Ryszard Mokrzycki: POPŁYŃMY!

Część II. Płynę dalej: od Morzyczyna do Południowych Szetlandów

W liceum pojawił się nowy „element” w naszej edukacji – to znaczy dziewczyny. Wśród nich była Gosia i to ona…

 

Część II. Płynę dalej: od Morzyczyna do Południowych Szetlandów

 

W liceum pojawił się nowy „element” w naszej edukacji – to znaczy dziewczyny. Wśród nich była Gosia i to ona stała się przyczyną mojego wstąpienia do Szarej Siódem­ki: drużyny harcerskiej, w której była drużyna wodniaków. Koledzy z naszej czwórki, którzy podśmiewali się z marynarskich mundurków dziewczyn, doznali szoku, kiedy w takim uniformie zobaczyli mnie.

 

Mój pierwszy obóz żeglarski miał miejsce w 1971 roku w Morzyczynie i tam pierwszy raz wsiadłem na jacht. Przyznam, że to, co przeżyłem, zrobiło na mnie wrażenie. Marta, na­sza sterniczka, sprawnie manewrowała jachtem, wiała piątka w skali Beauforta, a ja miałem kompletny kołowrót w głowie. W drużynie zaprzyjaźniłem się z Jasiem, człowiekiem, który chciał studiować filozofię, a potem jeździć tramwajem (oba te marzenia się spełniły). Razem z Jasiem rozrabialiśmy na obozach żeglarskich, wzajemnie nakręcając się do coraz bardziej szalonych pomysłów.

Potem był pierwszy obóz żeglarski w Pucku, gdzie nauczyłem się pod­staw żeglarstwa, ale pamiętny dla mnie z tego względu, że po raz pierw­szy musiałem wtedy pracować – na skutek jakichś wydarzeń, których nie pomnę, przyjechałem za wcześnie i miałem za mało pieniędzy na kurs. Udałem się na poszukiwanie pracy i znalazłem w Pucku wytwórnię wód gazowanych. Jednym z tych napojów gazowanych było piwo, ja zaś musia­łem myć butelki do piwa, a następnie ładować skrzynki na ciężarówkę. Oprócz mnie na hali pracowało kilkanaście kobiet, które częstowały mnie tym piwem. Jako czynny sportowiec nie piłem alkoholu w ogóle, ale po kilku butelkach stwierdziłem, że mój nastrój – nie wiedzieć czemu –  znacznie się poprawił. Pieniędzy starczyło mi na hotel i dopłatę do kursu.

Następny mój kontakt z żeglarstwem nastąpił w 1974 roku, na studiach. Pojechałem na rejs ma­zurski z Adamem – kolegą z „Nowodworka” i ze studiów. Po raz pierwszy widziałem Mazury od strony wody – i stwierdziłem że z tej opcji są znacznie ciekawsze. Wieczorami graliśmy na gita­rach przy ognisku i tu zaczęła się moja przygoda z piosenką żeglarską – wtedy jeszcze szanty nie były takie po­pularne. Przeżyłem też wtedy burzę na Śniardwach, gdzie czasem panują warunki zbliżone do morskich.

Na studiach, w 1976 roku, również po raz pierwszy wypłynąłem w morze. Był to rejs na s/y Perun z kapitanem Pawłem „Pablo” Koprowskim.

Pablo był niesamowitym gawędziarzem i gitarzystą, żywą legendą polskiego żeglarstwa. Miał wspaniały głos i znał wszystkie piosenki żeglarskie, jakie dotychczas powstały w Polsce. To on nauczył mnie piosenki „Kliper Marzenie”, któ­rą później przeniosłem do Piły, gdzie stała się hymnem klubu żeglarskiego „Żagiel”, którego byłem prezesem. Pablo był współorganizatorem pierwszych konkursów szantowych w Górkach Zachod­nich. Tam też był moim egzaminatorem na stopień sternika jachtowego. Zginął 18 czerwca 2005 r. na Morzu Bałtyckim: wypadł z jachtu i – mimo, że go wyłowiono – akcja reanimacyjna nie dała rezultatu.

 

Mój następny rejs morski na s/y Joseph Conrad , w 1977 roku, ocierał się już o egzotykę, ponieważ jego trasa była następująca: samolotem do Warny, a stamtąd jachtem przez Morze Czarne, Bosfor, Morze Marmara, Dardanele, Morze Egejskie i z powrotem. Nie wiedziałem nic o turystyce zarob­kowej Polaków w Turcji, ale tam na bazarach zobaczyliśmy stosy polskich towarów, których w kraju nie można było kupić. Szybko wyciągnęliśmy wnioski i razem z moim kolegą z AGH, sprzedaliśmy, co tylko się dało, z naszych rzeczy osobistych, za to kupiliśmy ładny damski kożuszek i cała miesięczna wyprawa zbilansowała się nam prawie na zero.

Po tym rejsie stwierdziłem, że żeglarstwo będzie moim sposobem na podróżowanie, ponieważ żeglarze łatwiej dostawali paszporty, a do tego zabierali ze sobą jedzenie i miejsce do spania, a więc te ele­menty podróży, które były dla nas najdroższe i praktycznie nieosiągalne przy polskich zarobkach w tamtych warun­kach ustrojowych.

 

W roku 1978, jako świeżo upieczony inżynier elektronik, za namową Adasia M., które­go żona pochodziła z Piły, przeprowadziłem się do Piły.

Szybko nawiązałem kontakty z miejsco­wymi żeglarzami i zdobywałem kolejne stopnie żeglarskie. Pod koniec 1980 roku, na zebraniu klubu „Żagiel” zapytałem, jak mogę zdobyć staż na kapitana jachtowego. Ówczesny prezes klubu, Zbyszek, powiedział: „Mam coś dla ciebie… Rejs Pogorią na Antarktydę”.

Byłem oszołomiony. Wróciłem do domu i powiedziałem to żonie. Myślałem, że będzie oponowała – wiadomo: dwoje małych dzieci, młode dorabiające się małżeństwo, a tu facet znika na pół roku. Ale żona zaskoczyła mnie. Powiedziała: „Płyń, drugiej takiej szansy nie będziesz miał”.

Okazało się, że realizacja tego marzenia była dużo trudniejsza niż myślałem. Byłem młodym kierownikiem zakładu naprawy nowoczesnych, jak na tamte czasy, polskich telewizorów kolorowych „Unitra-Serwis”, który sam zorganizowa­łem. Musiałem uzyskać zgodę dyrektora w Poznaniu, dyrektora zjednoczenia w Warszawie, aż w końcu wiceministra przemysłu maszynowego. Wszystkich atakowałem już od progu rejsem na Antarktydę i muszę powiedzieć, że to działało na wyobraźnię. Czas naglił, więc raz nawet poleciałem z Warszawy do Poznania samolotem, aby być następnego dnia rano w Warszawie. Oprócz tego musiałem zrezygnować z funkcji kierownika, przekazać cały ma­jątek i zgodzić się po powrocie na takie stanowisko, jakie mi zaproponują. Nic jednak nie było w stanie mnie powstrzymać.

Na początku grudnia 1980 roku zameldowałem się na Pogorii i spotkałem się z Krzysztofem Baranowskim, którego od tej chwili będę zamiennie nazywał Kapitanem. Sce­neria była niesamowita. Żaglowiec stał w Gdyni przysypany śniegiem, inne jachty były wyslipowane (czyli wyciągnięte na ląd); codziennie rano odśnieżało się pokład, a ja zastanawiałem się jak te 15 kilometrów lin na statku będzie działało tam – na Antarktydzie.

 

Kapitan Baranowski – wtedy już sława międzynarodowa, uczestnik regat samotnych żeglarzy OSTAR 1972, żeglarz, który samotnie opłynął świat jako drugi Polak, po Leonidzie Telidze, ale jako pierwszy wokół trzech przylądków w „ryczących czerdziestkach”, dziennikarz telewizyjny i popularyzator żeglarstwa – patrzył z przerażeniem na desperatów, którzy przyjeżdżali z całej Polski. Bo wiedzieliśmy, że wyprawa bezpieczna nie będzie. W dodatku Pogoria nie miała tzw. klasy lodowej, ale wyszło to na jaw dopiero po powrocie, po naszym zderzeniu na Morzu Północnym ze statkiem m/s Gen. Stanisław Popławski, kiedy wszelkie papiery i certyfikaty zostały gruntownie zbadane.

Teraz pora przedstawić załogę: była to kolorowa mozaika żeglarzy, dziennikarzy, po­dróżników, speleologów i płetwonurków oraz oryginałów – jednym słowem osób, które wybrały podróże mimo usilnych starań systemu, aby nam to utrudnić.

Poznałem tam osoby z wierzchołka naszego świata żeglarskiego, np. nieżyjącego już dzisiaj Dariusza Boguckie­go – kaphornowca i zdobywcę obu kół podbiegunowych; załogę stałą, czyli zawodowych marynarzy; polarników, których mieliśmy dowieźć do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Arctowskiego i wielu innych.

Wśród chętnych była też jedna kobieta, żona polarnika, który miał z nami wracać z Antarktydy (muszę dodać – bardzo ładna), ale Kapitan wytłumaczył jej, że obecność damy skomplikowałaby stosunki na jachcie; ostatecznie więc zrezygnowała i to była mądra decyzja.

Tak więc zostało 23 mężczyzn, z których część miała doświadczenie żeglarskie, a część po raz pierwszy w ogóle znalazła się na jachcie. Tutaj muszę dodać, że Pogoria ma długość 47 metrów, zaś maszty mają wysokość 34 metrów licząc od pokładu, co jest porównywalne z 12. piętrem. Trzeba tam wejść po sznurowych drabinkach w każdej pogodzie, żeby zmarlować (czyli zwinąć) żagle, w przeciwnym razie znikną one porwane przez silny wiatr.

Codziennie rano – zaprawa, tzn. przejście przez reje (to te poprzeczne drzewca masz­tów). Pierwsze wrażenie nienajlepsze: praca biurowa spowodowała osłabienie moich mię­śni, tak więc przy wychodzeniu na maszt ręce i nogi drżą podejrzanie (chyba nie tylko ze zmęczenia, ciekawe jak to będzie na morzu i w sztormie, czyli po ciemku i przy masztach kołyszących się w przód, do tyłu i na boki).

7 grudnia 1980 wypływamy i od razu pierwszej nocy wieje 9 stopni w skali Beauforta. To już jest sztorm, ale zima to przecież na Bałtyku okres sztormów, dlatego jachty zimą nie pływają, no chyba że tacy szaleńcy jak my. Przepływamy przez Kanał Kiloński, wigilię obchodzimy na redzie Falmouth, gdzie gorączkowo naprawiamy radiosta­cję i inne uszkodzenia, po czym płyniemy na południe. Na początku rejsu kapitan Baranow­ski zaznaczył twardo: „Rejs ma trasę: Gdynia – Antarktyka – Gdynia”, zatem w Falmouth nikt nie wychodzi na ląd poza Kapitanem, który zabiera radiostację do naprawy.

Tutaj pozwolę sobie zacytować urywek z cyklu moich relacji z rejsu napisanych do Tygodnika Pilskiego:

Zaczyna się wieczerza. Kapitan Baranowski rozpoczyna dzielenie się opłatkiem stwierdzając, że teraz on jest ojcem tej jachtowej rodziny, więc on zacznie nam składać życzenia. Propo­nuje jednocześnie, zgodnie z żeglarskim obyczajem, przejście na „ty”. Po kolacji, która dowio­dła, że Stasio B. był rzeczywiście kucharzem na „Stefanie Batorym”, przeszliśmy do sąsiedniego po­mieszczenia, by przy choince odśpiewać kolędy.
Sławek, dziennikarz z Łodzi, przygotował tę chwilę i napisał „Kolędę załogi s/y Pogoria” (chyba pierwsza kolęda żeglarska w Polsce), która ujęła nas za serce doskonale oddanym nastrojem. I tak było już do końca rejsu. Sławek pisał piosenki rzadko, ale zawsze sumowały one jakiś etap i budziły refleksje.

 

Dygresja #2  – z Kapitanem „na ty” ► ► ► 

 

Życie na jachcie, wbrew pozorom, było ciężką pracą, jak to drzewiej na żaglowcach bywało. Pogoria to duży żaglowiec stalowy, na dodatek dość wysoki w stosunku do innych wymiarów. Stal w warunkach morskich koroduje bardzo szybko, na dodatek do tego dochodzi temperatura tropików, do których się zbliżaliśmy. Tak więc czyściliśmy z rdzy i ma­lowaliśmy statek na okrągło. Do tego dochodziła służba wachtowa: co cztery godziny 4-5-osobowa wachta nawigacyjna przejmuje kierowanie statkiem, zaś wachta kambuzowa (czyli kuchenna) trwająca 24 godziny polegała na pomocy kucharzowi w przygotowaniu posiłków.

Prędko okazało się, że Chief (szef załogi stałej składającej się z bosmana, kucharza i dwóch mechaników) to osobnik, który cały czas wyszukuje coś do roboty, a na dodatek jest opryskliwy i konflikto­wy. Szybko naraził się wszystkim. Równie szybko odkryliśmy, że pod szorstką powłoką kryje się złote serce człowieka, który po prostu nie lubi fuszerki w robocie.

Na początku również ja naraziłem się kucharzowi, mówiąc na salce­son, który nam podał, „uszy Czombego”. Nieźle się to wszystko zapowiadało, a co będzie tam, na południu? Szybko jednak te konflikty zostały zażegnane, nie dopłynęliśmy przecież nawet do połowy, więc trzeba było zrobić wszystko, aby jakoś dotrwać szczęśliwie do koń­ca rejsu. A kuk, Stasio Bojaruniec – tak jak to napisałem do Tygodnika Pilskiego – okazał się jednym, z najlepszych kucharzy, jakich znałem.

Stasio Bojaruniec, którego Kaziu nazwał „kucharzem natchnionym”.

 

Żeglarze to ludzie, którzy w pewien sposób są selekcjonowani – głównym egzaminatorem jest morze lub ocean, istnieją też tzw. opinie z rejsu wydawane przez kapitana po rejsie. Taka negatywna opinia może utrudnić dalszą karierę, a również w środowisku rozchodzi się wieść o tym, że ktoś nie daje sobie rady w długich rejsach. Ważna jest też atmosfera życzliwości i wzajemnej pomocy, a ta była zna­komita. Pierwszy raz widziałem taką załogę, gdzie mimo zmęczenia po wachcie (a było to w zimie), kiedy zmoczeni ludzie, zamiast iść spać, pomagali innym przy pracy.

Sporządziliśmy także listę imienin i urodzin i była ona skrupulatnie przestrzegana: zbieraliśmy się w mesie (czyli statkowej jadalni) i śpiewaliśmy piosenki. Moja praktyka u Pabla przyniosła rezultaty i pamiętam taką scenkę, kiedy jeszcze się zbyt dobrze nie znaliśmy i grałem jakąś szantę. Bosman powiedział do Kapitana: „Szkoda, że nie ma z nami…” (tu padło imię jakiegoś gita­rzysty z poprzedniego rejsu), na co Kapitan rzucił krótko: „Ten jest lepszy”.

Bardzo to mi po­chlebiło, tym bardziej, że Kapitan też od czasu do czasu brał gitarę do ręki, ale najczęściej grał na harmonijce, którą my nazywaliśmy fifulą. Miał też utwory, które były jego specjal­nością. Pamiętam, że kiedyś zaskoczył nas utworem: „Babaram’bu”, w którym znajdował się  szybki, pozornie skomplikowany refren, ułożony ze zbitki nic nieznaczących sylab. Postanowiliśmy zaskoczyć Kapitana: nagraliśmy ten refren, przećwiczyliśmy i podczas następnego wykonania gromki chór kilkunastu żeglarzy zawtórował Kapitanowi:

Riki-cziki-opum-popum-papa-rapum-opum-popum.

 

Nowy rok spędziliśmy na morzu, kilkadziesiąt mil od Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Mimo że mieliśmy nie zawijać do portów, to jednak ze względu na brak paliwa, wody lub żywności musieliśmy kilka razy się zatrzymać i tak było też w Las Palmas. Postój był bardzo krótki. Jeden z kolegów z mojej wachty, polarnik Włodek, spóźnił się z powrotem i musiał wskakiwać do jachtu niemalże w biegu. W ten sposób Kapitan dał nam do zrozumienia, że nie będzie na nikogo czekał!

12 stycznia 1981 roku przekroczyliśmy równik. Na statkach jest to chwila niezłej zabawy, czasami dość brutalnej. Oto co napisał Kaziu Robak w swojej książce „Pogorią na koniec świata”:

Całym orszakiem, zaganiani harapem Trytona, udaliśmy się na rufę. Kapitan wraz z Neptunem i Amfitrytą zasiedli na nadbudówce. Neptun łaskawie skinął głową… i wtedy się zaczęło. Kolejne etapy niewiele odbiegały od ogólnie znanego standardu. Wcelowa­nie rzutką do koła ratunkowego ukrytego za zwojem lin lub wejście na linę za pomocą sa­mych rąk, jako próba sprawności; golenie i strzyżenie za pomocą olbrzymich nożyc i brzytwy w gryzącej pianie; opukiwanie wielkim młotem; mycie w szalupie pełnej morskiej wody i zakrytej plandeką, pod którą szalał hydrant bijący morską wodą w twarz; wreszcie poczę­stunek i cmoknięcie w kolano Amfitryty.

 

Po minięciu równika i pasa cisz równikowych znowu wieją pasaty, mocne i stałe wiatry, które szybko wiodą nas na południe kuli ziemskiej. Szerokości geograficzne od 40 do 49 stopnia są nazywane Roaring Forties, czyli ryczącymi czterdziestkami, dalej są wyjące pięćdziesiątki, a my musimy wkroczyć w sześćdziesiątki, gdzie będą jeszcze góry lodowe – i chociaż będzie tam  antarktyczne lato, to jednak dla nas, po tropikach, to tak jakby druga zima. Pogoda stale się pogarsza, ale my stanowimy już zgraną załogę.

 

Dygresja #3  – zapiski codzienne Ryśka   

 

Wachta nawigacyjna prowadzi co prawda statek samodzielnie, ale może wykonać co najmniej drobne korekcje ustawienia żagli. Do zwrotów lub alarmów staje cała załoga. Wtedy trzeba szybko wyjść z ciepłego łóżka (które na jachcie nazywa się koją), ubrać się w moleskin (ciepły skafander marynarki wojennej), na to sztormiak, gumiaki i iść na pokład, gdzie coraz mocniej odczuwa się sztorm. Od zebrania się załogi mija jakieś 15  minut, potem manewry – co najmniej pół godziny, a czasem godzina, potem herbata w mesie i tak mamy wyrwaną godzinę lub dwie z naszego snu.

Staram się organizować swój czas tak, aby w wolnym czasie czytać literaturę piękną w języku angielskim i cały czas douczać się astronawigacji, a możliwości jest dużo, bo GPS-ów wtedy nie było. Za to specjalistów od astronawigacji było trzech: Kapitan, Dariusz Boguc­ki i Jasiu Kłossowski, kapitan jachtowy i geograf z wykształcenia, który nawet wydał na jachcie podręcznik astrona­wigacji.

Byłem w wachcie, której oficerował Dariusz Bogucki. Jako prosty żeglarz, sarkałem trochę na zwierzchnika. Dzisiaj, kiedy sam jestem kapitanem, inaczej na to patrzę: Dariusz wychował nas na dzielnych i pracowitych żeglarzy.

 

Podczas rejsu mieliśmy gazetkę pokładową, szopkę noworoczną i wiele innych imprez – dzięki czemu mimo zmęczenia bawiliśmy się coraz lepiej w swoim towarzystwie.

 

Polska stacja antarktyczna mieści się na Wyspie Króla Jerzego. Dotarliśmy tam 4 lu­tego 1981 roku.

Podczas postoju w fiordzie Ezcurra przeżyliśmy jeden z najgorszych sztor­mów na rejsie. Posłużę się tutaj talentem literackim Sławka Szczepaniaka, dziennikarza, któ­ry swoje przeżycia z tego rejsu opisał w książce Przygodzie na imię „Pogoria”:

Kotwica podniesiona, silnik w ruchu! Obracamy się wolno, od skał. Wiatromierz oszalał! Raz po raz widzę, jak jego strzałka pragnie wyrwać się ze skali. Dziesięć! Nie! Już dwanaście stopni Beauforta! Ponad 60 węzłów, blisko 120 km na godzinę! Czy „Pogoria” wytrzyma takie po­dmuchy i jak długo! Statek dygoce, przeoruje się przez gęste, niesamowite powietrze, które zatyka usta, dusi, dławi, jeśli obrócić się nieopatrznie ku wiatrowi…

Krążymy po fiordzie wokół skał wyspy Dufayel, bo żadna siła, żadna kotwica nie utrzy­małaby nas, nie ochroniła przed katastrofą. Teraz cała nadzieja w silniku! Omijając w miarę możności mniejsze i większe bryły lodu, gnamy z huraganem do miejsca, gdzie wiatr roz­cinany grzbietem Dufayel zmienia kierunek. Kłaniamy mu się głęboko przy zwrocie i znów nabieramy szybkości uciekając na drugi koniec wyspy.

       

Od King George’a jestem już III oficerem: poprosiłem Kapitana o umożliwienie mi prak­tyki oficerskiej potrzebnej do stopnia kapitańskiego.

Mam w wachcie warszawiaków: Kazia, Andrzeja i Wojtka. Wszyscy są wspaniałymi kumplami do dzisiaj. Osobny rozdział to Kaziu. Pojawił się na jachcie jako kompletny neofita, miał napisać dla redakcji Interpressu relację z rejsu. Po tej podróży jego życie zmieniło się diametralnie: razem z innymi uczestni­kami rejsu zrealizował pierwszą Szkołę Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego. Kaziu to erudyta mówiący kilkoma językami, łączący fakty historyczne i obserwacje, a jego książki pełne są cytatów z literatury pięknej oraz książek podróżniczych. Zanim został dziennikarzem uczył w jednym z warszawskich liceów i jedną jego anegdotkę z tamtych czasów muszę zacytować:

Kiedyś dyrektor szkoły, w której uczył, zaproponował mu wstąpienie do PZPR. Dialog wyglądał tak:
– Panie dyrektorze – powiedział Kaziu. – Czuję się zaszczycony zaufaniem, ale porządek musi być. Ostatnio akces proponowało mi kilka organizacji, więc już, po porządku, wpisuję…
 Tu Kaziu wyciągnął czarny notes-kalendarz, otworzył go i zaczął pisać.
Dyrektor – widać czując, że ryba chwyciła robaka – rzucił żartobliwie:
– A na którym to jesteśmy miejscu?
– Na siódmym.
Dyrektorowi mina trochę opadła, ale trzymając ton spytał:
– A za kim?
– Wczoraj byli u mnie Świadkowie Jehowy…

 

Dygresja #4 – … czyli: jak to było naprawdę ► ► ► 

 

W drodze powrotnej zawijamy do portu Stanley na Falklandach, cichego miejsca na końcu świata, gdzie jednak była ogromna flota radzieckich i polskich statków rybackich.

To nie jest pocztówka. Zrobiłem to zdjęcie w Stanley z fokmasztu Pogorii, w prawym dolnym rogu widać nawet nok rei.

 

Tutaj szok: na Pogorię przychodzi kolega, którego znam z Piły, pływający jako rybak. Na­stępnie zjawia się drugi Polak, który jest jednak miejscowym czyli Falklandczykiem. Dzisiaj, za sprawą wojny z Argentyną, o Falklandach wiedzą wszyscy, ale wtedy, w lutym 1981, było to miejsce na końcu świata, zamieszkałe przez 1500 Brytyjczyków i 650 tysięcy owiec! Daliśmy koncert polskich szant w miejscowym pubie, a następnie w Radiu Falklandzkim. Odsłuchaliśmy tego koncertu przez radiostację jachtową już na morzu.

 

Następnym portem było Rio de Janeiro, gdzie zobaczyliśmy generalna próbę karnawa­łu. Kapitan był jednak nieubłagany: terminy nagliły i nakazał wypłynięcie. Zatem o 21.00 był oficjalny początek karnawału, a nasze wypłynięcie – o północy. Woleliśmy nie ryzykować, pamięta­jąc scenę z Las Palmas i Włodka-polarnika biegnącego po kei i ścigającego odpływają­cą Pogorię. Trudno – pożegnaliśmy piękne Brazylijki, których wiele kręciło się koło jachtu i popłynęliśmy na północ.

14 marca 1981 ponownie przekroczyliśmy równik i zaraz potem dowiedzieliśmy się o niespo­dzie­wanych zmianach w składzie wacht. Otóż na stacji antarktycznej zostawiliśmy naszych dwóch kolegów naukowców: Stefana i Włodka, a zabraliśmy ośmiu polarników wracających po zimo­wa­niu. Kapitan przydzielił ich do wacht, myśląc, że wszyscy mają tak entuzjastyczny stosunek do że­glarstwa jak on. Oni tymczasem byli w większości zszokowani nową sytuacją, sztormami, przechyłami – naturalnymi dla żaglowca, ale dla nich przekraczającymi normy  bezpieczeństwa. Odmówili więc pracy w wachtach i stali się pasażerami. Patrzyliśmy na to ze zdziwieniem, ale rozumieliśmy ich. My na wstępie zgodziliśmy się na wszystko, aby tylko popłynąć, oni wygodne kontenery na stacji zamienili na niewygodne, ciasne kabiny na jachcie, gdzie wszystko się ciągle kiwa, jest mokro i niebezpiecznie, na dodatek trzeba co chwilę wychodzić po drabince sznurowej na maszty.

Znów nastąpiło przegrupowanie w wachtach, a ja awansowałem do rangi II oficera.

Jak już wspomniałem, staraliśmy się nie przegapić żadnych imienin i urodzin, aby urozmaicić życie na jachcie. Moje imieniny, 3 kwietnia 1981, roku spędziłem na Atlantyku – była oczywiście impreza, a Sławek napisał okolicznościowy wiersz:

Było gitarzystów wielu,
– Rzekłbyś bard przy bardzie,
Lecz żaden z nich, by nie śmiał
Grać przy naszym Ryszardzie.

Na tony czułe ucho
I pewność silnej ręki,
Niech żyje nam nasz „Ranzo”,
Niech brzmią gitary dźwięki,

Niech mu życie wciąż płynie
Po żeglarsku i mile,
I niech sławę osiągnie
Co nie mieści się w… Pile.

Wiersz był napisany na odwrocie ogromnej fotografii sympatycznego pingwina, zro­bionej przez Rysia Halbę, jednego z polarników.

 

Dygresja #5  – „Było gitarzystów wielu”… ► ► ► 

 

Pod sam koniec rejsu stało się nieszczęście, przed którym przestrzegał Kapitan, powtarzając nam zawsze o konieczności wzmożonej uwagi, bo najwięcej wypadków zdarza się w drodze ze szczytu. Przed Cuxhaven (koło Hamburga), u ujścia Łaby zderzyliśmy się z innym polskim statkiem Gen. Sta­nisław Popławski. Uderzenie było tak silne że spadłem z koi na podłogę, ale nic mi się nie stało. Za chwilę usłyszałem dzwonki alarmowe. Półnagi wybiegłem na pokład, a tam połamane maszty i bukszpryt (to ta wystająca do przodu belka na dziobie), splątane liny, wokół ciemno i mglisto, tylko światła awaryjne oraz migające pławy toru wodnego. Koledzy biegają po pokładzie, biegają też polarnicy oraz dziennikarze telewizji z Hamburga. Po pew­nym czasie ustalamy, że wszyscy żyją i zabieramy się do porządkowania pokładu, tak aby można było dopłynąć do portu dla dokonania dalszych napraw. Naprawy, a raczej usuwanie bukszprytu i fokmasztu trwały trzy dni i wróciliśmy do Polski jako statek dwumasztowy. Zamiast wielkiej fety był wypadek i rozprawa w Izbie Morskiej. Winą obarczono kapitanów obu statków: Baranowskiego w 80% – za błąd radarowy i Rabczuka w 20% – za nienadawanie sygnałów mgłowych. Logika podpowiada, że gdyby były sygnały mgłowe, to nie byłoby wypadku, ale sąd widocznie wiedział lepiej.

 

Po powrocie zacząłem pracę jako szeregowy pracownik mojej firmy, ale Rysiek – nowy kierownik, którego wcześniej sam na to stanowisko wskazałem – okazał się fajnym kumplem i do dzisiaj wspomi­namy siebie z sympatią. W czasie stanu wojennego Rysiek wykazał się charakterem: zatrud­nił w Unitrze-Serwis Jasia L., rzecznika prasowego Solidarności, internowanego, a następnie bezrobotnego.

Rejs pozostawił w mojej psychice trwały ślad. Już nie mogłem opędzić się od myśli o dale­kich podróżach i dążyłem do nich bez oglądania się na innych. Znając ludzi ze szczytu polskiego żeglarstwa było to dużo łatwiejsze. Bycie drugim oficerem w rejsie antarktycznym Pogorii było wielkim atutem, ponadto bardzo dobrą opinię wystawił mi sam Krzysztof Baranowski.

W czasie rejsu Kapitan zdradził nam pomysł zorganizowania Szkoły pod Żaglami. Zrealizował to w roku 1983.

Cdn.

Ryszard Mokrzycki

► POPŁYŃMY! – cz. 1

► POPŁYŃMY! – cz. 3

► POPŁYŃMY! – cz. 4

 


Ryszard Mokrzycki (ur. 1954), inżynier elektronik, żegluje od lat 40, a od 18 lat jest wykładowcą języka an­gielskiego w pilskiej PWSZ. Na przełomie lat 1980/1981 popłynął na Pogorii, dowodzonej przez Krzysztofa Baranowskiego, do Antarktyki. W Międzynarodowej Szkole pod Żaglami Krzysztofa Bara­now­skiego, płynącej na Pogorii w roku szkolnym 1988/1989 pod patronatem i flagą UNESCO, jako bosman i nau­czy­ciel informatyki, opłynął Amerykę Południową wokół przylądka Horn.

Pierwsza wersja tekstu „Popłyńmy” ukazała się drukiem jako rozdział książki: Obecność i ślad, czyli rzecz o Pilanach wartych spotkania.
[Kulec, Marek i in.; red.] Stowarzyszenie Przyjaciół Festiwalu Nauki w Pile : Piła, 2011.

 

 

 


Periplus – powrót na Stronę Główną