Byłem na imprezie niezwykłej.
Zorganizowała ją Kasia Woyciechowska w 20-tą rocznicę śmierci swego ojca – Andrzeja Woyciechowskiego[1], twórcy Radia Zet, które pierwszą audycję nadało 28 września 1990 r.
Spotkanie odbyło się pod hasłem „starej Zetki” – i rzeczywiście: zobaczyłem tam większość tych, z którymi dane mi było przeżyć jedną z najbardziej fascynujących przygód: podróż z Radiem Zet w pierwszym etapie jego działalności. Sporo osób przyglądało mi się z niedowierzaniem, jakby patrzyło na ducha, bo przecież zniknąłem z radiowego horyzontu na lat dwadzieścia.
Na spotkaniu zebrała się śmietanka dziennikarstwa, twarze znane z ekranów, nazwiska wymieniane wśród najważniejszych w świecie mediów, reklamy, filmu.
Było – dynamicznie. Emocje grały na najwyższych obrotach, najczęściej pozytywne, choć i eksplozji nie brakło, ale było to spotkanie ludzi aktywnych, twórców – a nie tylko komentatorów – rzeczywistości.
Pytania „Co teraz robisz?” ustępowały jednak wspominkom. Te zaś koncentrowały się wokół jednej osoby – Andrzeja. Bez niego nie byłoby Radia i nie byłoby nas – radiowej załogi.
Tym, którzy tamtych czasów nie pamiętają, nasze opowieści mogłyby się wydawać zupełną fantazją.
Dziś, w świecie korporacji i wielkich machin administracyjnych, czy jest do pomyślenia, że można pracować przez miesiąc, a nawet dwa, nie myśląc w ogóle o zapłacie?
Że pierwsze pytanie o imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce zamieszkania, wykształcenie itd. zada dopiero po wielu tygodniach osoba mająca sporządzić listę płac? („To ty się naprawdę nazywasz Robak?” zdziwiła się księgowa Marzenka, gdy wpisałem do formularza wszystkie dane, bo choć mówiła tak do mnie przez ponad miesiąc, była przekonana, że to tylko moja ksywka, nie nazwisko).
Że sam Szef, dowiedziawszy się, że komuś zabrakło pieniędzy na samochód czy wpłatę na mieszkanie, od ręki dawał wysoką pożyczkę – bezprocentową i spłacaną w dogodnych ratach?
Że w Radiu się nie „pracowało” – w Radiu „się było” i Radiem się żyło, przychodząc tam jak najczęściej niezależnie od grafiku dyżurów?
Że do Radia – przynajmniej w pierwszym okresie jego działalności, jeszcze na Nowym Świecie, mógł wejść praktycznie każdy z ulicy? Czasem tylko by zobaczyć, jak wygląda radio, czasem – by wyrazić opinię, a czasem – by przynieść datek w ramach pomocy dla osaczanej przez sowieckie wojska Litwy czy rozrywanej wojną Czeczenii.
Kasia przytargała ze sobą dwa wielkie pudła: każdy z nas dostał książkę z wywiadem-rzeką, w którym Andrzej opowiada o Radiu Zet.
– Twoje życie jest jak gruba księga, złożona z wielu rozdziałów, a niektóre z nich to niemal gotowy materiał na film sensacyjny. Radio Zet to ostatnia część. Dlaczego chcesz zacząć od końca? – spytała prowadząca wywiad Iwona Jurczenko-Topolska.
– Chcę ci opowiedzieć o Radiu Zet, bo to dla mnie najważniejsza sprawa. Na inne jeszcze przyjdzie czas. Ale dzisiaj moje życie to radio. – odpowiedział Andrzej Woyciechowski.
To, co opowiedział, jest fascynujące. Wróciłem ze spotkania i nie usnąłem, póki nie doszedłem do ostatniej strony. Recenzenci piszą, że jest to „pasjonująca historia początków niezależnego dziennikarstwa w Polsce” i oczywiście mają rację. Ale dla mnie i wszystkich, którzy dostali tę książkę wczoraj, jest to jeszcze kawał historii naszego życia i to na pewno jeden z najważniejszych.
Mariusz Nałęcz-Nieniewski opowiedział, jak to 25 lat temu, będąc na ostatnim roku prawa, kilka kilometrów przed Otwockiem, gdzie wtedy mieszkał, zupełnie przypadkiem usłyszał, że za dwie godziny w Radiu Zet odbędzie się konkursowy egzamin dla kandydatów na didżejów. Zawrócił, dojechał na czas, trafił do komisji, której przewodniczył Andrzej – i znalazł się w gronie kilku wybranych z kilkudziesięciu. „Ten człowiek zmienił całe moje życie” – powiedział Mariusz, na co ja pokiwałem głową, że moje też i zaraz uświadomiłem sobie, że to samo mogą powiedzieć wszyscy, którzy wtedy znaleźli się Radiu, w zasięgu promieniowania Andrzeja. Wszyscy, czyli kilkadziesiąt osób obecnych na spotkaniu i jeszcze wielu, którzy z jakichś przyczyn wczoraj tam nie dotarli.
W Radiu byłem zaledwie maleńkim trybikiem.
Najpierw, jeszcze w tzw. czasach Nowego Światu – byłem nocnym depeszowcem. Nocami pracowali wszyscy początkujący, ale mnie – ze względu na sytuację rodzinną – zostało to już do końca. Skądinąd podczas dyżuru 24 grudnia miło było zakończyć serwis informacyjny pożegnaniem „Wiadomości czytał – ludzkim głosem – Robak”, co wczoraj natychmiast przypomnieli mi koledzy.
A Doman dodał, że jako jedyny, w wiadomościach sportowych czytałem skróty typu NBA, NHL po polsku (czyli „en-be-a” i „en-ha-el”) a nie po angielsku. „Bastion tradycji” – powiedział, a choć nie dodał, że i „szczyt konserwy”, to jednak pamiętał o tym przez ćwierć wieku!
Później dwa razy dziennie leciały na antenie moje minifelietony motoryzacyjne („mini” – bo 50-sekundowe, a napisałem ich prawie pół tysiąca), które – właśnie ze względu na owe 50 sekund – nagrywałem, więc mogłem to robić w nocy. Za to w sobotnie popołudnia pomagałem Marysi Czarneckiej rozmawiać ze słuchaczami listy przebojów polskiego big-bitu.
Jeszcze później – też z motoryzacyjnej działki – latałem z Robertem Bernatowiczem nad Warszawą awionetką informując o korkach drogowych (piloci byli licencjonowani, jednym z nich był dyrektor i dyrygent Teatru Wielkiego). Wczoraj Robert powiedział mi, że po kilku latach, gdy miał już licencję, w jego Wildze obcięło silnik – nie musiał kończyć historii, bo stał przede mną cały i zdrowy, ale wiem, co przeżył.
Później siedziałem noc w noc przy mikrofonie z Rafałem Sławoniem (to on wysłał mnie do Ameryki, przez co przegrał zakład i musiał puścić na antenie w całości utwór „Revolution #9” Beatlesów, ale to już inna bajka) zadając słuchaczom pytania typu „Czy powiesiłbyś na ścianie swego mieszkania obraz Matejki?”
Pamiętam to właśnie, gdyż po wielu telefonach połączyła się z nami starsza dama z Krakowa dając tak wspaniały i ciekawy wykład z historii malarstwa, sztuki i w ogóle estetyki, że nie przerywaliśmy jej – wbrew wszelkim radiowym prawidłom – przez dobre 15-20 minut, pytając tylko od czasu do czasu o to lub owo, by nikt nie pomyślał, że nikogo nie ma za konsoletą. Wczoraj Rafał przypomniał, że wtedy obliczyliśmy, iż w tym czasie spędziliśmy ze sobą więcej nocy niż z kobietami, z którymi byliśmy związani.
Wreszcie Andrzej wezwał do siebie Dorotę Szuszkiewicz i mnie i wysłał nas na film „Bezsenność w Seattle”, który – do czego dziś mogę się przyznać – po bezsennej nocy przespałem od początku do końca.
Tak narodziła się trzygodzinna audycja „Bezsenność z Radiem Zet” – prowadziliśmy ją noc w noc przez ponad trzy lata, za wyjątkiem nocy świątecznych.
Marzena Chełminiak, która do książki o Andrzeju wpisała mi się: „Wspólnota plemienna (radiowa) – na ZAWSZE!”, powiedziała Dorocie i mnie niezwykły komplement: że słuchacze wspominają nas do dziś, że byliśmy – i wciąż pozostajemy – wyjątkiem, gdyż rozmawialiśmy z normalnymi ludźmi NORMALNIE, bez psychologicznych zadęć, bez porad, po prostu słuchając i pytając.
– I dopiero kiedy posłyszałam – mówiła Marzena – jak debatujcie na antenie kolejno z dwoma samobójcami, a wiedziałam, że z drugiego telefonu montujecie jakąś akcję pogotowia ratunkowego, to nagle pomyślałam, że nie zawsze to takie lekkie, jak się wydaje.”
Marzena trafiła w dziesiątkę: chciało się do nas przymazać wielu psychologów, psychoterapeutów i innych zawodowców – na co Andrzej czasem się zgadzał – ale wtedy audycje były najgorsze: drętwe, ciche, z minimalną liczbą dzwoniących, którzy widocznie nie chcieli słuchać o „zespołach”, „syndromach”,„objawach” i „terapiach”.
Na ogół jednak klientelę mieliśmy liczną i zróżnicowaną.
Oprócz samobójców (na szczęście tylko tych dwóch) byli złodzieje, którzy – pytani, czy w ich fachu istnieje jeszcze etyka – zgodnie zaprzeczali.
Kobiety płatne opowiadały o blaskach i cieniach swego zawodu.
Pani Jola z Katowic, u której w szafie regularnie pojawiał się Michael Jackson, relacjonowała nieznane historie z życia megagwiazdora, czego wysłuchiwaliśmy cierpliwie, dopóki Jacko nie został zastąpiony przez Prince’a.
TIR-owcy i jadący nocą kierowcy czterokołowców mówili, co widzą (jeden całkiem poważnie relacjonował, co widzi, widząc ciemność).
Studenci i uczniowie streszczali rozdziały zakuwanych podręczników.
Słuchaczka po amfie mówiła z taką prędkością, że nie dawało się z jej narracji wyłowić ani jednego słowa, ale puszczaliśmy jej głos jako przestrogę dla innych.
Na nasze wezwania o opowieści niezwykłe odpowiadały świry, modele i aparaty („Pół roku temu umarła mi mamusia. Może być coś takiego?”).
Karolina z Poznania poruszała tematy kontrowersyjne.
Próbowali nam robić psikusy nasi koledzy, znajomi i rodzina, ale chyba rozszyfrowaliśmy wszystkich przed wpuszczeniem na antenę, bo wtedy nie było żadnych opóźniaczy – wszystkie rozmowy szły na antenę na żywo w czasie rzeczywistym, a jedynym zabezpieczeniem była krótka pogawędka przed włączeniem mikrofonu.
Tak bardzo zwyczajnie, jak to pamięta Marzena, nie było, bo nie tylko słuchaliśmy ale i wykłócaliśmy się (na ogół ja, bo Dorota była „tą dobrą”) ze słuchaczami, prowokując ich do najróżniejszych reakcji.
W ostatnim roku naszej działalności wśród rozmówców pojawiła się Pierwsza Dama Trzech Oceanów, która prosiła co prawda o zachowanie anonimowości, ale i tak każdy – kto choć trochę orientował się w sprawach morskich – wiedział, że słucha kpt. Danuty Kobylińskiej-Walas, pierwszej kobiety-kapitana w polskiej flocie handlowej. Jej opowieści były wartkie, ciekawe i podawane tak, że zwyczajowe trzy minuty rozciągały się często do kwadransa, który mijał jak minuta.
Istniał w tym programie jeszcze jeden element, już wtedy niezwykły: „Bezsenność” to ostatni program Zetki, w którym muzyka była dobierana specjalnie do audycji, a nie pochodziła z playlisty.
Mariusz Nałęcz-Nieniewski, który przez te trzy lata oprawiał nas muzycznie, miał chyba u Andrzeja olbrzymi kredyt zaufania, bo praktycznie jako jedyny mógł budować klimat i nastrój według upodobań własnych i tego, co akurat było mówione. W ten sposób tylko u nas śpiewali i grali: Tom Waits, Jimi Hendrix, Iggy Pop, Nick Cave, Janis Joplin, J. J. Cale, Lou Reed, Patti Smith…
Wszystko, co dobre, szybko się jednak kończy. Odszedł Andrzej, a bez niego Radio stawało się inne. Zdecydowałem się na wyjazd do USA (a Rafał przegrał zakład). Ostatnia „Bezsenność z Radiem Zet” skończyła się w nocy z 30 listopada na 1 grudnia 1995. Tuż przed trzecią rano Dorota i ja pożegnaliśmy się ze słuchaczami, Mariusz włączył naszą sztandarową piosenkę „W wielkim mieście” zespołu Raz Dwa Trzy. Wychodziliśmy ze studia w milczeniu i po otwarciu drzwi zamarliśmy: w newsroomie chyba z 50 osób klaskało nam na pożegnanie.
Nigdy wcześniej (a później tylko raz) nie przeżyłem takiego wzruszenia. Chyba nie powiedziałem nic i tylko na radiowej tablicy napisałem: „To był najdłuższy i najpiękniejszy rejs mojego życia”.
Kazimierz Robak
Warszawa
Opublikowane w portalu Żeglujmy Razem we czwartek, 22 października 2015
Na Periplus.pl od 9 lutego 2017
[1]Andrzej Woyciechowski; ur. 12 czerwca 1946, Hanower – zm. 20 października 1995, Warszawa.