusetny.
No i teraz dwieście trzydziesty ósmy.
Już go to trochę zmęczyło. Był zniechęcony i rozdrażniony. Czyżby cały wysiłek na nic?
I nagle! Eureka!
Coś prztyknęło mu w głowie i zrozumiał. Jasna jak kryształ, czysta i klarowna myśl rozjaśniła mu umysł. Oto znalazł potwierdzenie. To, co czuł podświadomie, czego spodziewał się intuicyjnie, teraz potwierdziło się z całą mocą. Aż do bólu brzucha.
Ta sama woda, nawet królewska, nigdy nie smakuje tak samo dwa razy.
1995-10-21