Kazimierz Babiński: Krzywa w górę
(słowo o 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych)

Kolejny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych za nami. Do tej imprezy i rodzimego kina mam od lat ambiwalentne uczucia.
Po pierwsze: słabość połączoną z bezkrytycyzmem i stany bliskie zapaści, czym odróżniam się od inż. Mamonia, człowieka wyrazistego, bo bezkompromisowego i krytycznego:

 

Proszę pana, siedzę sobie, proszę pana w kinie… Pan rozumie… I tak patrzę sobie… siedzę se w kinie, proszę pana… Normalnie… Patrzę, patrzę na to… No i aż mi się chce wyjść z… kina, proszę pana… I wychodzę…
No i, panie, i kto za to płaci? Pan płaci… Pani płaci… My płacimy… To są nasze pieniądze, proszę pana…
Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.

 

 

… i Filozofa, płynącego z inż. Mamoniem w tym samym rejsie: 

Jak nie ma tam treści, to po prostu można tam sobie podkładać różne treści. 

 

Po drugie: demokracja dawno temu pozbawiła mnie zaufania do wszelkich gremialnych wyborów, głosowań i werdyktów w sztuce i literaturze, a w ślad za tym – wartości przyznawanych wyróżnień, laurów i statuetek, nawet tych najbardziej prestiżowych.

Im głośniej o jakimś dziele, tym bardziej rośnie moja podejrzliwość. Dzisiaj byle twórca, nagi i pomalowany w zielone paski jest – wbrew twierdzeniu Filozofa – jednocześnie twórcątworzywem, a więc sztuką. Jurorzy różnych festiwali, przeglądów, dorobków twórczych itp. doskonale zdają sobie sprawę, że wartość artystyczną określonego dzieła coraz trudniej wykryć i zdefiniować. Z tego powodu aksjologię sztuki zastępują coraz częściej aksjologiami z różnych dziedzin nauki i z Habermasowskiej sfery publicznej czynią, wedle uznania, nadrzędnym a to kryterium ideologiczne, a to religijne, a to poznawcze, bądź etniczne albo narodowe, polityczne i ekonomiczne, a czasem – towarzysko-zawodowe.
Przy takim podejściu każdy wybór będzie trywialny, zaś jego uzasadnienie pełne bełkotliwych fraz i ogólników, np.: za rywalizację z błaznami średniowiecznymi w krytykowaniu władzy oraz popieranie godności uciskanych (z uzasadnienia Literackiej Nagrody Nobla dla Dario Fo).

Moja demokracja, tolerancja i umiłowanie pokoju tu się kończą i przychodzi mi do głowy myśl, aby ogłosić zbiórkę na bilet zbiorowy w SpaceX w celu wysłania takich jurorów na Księżyc, choć ten – jak sama nazwa wskazuje – jest podobno zarezerwowany dla księży.

 

Uczucie pierwsze – słabość połączona z bezkrytycyzmem

Takiego zestawu dobrych, a nawet bardzo dobrych filmów w ostatniej dekadzie historii Festiwalu nie było. Przyczyn tego stanu rzeczy szukałbym w wyraźnym zdystansowaniu się komisji kwalifikacyjnej od twórczości debiutantów. Przypomnę, że w roku 2017 do konkursu głównego zakwalifikowano 17 filmów, w tym aż 8 debiutów. Ad hoc przyjąłem więc dwie hipotezy:
●  krzepiącą (będę świadkiem nagłego, niemającego precedensu w dziejach żadnego festiwalu na świecie wylęgu talentów, w czym utwierdzał mnie na konferencji prasowej optymizm dyrektora Kopcia)
●  i pesymistyczną (sprowadzającą się do podejrzenia braku możliwości wyboru wynikającego z niedostatecznego poziomu warsztatowego i artystycznego filmów wyprodukowanych w okresie między festiwalami).

Sprawdziła się druga, chociaż w roku 2017 Złote Lwy dostał debiutant Piotr Domalewski za Cichą noc.

Cóż, po raz kolejny wyjątek potwierdził regułę. Poza tym, jaki sens miałoby organizowanie tej rangi imprezy dla 8-9 w miarę poprawnych filmów? Przeglądu, owszem – ale nie festiwalu.

 

Od lat spotykam się z okresowymi letargami w polskiej sztuce filmowej i tłumaczę to wymianami pokoleń. Dawniej, aby samodzielnie stanąć za kamerą, należało terminować (w dosłownym i szlachetnym tego słowa znaczeniu), a więc przejść z pokorą wszystkie stopnie wtajemniczenia na wzór średniowiecznych stopni kwalifikacji zawodowych, a na miano artysty – zapracować. Zatem być na planie tragarzem, podawaczem i sprzątaczem, asystentem reżysera, drugim reżyserem, czasem wiecznym, jak Adaś Miauczyński w Nic śmiesznego, by po wielu latach dostać szansę samodzielnego reżyserowania. A i to w ostatecznym rozrachunku mogło okazać się klęską skutkującą nagłym zgonem kariery.

Dzisiaj absolwenci reżyserii są zdani tylko na siebie, więc nie wiedzą jak, dlaczego, po co, kiedy …, eksperymentują, mieszają, poszukują, bo… nie mają mistrza, przewodnika i autorytetu, który poprowadziłby ich do oświecenia.

 

W tym roku organizatorzy ograniczyli liczbę debiutantów do trzech, stawiając na twórców sprawdzonych i uznanych – przełożyło się to na dosyć wysoki i wyrównany poziom warsztatowy i artystyczny prezentowanych utworów.

W zestawie 16 filmów pojawiły się ostatnie dokonania:

Marka Koterskiego – psychologiczny, ale i (co piszę z przyganą) dydaktyczny 7 uczuć,
Krzysztofa Zanussiego – metafizyczny, faustowski Eter,
Jana Jakuba Kolskiego – autobiograficzno-polityczny Ułaskawienie,
Filipa Bajona – epicki fresk historyczny Kamerdyner,
Wojciecha Smarzowskiego – publicystyczny Kler,
Janusza Kondratiuka – autobiograficzny Jak pies z kotem.

Z młodszych i średnich wiekiem, ale nieustępujących mistrzom:

Kingi DębskiejZabawa, zabawa (przenikliwe, lecz z tezą, studium uzależnienia od alkoholu),
Agnieszki Smoczyńskiej – psychologiczna, zagadkowa Fuga,
Małgorzaty Szumowskiej – dramatyczna Twarz,
Pawła Pawlikowskiego – melodramatyczna, kameralna Zimna wojna (wytypowana jako polska kandydatura do Oscara w kategorii „Najlepszy film nieanglojęzyczny”),
Andrzeja Jakimowskiego – paradokumentalny Pewnego razu w listopadzie…,
Bartosza Konopki – dramat religijny Krew Boga,

Adriana Panka – psychologiczny dreszczowiec Wilkołak.

Na ich tle debiutanci: Adam Sikora z politycznym Autsajderem (blady cień legendarnego Przesłuchania Ryszarda Bugajskiego) i Piotr SubbotkoDziurą w głowie (oniryczne studium szaleństwa) okazali się drugo-, a nawet trzecioligowcami.

Wyjątkiem był Aleksander Pietrzak, który błysnął Juliuszem, moim zdaniem najlepszą od dekady komedią, której warto poświęcić kilka słów. Mimo że Pietrzak operuje kliszami, kalkami i paradygmatami, zapożycza gagi z filmów z Pierrem Richardem, Jimem Carreyem, Peterem Sellersem (w czołówce jest wyraźne odwołanie do Różowej pantery Blake’a Edwardsa), a więc wielkich aktorów grających pechowców i patałachów, to jego Juliusz ma inteligentnie napisany scenariusz, dobre tempo, świetny montaż i kilka mądrych przesłań, a Wojciech Mecwaldowski (tytułowy Juliusz), Jan Peszek i Anna Smołowik grają koncertowo.

To oznacza, że Pietrzak starannie odrobił lekcje z klasyki kina, głównie europejskiego, adaptując twórczo dobre wzorce do naszych prowincjonalnych realiów.

 

W zestawach festiwalowych trudno szukać wspólnego mianownika, bowiem są one wypadkową, czy też kombinacją wielu kryteriów i czynników, m. in. poglądów twórców na sztukę, religię, estetykę, politykę, filozofię, etykę, a także własnych doświadczeń i nacisków producentów itp. Zatem rzadko się zdarza, aby większość mówiła, nawet na marginesie, epizodycznie, jednym głosem o tym samym i w zbliżonym tonie, chyba że w przestrzeni społecznej mamy do czynienia ze sprawą bulwersującą, powszechnie nieakceptowal­ną i wymagającą natychmiastowych przeciwdziałań.

Otóż twórcy po raz pierwszy po roku 1990 na taką skalę zajęli się uboczną działalnością funkcjonariuszy Kościoła katolickiego i pośrednio – religią, gdyż nie da się oddzielić jej, jak asekurancko chciałby Wojciech Smarzowski, od krytykowanej przezeń struktury i hierarchii.

Obraz sług bożych jest czarny jak ich sutanny. I odpychający. Nie ma wśród nich dobrego. Nawet głęboko wierzący, lecz mający wątpliwości ksiądz Kukuła (Arkadiusz Jakubik, Kler), by użyć tu prowincjonalnego kolokwializmu, czerpie z życia pełnymi garściami.

 

 

Postać fałszywego i przebiegłego księdza pojawia się w Eterze Krzysztofa Zanussiego, twórcy konserwatywnego i głęboko wierzącego, co w tym kontekście jest paradoksalne, ale dla równowagi głównego bohatera – racjonalistę Doktora (Jacek Poniedziałek) wpędza w objęcia Mefistofelesa i skazuje na wieczność w piekle.

 

 

 

W nagrodzonej w Berlinie Twarzy, określanej przez skrajną prawicę jako orgia nienawiści do Polaków i katolików, obleśny i cyniczny proboszcz widzi plan boski w tragicznym wypadku na budowie pomnika Chrystusa w Świebodzinie i przeżyciu robotnika.

 

 

 

 

 

Z postacią złej, zawziętej i kostycznej zakonnicy ma do czynienia Mamusia (Agata Kulesza), bohaterka Pewnego razu w listopadzie… Andrzeja Jakimowskiego.

 

 

 

Zakonnik-rycerz Willibrord, główny bohater Krwi Boga Bartosza Konopki, to fanatyczny wyznawca chrześcijaństwa, owładnięty szaleńczą misją siłowego, krwawego nawracania pogan, co, jak się później okazuje, jest również drogą do kariery: obietnicy otrzymania nominacji na biskupa spacyfikowanego obszaru.

 

 

 

Ukoronowaniem negatywnego obrazu księży jest wybitny, bo godzący wartości artystyczne ze społecznymi, Kler. Smarzowski nie bawi się w subtelności. Trzej proboszczowie i arcybiskup to amatorzy małolatów, wódki, wysokiej klasy aut, jazdy z promilami we krwi, układów z władzą, politykami i mafią. Łączy ich życiowe motto: oto tajemnica wiary: złoto i dolary oraz maksyma Terencjusza: Człowiekiem jestem i nic co ludzkie, nie jest mi obce.

W finale opowieści prosty proboszcz Kukuła podpala się w proteście przeciwko niegodziwym praktykom hierarchów, będącym jednocześnie aktem ekspiacji i ekspiacyjnym – za siebie i cały Kościół, bowiem ogień jest symbolem oczyszczenia. Czy samoofiarowanie Kukuły okaże się pustym gestem? Czas pokaże – na razie film wymusił przyspieszenie ogłoszenia stanowiska episkopatu w sprawie pedofilii. Warto było tyle lat się lenić?

 

Od tej wizji odstają zakonnicy z klasztoru na zapomnianym przez Boga i ludzi południu kraju, gdzieś w Bieszczadach: ich neutralny, autarkiczny i oderwany od rzeczywistości wizerunek pojawia się w Ułaskawieniu Jana Jakuba Kolskiego, ale Hanka, główna bohaterka opowieści (grana przez Grażynę Błęcką-Kolską), obwinia za swoje nieszczęścia Boga i celuje z rewolweru do figury Chrystusa na przydrożnym cmentarzu.

 

 

Uczucie drugie – niechęć do wyborów i uzasadnień

Wobec dwóch najlepszych filmów Festiwalu, jakimi są Zimna wojna (bezdyskusyjne Złote Lwy) i Kler, uhonoro­wanie srebrną statuetką Kamerdynera jest nieporozumieniem na miarę ubiegłorocznego. Srebro dostał wów­czas przeciętny i nudny obraz Ptaki śpiewają w Kigali Krzysztofa Krauzego (po śmierci reżysera dokończo­ny przez żonę Joannę Kos-Krauze), wówczas na fali, bo o emigrantce z ogarniętej wojną domową Ruandy; polityczne podłoże nagrody było oczywiste: dało się odczytać jako sprzeciw wobec polityki rządu RP w odniesieniu do emigrantów i odporu danego przezeń Unii.

Nie znam szczegółowego uzasadnienia decyzji wyróżniającej Kamerdynera ani rozkładu głosów – w tym zdań odrębnych – gdyż nie zostało to podane do publicznej wiadomości (vide: komunikaty na oficjalnej stronie Festiwalu).

Nie wiedząc, jakimi kryteriami kierowało się jury, nie mogę merytorycznie polemizować z werdyktem. Mogę co najwyżej, jak Filozof z Rejsu (1970), podkładać tam sobie różne treści.

 

Sadzę, że coś na rzeczy musiało być w krążących w kuluarach opiniach, że przyznanie Klerowi Srebrnych Lwów „byłoby jawnym wypowiedzeniem wojny Kościołowi”. Rozdwojenie jaźni jury i zarazem próbę autorehabilitacji widać wyraźnie w przyznaniu Smarzowskiemu Nagrody Specjalnej „za podjęcie ważnego społecznie tematu” (z uzasadnienia zamieszczonego na stronie www Festiwalu). Jak widać, według jury w dzisiejszym polskim kinie nie istnieją wartości artystyczne.

Drugą wtopą jury było przyznanie Agnieszce Smoczyńskiej nagrody w kategorii dotychczas zwanej „debiut reżyserski” za film Fuga. Nie mam nic przeciwko Smoczyńskiej i Fudze, która jest filmem dobrym, a nawet bardzo dobrym. Problem tkwi w tym, że Smoczyńska debiutowała w roku 2015 filmem Córki dancingu i na 40. FPFF została uhonorowana nagrodą za… debiut reżyserski.

Prawda, właśnie w tym roku nazwę kategorii rozszerzono i jej pełne brzmienie to „Najlepszy debiut reżyser­ski lub drugi film”. Ale i tak nie mogę się doczekać festiwalu, na którym jury przyzna nagrodę za debiut Zanussiemu.

Kazimierz Babiński
wrzesień, 2018

Najważniejsze nagrody:

ZŁOTE LWY: Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego.

SREBRNE LWY: Kamerdyner Filipa Bajona.

REŻYSERIA: Adrian Panek (Wilkołak).

GŁÓWNA ROLA KOBIECA: Grażyna Błęcka-Kolska (Hanka, Ułaskawienie).

GŁÓWNA ROLA MĘSKA: Adam Woronowicz (hrabia Hermann von Krauss, Kamerdyner).

DRUGOPLANOWA ROLA KOBIECA: Aleksandra Konieczna (Iga, żona Andrzeja, Jak pies z kotem).

DRUGOPLANOWA ROLA MĘSKA: Olgierd Łukaszewicz (Andrzej, Jak pies z kotem).

NAJLEPSZY SCENARIUSZ: Jan Jakub Kolski (Ułaskawienie).

NAJLEPSZE ZDJĘCIA: Jacek Podgórski (Krew Boga) oraz Jakub Kijowski (Fuga).

DEBIUT REŻYSERSKI lub drugi film: Agnieszka Smoczyńska (Fuga).

NAGRODA PUBLICZNOŚCI: Wojciech Smarzowski (Kler).

NAGRODY SPECJALNE: Marek Koterski (7 uczuć; „za wykreowanie autorskiej wizji świata”) i Wojciech Smarzowski (Kler; „za podjęcie ważnego społecznie tematu”).

PLATYNOWE LWY, przyznane przez Komitet Organizacyjny Festiwalu za całokształt twórczości, otrzymał Jerzy Skolimowski:

Fot.: PAP/Adam Warżawa

= = = = = = = = = = = = = = = = =

Kazimierz Babiński – historyk i filolog. Wieloletni pracownik administracji w Gdańsku i województwie. Dziennikarz, publicysta i krytyk. W kręgu jego zainteresowań jest film, fotografia, literatura, plastyka i szeroko pojęte związki tych dziedzin z polityką.

Współpraca: warszawska KulturaTygodnik Kulturalny oraz czasopisma pomorskie/gdańskie: Tytuł, Forum PomorskieNeony – Tożsamość.


Periplus – powrót na Stronę Główną