 Ffy wyszedł z szafy. Spuszczona woda zabulgotała wesoło, sympatycznie. Wręcz kokieteryjnie. Zdezorientowany Ffy podejrzliwie obejrzał się z siebie. Pomyślał nawet, że może warto by przemyśleć tę kwestię, ale obwody myślowe miał już zajęte inną, ważną kwestią. Jeszcze nie wiedział jaką, lecz czuł, że był już blisko, bliziutko rozwiązania.
Ffy wyszedł z szafy. Spuszczona woda zabulgotała wesoło, sympatycznie. Wręcz kokieteryjnie. Zdezorientowany Ffy podejrzliwie obejrzał się z siebie. Pomyślał nawet, że może warto by przemyśleć tę kwestię, ale obwody myślowe miał już zajęte inną, ważną kwestią. Jeszcze nie wiedział jaką, lecz czuł, że był już blisko, bliziutko rozwiązania.
I nie mylił się. Po chwili wiedział już wszystko. „Jestem głodny – pomyślał. – Zjadłbym kanapkę”.
Poszedł w sobie tylko znanym kierunku, skrobnął energicznie kopytkiem w sobie tylko znanym miejscu i już po kilku chwilach zbierał wypływającą ze skały smółkę uranową. Starannie, pieczołowicie i z lubością rozsmarowywał ją na arkusikach azbestu. Kiedy miał już przed sobą apetyczny stosik, rozsiadł się wygodnie, umościł i zaczął jeść ze smakiem.
Kiedy zaspokoił głód potoczył dookoła spojrzeniem, zadumał się. „Jak tu pięknie” – pomyślał. Poczuł, że coś w nim, w środku, zaczęło wzbierać i pulsować. „Czyżby smółka była przeterminowana?” – pomyślał z niedowierzaniem. Niemożliwe! Nie z tego źródełka. Wetknął sobie teleskop i poddał dogłębnej lustracji swoje wnętrze. I znalazł. Poznał przyczynę. Tak, oto zbudziła się nim chęć wędrówki.
Uspokojony, poddał tę chęć analizie. Następnie przegłosował przydatność pomysłu i zatwierdził go do realizacji. No, to w drogę, w drogę! Ale, tak samemu? pomyślał po chwili. Rozwinął trąbę, machnął nią energicznie kilka razy i zadął. Ale trąba, od dawna nie używana, zachowała się nienależycie. Nie zatrąbiła.
Ffy usiadł nieruchomo. Uruchomił wszystkie oczy i zaczął przeczesywać wzrokiem okolicę. Nagle… Wystrzelił szybkim jak błyskawica jęzorem i złapał przelatujący obok kamerton. Po krótkiej szarpaninie aparacik wydał oczekiwany dźwięk. Ffy dostroił trąbę i powtórzył zadęcie. Tym razem wszystko poszło znakomicie. Wytrąbił więc odpowiedni sygnał, powtórzył i usiadł pod skałą. „No, to teraz poczekamy” – pomyślał.
Już po kilku dniach, jak zwykle pierwszy, przybył Ggy.
– Cześć – zawołała. – Co się stało? Popatrz, płetwa mi się wystrzępiła, tak pędziłem.
– Siadaj, przyjacielu. Poczekamy na resztę. Może chcesz kanapkę?
– Po twoich kanapkach zawsze mam zwidy.
– I o to chodzi! Nie znasz się.
– Mam tu swoje łakocie. Przechodziłem koło kwaśnego jeziora i złapałem kilka małych ślepaczków? Chcesz jednego?
– Coś ty! Przecież po tym futro złazi z ogona!
– Jak tam sobie chcesz.
Przyjemną pogwarkę przerwało im nagłe, niewielkie trzęsienie ziemi. To zleciał Kky. Nie wiadomo skąd. Otrząsnął się, zrzucił z pancerza mały grzybek atomowy, pomachał na powitanie odnóżami i rzucił:
– Trąbiłeś, jestem!
Trochę zatoczył się i zawadził ogonem o szafę. Zatrzęsła się, stęknęła głucho. Kilka płatów forniru spadło wprost pod nogi Kky. „Ładne – pomyślał. – Okleję sobie czoło”.
– Czym się tak obżerasz? – rzucił w stronę Ggy.
– Mam ślepaczki. Chcesz jednego?
– Coś ty! Przecież po tym futro złazi z ogona! – Kky zatrzepotał powiekami z dezaprobatą.
– Jak tam sobie chcesz.
W tym momencie zza pagórka wyłonił się Hhy. Posuwał się dostojnie, niespiesznie. Już z daleka mienił się kolorami. Każda jego łuska była polakierowana na inny kolor. W skrzela miał wpięte kolorowe taśmy, starannie udrapowane i ułożone w misterne pukle. Był piękny.
– Czołem – powiedział. – Czemu trąbiłeś? Byłbym tu wcześniej, ale musiałem dokończyć malowanie łusek. Ładnie jest, prawda?
– Yhy! – bąknęli chórem.
– A ty nie jedz tego świństwa, – zwrócił się do Ggy – bo ci futro z ogona zlezie.
– Nie znasz się – burknął Ggy niewyraźnie, z ustami pełnymi jedzenia.
– Uspokójcie się – powiedział Ffy. – Jest sprawa. Rozejrzyjcie się dookoła, spójrzcie na świat oczyma pełnymi spokoju i radości. Czyż nie jest pięknie? Niebo już dawno nie było tak ślicznie brązowe. Cóż za intensywny kolor! Wszystkie słońca świecą dziś na zielono. I ma tak być jeszcze przez jakiś czas. A zatem… – dramatycznie zawiesił głos. – Pora ruszyć na wyprawę!
Powiódł wzrokiem dokoła, zaskoczony ciszą. Dobiegły go tylko jakieś niezrozumiałe pomruki.
– Czyli… co? – Przerwał milczenie Kky.
– Wyprawa – powiedział Ffy. – Idziemy przed siebie, dokąd sensory poniosą.
– Wyprawa! – zawołał Kky wielkim głosem. – Brawo! Już, ruszajmy! Zbierajcie się. No, co z wami?
Zaczął podskakiwać radośnie i klaskać płetwami. Aż z sąsiedniego drzewa spadł deszcz orzechów i wiewiórka.
Otrzepała się z kurzu, nastroszyła kitę i wygładziła futerko. Popatrzyła na Kky surowo.
– Kretyn! – rzuciła i z godnością wróciła na drzewo.
– Ale najpierw trzeba zgromadzić prowiant – powiedział Ggy. – Ułożyć, posegregować, zabezpieczyć przed uszkodzeniem. To ważne. Nie można wyruszać tak na wariata.
– Upolujemy coś po drodze – gorączkował się Kky. – Albo znajdziemy.
– Masz rację – poparł go Hhy. – Nie ma co zwlekać.
– Tak! – Kky klepnął go radośnie w kark. Dyskretnie przydepnął kilka kolorowych łusek, które odpadły wskutek uderzenia. – Naprzód!
– Muszę tylko wpaść na moment do domu – powiedział Hhy. – Mam tam bardzo twarzowy pokrowiec podróżny. Oj, tylko czy aby nie pognieciony? A, to nic. Wyprasuję go szybciutko.
– Posłuchajcie! – Ffy próbował przekrzyczeć harmider. – Posłuchajcie!!!
Nic to nie dało.
Nagle coś zaczęło warczeć potwornie, zgrzytać i piszczeć.
– Przepraszam – powiedział zawstydzony Ggy. – W brzuchu mi kruczy. Musiałem zjeść coś ciężkostrawnego.
Odczepił żołądek i wysypał jego zawartość na ziemię.
– Fuj! – parsknął Hhy. – Paskudztwo. Ale… Co to jest? – rzucił, grzebiąc patykiem. – To moja kosiarka! Jak mogłeś?! Ty… ty…
Rozpłakał się.
– Daj spokój – odezwał się Ggy cicho. – Nie becz. Przecież nic się nie stało. Sam zobacz.
– Czemu to zrobiłeś? – Hhy nie przestawał szlochać.
– Oj tam. Przechodziłem, a ona leżała pod drzewem. I tak na mnie łypała, jakby była niczyja… Wiesz co? Mam w domu malakser. Dam ci go. Ma śliczny, rudy kolor.
– Hura! – wykrzyknął Kky. – Ruszajmy więc. Tra-la-la! – zaśpiewał donośnie, płosząc ptaki na sąsiedniej planecie.
Nagle szafa zaczęła dygotać, drzwi zaczęły się jej trząść. Wewnątrz narastał straszny hałas. Jakby wulkan budził się do życia i zbierał się do wyplucia lawy, jakby nadciągało transgalaktyczne tsunami. Na koniec usłyszeli przerażający ryk, jakby wszystkie wodospady świata wpadały do jednej dziury.
– CISZAAAAAAAA! Tutaj są tacy, którzy chcą spać!
Popatrzyli po sobie skonfundowani, pospuszczali głowy. I zmyli się jak niepyszni.
2020-11-19
Cdn.?
► ► ► Co było przedtem (czyli odcinki 1-10)
► ► ► Słowo wstępne (które coś wyjaśnia, ale niekoniecznie)