Cyprian Kamil Norwid – „Cywilizacja. Legenda” (1861)

Cyprian Kamil Norwid

Cywilizacja
Legenda

 

I

Znajomy mój młody uwagi mi robił, że żaglowym lepiej okrętem przepływać oceanu przestrzeń. Pozwoliłem mu mówić w tym przedmiocie i słuchałem go, oparłszy się kolanem o tłomoczek podróżny, a biodrami o ciosaną z kamienia poręcz wybrzeża portowego. –

Ale, skoro domówił on perjodu, ale skoro spojrzałem na wielki zegar miejski i zmiarkowałem, iż za niewiele czasu parostatek, zwany: Cywilizacja, ruszy z miejsca, gdzie przystał był, i osobę moją z sobą poniesie, przerwałem młodemu przyjacielowi memu jego mówienie.

– Był czas, – rzekłem – kiedy w rzeczywistości dotykalnej pod ręką moja miałem klucze piękności onych, o których marzenie swoje mi przedstawiasz.

A słów tych domówiwszy, wbłąkały mi się w pamięć rymy, które nuciłem, oglądając klamry i zamknięcia podróżnego mego tłomoczka.

Co dzień woda w okręt ciecze,
Noga z łoża ani stąp;
Co wieczora, o człowiecze,
W górę rękaw – i do pomp!

Pożegnałem, co kochałem,
Upominek złączy nas;
Ręką jedną przestrzeń dałem,
Drugą ręką dałem czas.

Co dzień woda w okręt ciecze,
Noga z łoża ani stąp;
Co wieczora, o człowiecze,
Rękaw w górę – i do pomp!

 

– Oto i widzisz, – mówiłem mojemu młodemu znajomemu – że rzeczy te nie są mi wcale obce; owszem, od ogromnych żaglowego okrętu podwalin, budowanie arki przypominających, a które spoczywają na samem dnie łodzi okrętowej;

przeszedłszy następnie miejsca ciemne, gdzie ordzawione wodą słoną łańcuchy kotwic się pierścienią lub wyciągnięte są podłużnie w niedbałem na posadzce odpocznieniu; przeszedłszy jeszcze wyżej do korytarzy kabin, i wyżej na pokład okrętowy, którego każda deska biała jest i miękka od umywań, a wszystkie są, jakoby wieko skrzypiec, pięknie wygięte;

i podniósłszy oczy tam, gdzie lin wielu okrętowych niewzdrygliwe siatki się przekreślają na niebiosach, albo i gdzie powietrze rozbija namioty swoje szerokiemi żaglami, albo i gdzie trzy masztów krzyże kończynami swojemi podobne są jakiejś mistycznej troistości, kiedy umierają we mgłach rannych, w mętach opalowego światłocienia a wilgoci ciepłej i słonawej, mętach, niekiedy przedartych zgubionemi przez odeszłe słońce promieniami – – wszystko to, jak widzisz, jest mi znane.

To – i nadto huk żagli pękających, do wystrzałów poddać się mającego miasta podobny, i upadanie majtków niebezpieczne ze szczytów zatrzęsionego burzą masztu, i przekleństwa ich, językiem mówione morskim, który może jeszcze fenickie ma w korzeniu swoim pierwiastki, i niecierpliwienie się czterech łodzi, zawieszonych po okrętu bokach, a które tylko w czas przystani spokojnej lub w czas ostatecznego niebezpieczeństwa bywają z łańcuchów swych spuszczane.

Jakoż – od oczyszczanego najstaranniej miedzianego gwoździa okrętowego aż do gwiazdy w niebiosach, jak gwóźdź błyszczącej;

takoż od szafirowej chwili najpogodniejszego uciszenia aż do czarności otchłannej burz powietrznych, od wyciągniętych różowych rąk dziecięcia ku rybom wielkim, co idą za okrętem, niby że psy domowe, aż do rzucających twarde rozkazy gestów okrętowego kapitana, w rękawice futrem szorstkie uzbrojonego; jakoż – od oczyszczanego najstaranniej aż do tego, co tobą jako liściem suchym pomiata i czyni ciebie znikomością, podrywaną z planety, albo daje ci uczucie, do onych dwóch w niczem niepodobne: bo uczucie tępego i głuchego spokoju materji ze znużenia, uczucie głębokie i nikczemne, podobne do rozmowy ciała człowieczego z piaskiem grobu, który jemu należy, albo atomów, ciało człowieka składających, z planetarnym ciążenia środkiem;

kiedy, jednem słowem, jesteś dlatego tylko, że chwilę przedtem byłeś, nim, na mokrym i mętnym zwoju poplątanych sznurów okrętowych wyciągnąwszy się, rzekłeś sobie niezrozumiałym językiem dla nikogo: «Oto jest stateczność i spoczynek».

O! tak – powiadam tobie, i widzisz, że poezja tych rzeczy bezpośrednio mi znana, ani co nowego pod tym względem obiecywać sobie potrafiłbym!

Lecz zmęczony już jestem i dlatego wybrałem dogodny parostatek, Cywilizacją zwany, ażeby wśród rękojmi, które człowiekowi epoka ofiaruje, zarazem drogiego użyć spocznienia i zarazem chwili jednej nie utracić, z szybkością wielką postępując.

A kiedy to mówiłem, usłyszeliśmy niecierpliwy poświst i usłyszeliśmy gwałtowny szum wybuchań kotła parowego. I żeglarzy dwóch w kapeluszach, na których wypisane było słowo: Cywilizacja, ujrzeliśmy idących ku nam po szerokiej desce, łączącej pokład statku z wybrzeżem. Ci uchwycili podróżny mój tłomoczek, a ja uścisnąłem miękką rękę młodego mego znajomego i poskoczyłem za unoszącymi ciężar, aż wzdrygnęła się deska, która wybrzeże z Cywilizacją połączała.

O! deski te – żebyście wiedzieli, jak deski, które w portowych miastach na wybrzeżach martwo i cicho leżą, żebyście wy wiedzieli, do ila patetycznemi[1] one są sprzętami! Wszakże one nie więcej nad półtory stopy bywają długie, a połączające nieraz świata części! –

Pożegnałem, co kochałem –
Upominek złączy nas:
Jedną ręką przestrzeń dałem,
Ręką drugą dałem czas.

 

II.

I nie wygłaszając słowem mówionem, ale tylko nutą samą pośpiewując te rymy, wbiegłem pomiędzy ramiona dwóch żandarmów, którzy odpłynięcia statku strzegli, jako karjatydy[2] dwie, czczość powietrza podpierające. I oto pomiędzy onymi policjantami dwoma, jakoby przez odrzwia flirty żywej, wszedłem na Cywilizacji pokład.

Pięknie było. Świeciło słońce boże, odbijając przybywające do nas przez otchłanie otchłani promienności swoje w świecących guzikach policjantów i w mosiężnych parostatku gwoździach – czystość albowiem i porządek nigdzie może więcej uwidomionemi nie bywają, jak na odpłynąć mającym statku parowym.

A że znałem tam, wśród podróżnych, niejakiego lekarza, po wielekroć drogę tę robić nawykłego, tedy umyśliłem sobie, iż obeznać mię będzie mógł nieledwie ze wszystkiem i nieledwie ze wszystkimi.

Był to zaś człowiek wieku podeszłego, który, przez lat trzydzieści lekarskie rzemiosło praktykując, tak wielką zyskał sobie wziętość, iż nareszcie musiał zaniedbywać powierzających się mu chorych, z powodu, iż zbywało mu czasu na indywidualności ich mięć względy; wycofał się przeto jak mąż zacny z tak niebezpiecznego pola prac swych i przestawał najwięcej z przyjacielem swoim adwokatem, który niemniej tąż samą drogą, dlatego tylko, że słynnym był i sumiennym, na prywatne usunął się był ustronie.

Tych mężów dwóch szukałem oczyma memi, na statek wchodząc, ale mieszało się jeszcze krzątanie się podróżnych, którzy właśnie że weszli, i krzątanie się służby okrętowej, którą portowy rządził pilot[3]; spostrzegłem więc tylko kilku dzikich ambasadorów niejakiego książątka z wysp odległych, którzy z tłumaczem swym i służbą obchodzili dokoła wnętrze okrętu, macając rękoma poręcze wschodów mahoniowe i ozdoby mosiężne, bardzo świecące – a na twarzach tych dzikich była radość, że wszystko dokoła jest tak równo, pięknie i gładko.

 

III.

I płynęliśmy dzień jeden i dzień wtóry, a dnia trzeciego, gdy byliśmy jeszcze na onym wstępnym oceanu pasie, gdzie zielone fale uderzają o ściany wapienne i pionowe wysp niewielkich, wzmogły się wiatry znaczne i była burza. Co jak tylko się pomiędzy podróżnymi rozgłosiło, zeszli jedni do kabin, ażeby wyciągnąć się na łóżkach swoich, drudzy zaś na pokład okrętu pośpieszali, ażeby – mówili oni – burzę widzieć.

I widziałem, jako wstępował na ów pokład niejaki oficer kawalerji, płaszczem się swoim okrywając, z pod którego kończyn świeciły się krzywe ostrogi. Był to energiczny człowiek i mający gesta niespokojne, jakoby szukające wkoło siebie, czyli nie jest co do uskromienia.

Żywioł wszelako rozhukany, parskając białemi śliny swemi, mało waży sobie energję ludzi pojedyńczych, skoro te nie za pośrednictwem praw, żywiołowi onemu właściwych, krzątają się, i jakkolwiek bądż sprężyście się niepokoją, jest to żywiołowi obojętne.

Majtek jeden w opończy ceratowej, od stóp do głów strumieniami wody jaśniejący, przebiegł, gwiżdżąc obok oficera kawalerji i podtrzymał zachwianą postać niewieścią, która właśnie że na pokład wstępowała, trzymając się ręki pewnego młodego podróżnego.

O osobie tej zaś mówiono na okręcie, że jest przez nadobnego towarzysza swego wykradzioną.

Piękna była to dama, ale co do nieposzlakowanej dorodności, należało się więcej jej miłemu, który przy tem bardzo rzewliwe miał spojrzenia i ruchy więcej niż wykwintne.

Spoglądali oboje, jako ludzie morza nieświadomi, którym się wydawa, iż burza morska ustępów nie ma, bardzo blisko uczuć się dających, ale że jest czemś z daleka i od razu do widzenia możebnem, jak opera.

On zatopił błękitne oczy swoje w chmur nawały, a ona zdała się wejrzeniem i poczuciem iść za wszelką myślą towarzysza, gdy tymczasem miotły się fale ogromne na przechylany w otchłań pokład, i nie było bynajmniej winą moją, że dostrzegłem obuwie więcej niż lekkie na udatnych stopach nieznajomej, tak, iż myślą mą było zbliżyć się i ostrzec tę osobę, jak dalece naraża zdrowie swoje; lecz, gdy na to wspomniałem, iż wykradziona jest, wstrzymałem się i zwierzyłem to zacnemu doktorowi, z którym na jednej z ław pustych usiedliśmy.

Ku czemu poważny mój przyjaciel rzecze do mnie:

«Obraziłbyś młodego tej pięknej osoby towarzysza, ale i ja sam dopiero jutro uwagę tę zrobić im potrafię, gdyby mię w tym względzie zapytano; jakkolwiek znam młodzieńca, owszem, dlatego właśnie, iż znam go, jestem ostrożny. Jest to albowiem czuły człowiek. Czuły, mówię, to jest, obraźliwy: raz usłyszysz od niego łzą rzewną przesiąkłe słowo, drugi raz znowu jedną z tych sentencyj, która, gdyby była wyrzezaną na mosiężnej gałce grubego jakiego kija, zaledwo że byłaby na miejscu swojem. Przytem słodkie i tkliwe ma on chwilę – sam powiada, iż jest artystą: żony swojej pod rękę mu nie dawaj, bo się jej oświadczy z łzami w oczach – książki mu ani parasola nie pożyczaj, bo gotów je zatrzymać sobie na pamiątkę!»

A gdy słów tych właśnie domawiał poważny mój przyjaciel, spostrzegliśmy, że i oficer kawalerji, mojego będąc zdania, zrzucił płaszcz swój szeroki, pod stopy go pięknej nieznajomej chcąc podesłać; lecz ośmiu majtków zadyszanych z wołaniami, służbie okrętowej właściwemi, przewlekając tamtędy ogromną linę, rozdzieliło nagle ową grupę i wepchnęło ją w otwór, którędy schody do salonów i do wewnętrznych kabin prowadziły.

Poważny mój przyjaciel i ja wcisnęliśmy się w głąb siedzenia, aby przez to dać miejsce linie ciągniętej, a obok nas zajmował miejsce człowiek, do pół oblicza szalem wielkim szkockim osłonięty, który zwykł był zacięcie milczeć albo się o rzecz najmniejszą oburkiwać i którego przeto na okręcie zwano konspiratorem[4].

Był to wszakże spokojny obywatel, ale hipokondryk i boleściom romatyzmów podległy, a który, że wiedział, iż go za konspiratora uważano, nie tłumaczył się z zarzutu tego, aby przeto na siebie tem więcej podejrzeń nie sprowadzić.

Korespondent jednego z bardzo użytecznych dzienników europejskich miał wyraźnie na oku postać ową w szal szkocki do pół oblicza osłoniętą, a majtkowie nieraz znakami masońskiemi[5] milczącego obywatela pozdrawiali. Ściśle rzecz biorąc, burza była zaledwo tyleż burzą, ile ów o zbrodnię stanu posądzany podróżnik był tem, za co go brano. Są albowiem zawichrzenia morskie, które zdawałoby się, że ku temu tylko istnieją, aby świeżo zapoznanym z tego rodzaju podróżą gościom zadowolenie sprawić.

Kapitan się nie ruszał z wielkiego salonu, gdzie grał w szachy z tłumaczem ambasadorów dzikiego książątka i żuł cicho amerykański tytuń, żółty jak złoto.

Po przestanku niewielkim rozświeciło się powietrze i wielka jakoby błogość napełniła je wiosennem tchnieniem, a na ogromnej przestrzeni fal ruchomych i pianami białemi grzbiety swoje giętkie rysujących położyła się ogromna tęcza, która dla niezmiernego wody obszaru nie dostawała prawie niebios, ale raczej podobną była do ukośnie wspartego gotyckiego okna, poza którego szybami trójbarwnemi widać było każdą z fal, i widać było wszystkie fale, coraz drobniej łamane, aż do nieustannie ruchomych a ostatecznych kresów widnokręgu.

Że zaś na okręcie każdym są osoby, które dopiero zjawisko jakie rzadkie wywołuje z ich kabin, albo które, i owszem, wtedy jedynie na pokładzie pokazywać się lubią, kiedy domyślać się można, że jest pusty, miałem przeto sposobność zauważyć, iż płynęliśmy w towarzystwie katolickiego księdza misjonarza tudzież kilku zakonnic, na dalekie świata krańce nieść mających służby swoje, miłość i pokorę.

Ci jednak podróżnicy, ażeby suknią kapucyńską i szatami wyłącznych krojów nie wzbudzać śmiechu, bardzo rzadko się na Cywilizacji pokładzie pokazywali.

Tęcza nikła powoli, a okręt nasz wielkiemi swemi kołami na dwie strony odpychał góry ogromne tych fal czarnych, które nieraz od najwyższych okrętu żaglowego masztów wynioślejsze bywają i zwiastują pośredni, że nazwałbym, osiowy, pas oceanu. –

Emigrant niejaki – zacny człowiek – i podróżnik jeden uczony, który wyłącznie archeologją się zatrudniał, zbliżyli się do ławy, którą z przyjacielem moim zajmowałem, ale ten, którego zwano konspiratorem, uprzedził ich gestem pogardliwym, okazując, iż wystarczającego miejsca nie było.

Zdarzenie to, acz małe, byłoby mi wcale nieprzyjemne, gdyby nie poszło za niem pośpieszne przyjaciela mego ostrzeżenie, który, wszystkich podróżnych znając, tak do mnie mówił:

– Emigrant ich bardzo szanownym jest człowiekiem i zaiste, że o nim powiedzieć by należało, że konsekwentny jest. Cierpiał on długo w Europie i oto poza jej krańce teraz udaje się odpocząć. To zaś go przede wszystkiem zbliża z archeologiem, iż ów pierwszy, będąc rzymianinem, chce nieodzownie Rzymu na stolicę Włoch odrodzonych, archeolog zaś dalej się posuwa, proponując, aby koniecznie stolicą Polski przyszłej była Kruszwica, lub przynajmniej stojąca na Gople wieża mysza. Co zaś do Francji, tą ma rządzić prokonsul rzymski, w monumentalnem Nimes lub Arles[6] obyczajem dawnym konsystujący[7].

– Jedna wszakże rzecz jest szczególniejsza. – dodał następnie mój przyjaciel – to jest, że mąż, oddany po szczególe samej tylko archeologji, nigdy na mszę nie chodzi!

– Cóż więc, – rzekłem – pojąć on może z umiejętności swojej?

A przyjaciel mój mi odpowiedział:

– Jest partykularnym[8] akademji korespondentem.

I chciał jeszcze dalej coś mówić mój przyjaciel, ale usłyszeliśmy, iż emigrant począł przypatrującemu się znikającej tęczy kapucynowi ciskać żarty z udziału Świętego Ducha w kościoła sprawach, żarty, gwałtem jako przedmiot naciągane; a rozmowa ta rosła bezprzykładnie i już mogła była wkoło siebie wiele osób zgromadzić, gdyby nie pokazanie się nagle redaktora jednego z bardzo użytecznych europejskich czasopismów, którego to emigrant skoro spostrzegł, uchylił się na bok magnetycznie, jako kiedy północnej jakiej armji sierżant robi miejsce samemu generałowi.

 

IV.

I płynęliśmy jeszcze trzy dni i jeszcze pół dnia, co uczyniło razem sześć dni. A około południa dnia siódmego wyszedłem na pokład okrętowy, czując uciśnienie smutku – smutku, którego treść i powód były mi zupełnie nieznajome.

Są albowiem boleści wnętrzne i udręczenia ducha, które się bezpośrednio i doraźnie z pochodzenia swojego nie tłumaczą. Co większa, iż sama wrażeń ekonomja i następstw ich porządek nie są rzeczą dla śmiertelnika najjaśniejszą.

Jakoż, wielce chcąc płakać, ale nie mogąc i jednej łzy uronić, aby spadła w ocean, przysłuchiwałem się perjodycznemu chrząstowi budowy parostatku z niedbałością człowieka, któremu jest wszystko obojętne.

Cywilizacja zaś szła, jak nigdy, wielką dymu kolumnę na niebiosach i nikły ślad na falach oceanu zostawując za sobą.

Ludzie dzicy z tłumaczem przechadzali się po pokładzie, ogłaskując rękoma poręcze i wręby okrętowe, a widziałem radość na ich obliczach, że tak wszystko równo, pięknie i gładko.

Wszelako, siedząc, nie powiem w zadumaniu, ale w czczości myślenia, rozświeciło mi się nagle zupełne pojęcie istoty smutku mego – rzecz, której się bynajmniej nie doszukiwałem sztuką badania. Tak dalece pewno jest, iż, ażeby zapalić ogień, urządza się zaprawdę długo wszelakie palne materjały i zanieca się iskrę; ażeby buchnął tenże ogień, trzeba jeszcze dla tego wszystkiego chwili pewnej, która, siebie nadto dodając, czyni, iż nagle całość plonie.

I nie inaczej rzecz się ma z myśleniem.

I oto więc rzekłem sobie naraz:

– Zaiste, że przyczyną smutku mojego jest zupełna samotność. Cóż albowiem wszystkość tych obywateli okrętu naszego pomoże mi, albo w czemże jesteśmy sobie współudzielni? Nie wystarczyłoż oto siedmiu dni, ażeby dojść do tego, iż, otworzywszy usta, można wiedzieć naprzód wszelkie następstwa dialogu – wiedzieć: co człowiek czuły, i co oburkliwy obywatel, i co energiczny oficer, i co archeolog, co emigrant i co redaktor jednego z bardzo użytecznych europejskich czasopismów odpowiedzą. Myśl żywotna w ludzkości byłażby tak mechaniczną pracą i tak źródłowej żadnej wnętrzności swojej nie mającą? Prawda jestże tylko ostatecznością, wynikłą ze starcia się i wzajemnego odpychania jednostronnych humorów, rozmawiających z sobą obywateli? Ale sama przez się ażali, powtarzam, prawda nie jest niczem, tylko czczością myślenia – tylko jestże ona jakoby tem miejscem na coś przypadkowego, i ta jakoby idealnie pojętą próżnią, o której się mawia w umiejętnościach, wiedząc wszelako, iż próżni nigdzie niema? Jednem słowem – jestże więc prawda kłamstwem?

Albo mamże raczej przypuścić, jako obowiązujące ostatecznie pojecie: iż prawda jest wynikiem tylko samej redakcji myśli i zdań? I że ona przeto jest jako te na cyrkach płatnych amazonki, które, z pędzącego wokoło siodła i konia, podskakując, przebijają czołami, w korony ubranemi, wielki arkusz bibuły, ażeby po drugiej tegoż arkusza stronie na uciekającego upaść źrebca, przy oklasku i przy śmiechach rzeszy patrzącej?

Zaiste, że jedna jest rzecz, łącząca doskonalej obywateli okrętu tego – rzecz, mówię, jedna jest.

A, słowa te wyrzekłszy, uderzyłem nogą w ruchomy pokład statku, jakoby powiadając sobie samemu: «Oto jest ta rzecz jedna, i nic więcej».

Szczególniejszej natury powiew i poświst zerwał płaski kapelusz jednemu z chłopców okrętowych, porzucając go precz, daleko na fale oceanu, a na kapeluszu tym wokoło była wstęga czarna i był złocony na niej napis: Cywilizacja.

 

V.

Kilka osób poskoczyło wraz ku wrębowi okrętu, gdzie wiatr pomiótł kapeluszem, nie ażeby myślą ich było coś w tem pomóc, ale że to w naturze nagłych wydarzeń leży, iż za sobą nerwy pociągają.

Szczególniejszy był to wiatru poświst, nie mający nic w sobie podobnego do otaczającego nas powietrza – zimny, nagły, ale nie dorywczy i przechodni, owszem, utwierdzający się co chwila, jakby całą atmosferę miał odmienić i odmienić miał siłę.

Ci, co w morze patrzyli, kędy już na pianie fal dalekich dojrzeć nie można było kapelusza, spostrzegli nagle krągłą bryłę, jakoby kryształ jaśniejącą, którą koła okrętu odepchnęły, aż usłyszany mógł być odepchnięcia owego cios i poszturg.

Majtków dwóch pobiegło na maszt główny. Rozruch jakiś i poszept wywołał samego kapitana, który, krokiem mierzonym przeszedłszy schody, stanął w odrzwiach do pół widny, zakryty wnętrzem schodów. Kapitan ręce miał w kieszeniach, czapkę na tyle głowy zarzuconą ukosem i poobiednie piórko w zębach.

Ktoś z podróżnych usłyszał w kuchni okrętowej, że zbliżają się lody niespodzianie, od północnego bieguna oderwane i płynące obszarem oceanu, ale tenże sam w chwil niewiele głośno zaprzeczał, jakoby coś podobnego miał usłyszeć.

Tymczasem wszelako dookoła już było zimno i grudniowo, a mało kto zostawał na pokładzie i zmrok upadł wcześniejszy, niż za dni przeszłych.

I stało się coś pomiędzy podróżnymi w salonach okrętu, ale wiedzieć nie można było, o co idzie.

Ktoś powiedział, że wiele dni podróży naszej straciliśmy; ktoś pomyślił, że sam kapitan pomylił się w rachunkach swoich.

Przy herbacie wieczornej usługa poczęła być mniej ściśle dopełniana, a kapitan bynajmniej się na dole okrętu nie pokazywał. Uważałem, że energiczny oficer kawalerji wziął w protekcję swoją piękną osobę wykradzioną, a młodzieniec czuły zbierał klucze od podróżnych torb i tłomoków.

Zaś około północy, kiedy jeszcze nikt nie spał oprócz dzieci, a zakonnice podróżne w kabinach swoich kryjome modlitwy odmawiały, usłyszano wołania niezwyczajne na pokładzie, który był ciemnością bezksiężycowej nocy osłonięty, tak, że na mdlej niebios jasności czarna ledwo plamą się wydawał przechadzający tam i owdzie po strażniczej desce kapitan, który z niej już od wielu godzin nie zstępował.

I uważałem go, o ile dostrzec można było, że był spokojny.

Ale wołania niezwyczajne i po całym rozlegające się okręcie, spowodowawszy za sobą kilkunastu ludzi służby żeglarskiej, pędem wielkim biegnących z zapalonemi w rękach kagańcami, uczyniły, że bynajmniej już wątpić nie można było o nadpływającym szlaku wielkim polarnych lodów, które każdy mógł widzieć. Bryłami ich ciskały ogromne fale, co dawało nadzieję, iż wielkim pędem statek mimo przemknie, i szło jedynie o to, aby na widnokręgu krańcach dojrzeć, ażali gdzie mnogiemi lodów pokładami zaostrzone powietrze, na rozłomy te oddziaływając, w jednolite prawie całości ich nie jednoczy.

Poświsty wiatru, jakby brzemiennego szronem, raz po raz przez wszelaki otwór budowy okrętowej przechodziły.

Cofnąłem się w jeden z korytarzy, lecz zbłądziłem w kuchni okolice.

Majtków kilku spostrzegłem, pochylonych nad beczką wódki, którzy poza ramiona swoje półostrożnem a półpogardliwem cisnęli ku mnie spojrzeniem.

Zdawało mi się, że kapitan otarł się o ramię moje w korytarzu, i zdawało mi się, że ten, który mię właśnie ubiegł, miał pistolety w rękach. Usłyszałem dwa strzały i dwóch ludzi pijanych, odepchniętych od beczki konwulsją śmierci, zobaczyłem; poznałem kapitana z dymiącemi w rękach pistoletami – dawał rozkazy reszcie żywych, którzy zdawali mi się trzeźwieć.

A, cofając się od jęku konających w boczny statku korytarz, usłyszałem śmiechy, przekleństwa i gadanie ochrypłem gardłem niestateczne i coś podobnego do naglonych pośpiechem modlitw, więcej przeklinaniu podobnych.

Zobaczyłem, że emigrant wychylał butelki, a archeolog zbierał próżne i nadziewał je rękopismami swemi, na niebezpieczną się chwilę przygotowując.

W salonie redaktor zapowiadał, iż trzeba, ażeby się wszyscy zgromadzili dla wystosowania komitetu, złożonego z mężów zaufania, który by nadwerężonego strzegł porządku, ale koło lewe właśnie wtedy, o ogromną bryłę lodu uderzając, wyszczerbiło się z łoskotem strasznym i cały się okręt wstrząsł gwałtownie.

Kapitan po raz pierwszy usta swoje otworzył dla zapowiedzenia publiczności, iż oczekuje świtu, aby niebezpieczeństwa ważność mógł ocenić.

I widziałem, że z krzyżem w ręku wszedł kapucyn nogą bosa na okrętowy pokład, ale mu kapitan kazał precz iść, ażeby się panik[9] nie roznosił pomiędzy publicznością i majtkami. Parę głosów powstało przeciw temu, owszem żądając księdza. I zawołał kapucyn: «Na morzach tych czasu onego Krzysztof Kolumb w takimże, jak ja dzisiaj stroju…» ale kapitan ręką skinął i odsunięto mnicha, a redaktor ozwał się do publiczności, że stateczniej niźli kiedykolwiek władzę prawą szanować trzeba, i mówił jeszcze coś więcej o przesądach ultramontańskich[10], czego wszakże zrozumieć nie można było, bo był pijany.

Kapitan zaś, przeszedłszy mimo mówcy, skinął ręką, ażeby się dzieci i kobiety w okolicy głównego masztu trzymały, potem wytężonem okiem szukał długo pierwszych brzasku jasności i chciał jeszcze raz wnijść na strażniczą deskę, ale w połowie schodów się zatrzymał i zawołał głosem wielkim ku maszyniście na dół: «Ognia!» –

A oto nagle cały okręt zdawał się porywać jako balon, który właśnie że uwiązania swe opuścił, i wszystko, co było na okręcie, jakoby się zaniosło na pęd wielki, gdy wraz góry lodowe z dwóch stron statku na koła dwa się wtarły, aż odpryski wielkości przeraźliwej, ponad głowami tłumu lecąc, uderzyły o komin okrętu z dziwnym łoskotem.

Chciałem gdzieś iść – gdzie, nie wiem. Chciałem szukać kogoś – nie wiem, kogo. Wydawało mi się, że odebrałem w czoło uderzenie wielkim lodu odłamem, lecz rozeznać nie mogłem, czy mi się w oczach zaświeciło, czyli zajaśniały blaski ranne.

Zgadywałem, że uwięziony za dwa swoje koła parostatek targał się tam i owdzie na podobieństwo uwikłanego w pęta słonia; a cokolwiek poruszyć się chcąc naprzód, lubo, gdzie, nie wiem: uczułem się nagle porwanym, jak ciężar martwy, i uczułem się zatoczonym po pokładzie, i rzuconym głową na przedmiot miękki, który dawał mi się poznać, że był ramieniem.

 

VI.

A kiedy – już nie wiem, które od onej pamiętnej nocy – słońce weszło, rozpoznawać zacząłem, iż oparty jestem o ramię siostry szarej, jakoby podobnej do jednej z owych, które na rozbijającym się statku byłem widział.

Ale umysł mój był osłabły i zdawało się, że, niewiele już prawa do rzeczywistości posiadającym będąc duchem, począłem spojrzenia moje ograniczać na widnokręgu, niezbyt od dłoni mojej szerszym.

Więc patrzyłem na fałdy grube szaty wełnianej, którą zakonnica była osłonięta, i podniosłem palec, ażeby z sukni jej odtrącić plamę zastygłego wosku, którą okapana będąc, wydawało się, jakby jej różaniec bursztynowy po fałdach spływał.

Ale ona rzekła mi głosem dziwnym, bo podobnym do wszystkich głosów wszystkich przyjaciół moich:

– «Wosk ten zostaw, albowiem jest z gromnicy, którą na pogrzebie twoim trzymałam w ręku».

(1861)

 

Źródło: Wikisource

Przypisy za: Cyprian Kamil Norwid – „Cywilizacja. Legenda”.
W:  Dzieła Cyprjana Norwida. Warszawa : Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”, 1934.


[1] patetyczny (gr.), wzruszający.

[2] karjatyda (gr.), kamienna postać ludzka, zastępująca kolumnę.

[3] pilot (franc.), sternik portowy.

[4] konspirator (łac.), spiskowiec.

[5] Masoni czyli wolnomularze używają często rozmaitych znaków symbolicznych, po których się poznają itd.

[6] starożytne, z czasów rzymskich pochodzące miasta w południowej Francji.

[7] konsystować (łac.) mieszkać, przebywać, stać kwaterą.

[8] partykularny (łac.), miejscowy, z pewnej okolicy.

[9] panik, właściwie: panika (gr.), przerażenie, popłoch.

[10] ultramontańskie (łac. – dosłownie: zagórski, za góry zwrócony) – żądający bezwzględnej przewagi papieża i kościoła katolickiego.


► powrót do strony: Cień latyńskich żagli – 3. Żeglarz i poeta