Dygresja #5: „Było gitarzystów wielu”…

Rysiek – bez żadnych wątpliwości – miał największe zasługi w szantowym zintegrowaniu załogi antarktycznej i wszystkich kolejnych, z jakimi pływał. Rozśpiewał nawet – jako bosman i nauczyciel informatyki w Międzynarodowej Szkole Pod Żaglami 1988/89 – towarzystwo wyjątkowo trudne, bo była to grupa złożona z Amerykanów, Rosjan, Polaków i Estończyka.

W rejsie antarktycznym, gdy tylko przeszedł pierwszy paw, mimo że grudniowy Bałtyk i Morze Północne wciąż dawały nam równo w kość, było wiadomo, że spora cześć załogi gra i śpiewa, lub przynajmniej tylko śpiewa, i nawet jeśli tego nie umie – to lubi. Zaczęło się więc od szant tradycyjnych.

Rysiek zainicjował więc pierwsze piosenkowe posiady i podczas nich uporczywie lansował szanty tradycyjne: „Pagajowego bluesa”, „Ingę barmankę”, „Pod sztokfiszem”, „Stary bryg”, „Kolorowych mórz mozaikę”, „Kliper Marzenie”, a przede wszystkim „Hej, stary ślamazara Ranzo”, od czego zresztą poszedł jego pierwszy pokładowy przydomek.

Od Rysia przejmował gitarę szef maszyny, Romek Mineyko, który dźwięcznym barytonem śpiewał m.in. „Tawernę Pod pijaną zgrają”, „Balladę o krzyżowcu” („Wolniej wolniej, wstrzymaj konia, dokąd pędzisz w stal odziany”) i „Jego dostojność kat” – polską wersję piosenki Karela Kryla „Veličenstvo kat”.

W apogeum zabawy gitarę brał Kapitan, którego etatowymi przebojami były: „Białe żagle”, „Czerwone żagle” i najpopularniejsza – „Babaram’bu”.

Janek Kłossowski (I oficer) śpiewał solo piosenkę „Balon” i czynił to prawie tak dobrze, jak jej autor (z pełnym respektem i szacunkiem) Jacek Kleyff z kabaretu Salon Niezależnych.

Śpiewał Wojtek Przybyszewski, który znał mnóstwo piosenek popularnych w środowisku speleologów (to jest dopiero śpiewnik!). Brzdąkałem na gitarze i podśpiewywałem ja.

Bez Ryśka do takiego rozśpiewania załogi by nie doszło, bo dokonał on też i tego, że śpiewać – choćby tylko w chórze – chcieli wszyscy.
To wywołało reakcję łańcuchową. Ponieważ nie wszyscy znali słowa, a książkowe wydanie śpiewnika Na żagle z piosenką (wydany przez Almatur) było tylko jedno, Wojtek Przybyszewski wystukał na maszynie do pisania teksty naszych ulubionych piosenek, byśmy mieli śpiewnik własny.

Przypomnę, że wówczas (przełom 1980/1981) nawet na lądzie kserograf był rzadkością, na jego posiadanie potrzebne było specjalne zezwolenie (patrz: ustawa o druku i rozpowszechnianiu oraz ustawa o cenzurze), a w sklepach brakowało zwykłego papieru maszynowego. Posiadanie na pokładzie maszyny do pisania marki „Łucznik” było więc już wysokim stopniem nasycenia sprzętem specjalistycznym.

Ponieważ do „Łucznika” dawało się wkręcić tylko jeden papier normalny i 5 cieniut­kich „przebitek” przekła­da­nych kalką (egzemplarz siódmy był nieczytelny), więc Wojtek przepisał pierwszy zestaw kilka razy. Kartki oprawił w tekturki z opakowań po jakimś prowiancie, ręcznym zszywaczem potraktował grzbiet – i kilkanaście egzemplarzy było gotowych.

Nasz repertuar powiększył się tak szybko, że w drodze powrotnej Wojtek dostukał wydanie drugie – rozszerzone. A na spotkanie z okazji 15. rocznicy wypłynięcia w rejs, które odbyło się 21 października 1995 w Gdyni na Pogorii, powstało wydanie specjalne: z tekstami przepisanymi na czysto, zapisem nutowym melodii mniej znanych i – dodanymi z przyczyn sentymentalnych – reprodukcjami kilku najbardziej czytelnych kartek pisanych na 15 lat wcześniej na pokładowym „Łuczniku”.

Śpiewnik antarktyczny XV-lecia powstał w pięćdziesięciu egzemplarzach, z dodrukiem dodatkowego półtorasta, bo zapo­trze­bo­wanie przerosło oczekiwania. Dziś jest – podobnie jak wszystkie jego poprzednie wersje – białym krukiem. Sam mam tylko jeden egzemplarz, za który kiedyś proponowano mi taką cenę (nie, nie powiem ile), że dwa razy upewniałem się, czy dobrze słyszę, zanim odmówiłem.

 

 

Podczas rejsu Międzynarodowej Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego 1988/89 kwestia wspólnego śpiewania, które zawsze integruje załogę, wyda­wa­ła się szczególnie trudna. Na pokładzie spotkali się przedstawiciele trzech róż­nych obszarów i zainteresowań muzycznych. Dość powiedzieć, że na po­cząt­ku żeglugi jedyną piosenką, którą – jako tako, zwłaszcza refren – potrafili zaśpiewać wszyscy, była „Yellow Submarine”. Drugą były „Podmoskownyje wieczera”, którą młodzi Polacy i Amerykanie umieli przynajmniej zanucić. Później doszły inne szlagiery międzynarodowe.

 

To, że pod koniec semestru wspólne śpiewy ciągnąć się mogły cały wieczór, jest bezsporną i wyłączną zasługą Ryśka: tak jak kiedyś rozśpiewał załogę antarktyczną, tak w rejsie międzynarodowym Amerykanów nauczył piosenek rosyjskich i polskich, Rosjan – amerykańskich i polskich, a Estończyka Peetera i Polaków – wszystkich.

Kazimierz Robak
25 listopada 2018

 

 


powrót do: Ryszard Mokrzycki – POPŁYŃMY!, cz. II