Filippo Tommaso Marinetti: Akt założycielski i manifest futuryzmu

11 lutego 1909

 

Całą noc czuwaliśmy – moi przyjaciele i ja – pod światłem lamp meczetowych o kloszach z dziurko­wa­nego mosiądzu, ugwieżdżonych jak nasze dusze, albowiem tak jak one promieniujących wewnętrznym blaskiem elektrycznego serca. Długo deptaliśmy po bogatych wschodnich dywanach nasze atawistyczne lenistwo, tocząc dyskusję na krańcach logiki i pokrywając sterty papieru szaleńczą pisaniną.

Ogromna duma przepełniała nasze piersi, ponieważ czuliśmy, że jesteśmy sami w tej chwili, czujni i wyprostowani jak wyniosłe latarnie morskie albo jak straże wysunięte ku wojsku nieprzyjacielskich gwiazd, spozierających ze swych niebieskich obozowisk. Sami – wraz z palaczami uwijającymi się przy piekielnych kotłach okrętowych; sami – wraz z czarnymi upiorami szperającymi w rozżarzonych brzuchach parowozów puszczonych w obłędny bieg; sami – wraz z pijanymi, którzy namotani wzdłuż murów miasta biją o nie niepewnie skrzydłami.

Drgnęliśmy nagle na dźwięk przeraźliwego hałasu olbrzymich piętrowych tramwajów, które rwały w podskokach, olśniewając różnokolorowymi światłami, podobne do wiosek, które w czasie festynu porwał niespodziewanie wezbrany Pad, unosząc je do morza poprzez progi i wiry powodzi.

Potem cisza stała się bardziej nieprzenikniona. Wsłuchując się jednak w słabiutki modlitewny szmer starego kanału, w trzeszczenie kości umierających pałaców, obrosłych wilgotną zielenią, usłyszeliśmy nagle pod oknami ryk zgłodniałych automobili.

Chodźmy, rzekłem, chodźmy przyjaciele! Ruszajmy! Nareszcie mitologia i ideały mistyczne zostały przezwy­ciężone. Jesteśmy świadkami narodzin Centaura, a wkrótce ujrzymy lot pierwszych aniołów!… Trzeba będzie wstrząsnąć bramami życia, aby wypróbować ich zamki i zawiasy! Ruszajmy! Oto pierwsza jutrzenka nad ziemią! Nie można porównać z niczym błysków czerwonego słonecznego miecza, który przecina po raz pierwszy nasze tysiącletnie ciemności!…

Zbliżyliśmy się do trzech parskających bestii, aby pomacać miłośnie ich gorące piersi. Wyciągnąłem się w mojej maszynie jak trup w trumnie, lecz ożyłem natychmiast pod kierownicą, ostrzem gilotyny zawie­szonym nad moim żołądkiem.

Potężna miotła szaleństwa oderwała nas od nas samych rzucając w ulice urwiste i głębokie jak łożyska strumieni. Tu i ówdzie chorowita lampa świecąca spoza szyb okiennych uczyła nas wzgardy dla zwod­ni­czej matematyki naszych zwodniczych oczu.

Krzyknąłem: – Węch, sam węch wystarcza bestiom!

A my, jak młode lwy, ścigaliśmy Śmierć, o czarnej sierści poplamionej bladymi krzyżami. Uciekała przez niebo szerokie, fioletowe, pulsujące życiem.

A przecież nie mieliśmy idealnej Kochanki, która by wzniosła aż do chmur swą wspaniałą postać, ani okrut­nej Królowej, która przyjęłaby ofiarę z naszych ciał poskręcanych jak bizantyjskie pierścienie! Nic z chęci umierania – poza pragnieniem uwolnienia się nareszcie od zbytnio ciążącej nam odwagi!

Pędziliśmy rozgniatając na progach domów psy stróżujące, które zwijały się pod naszymi gorącymi koła­mi jak fałdy pod żelazkiem do prasowania. Obłaskawiona śmierć mijała mnie na każdym skręcie, aby podać mi z wdziękiem łapę. Od czasu do czasu ze zgrzytem szczęk rozwalała się na ziemi, posyłając mi z każdej kałuży spojrzenie aksamitne i pieszczotliwe.

Wyłuskajmy się z rozsądku jak z łupiny wstrętnej, rzućmy się jak owoce zaprawione dumą w olbrzymią, wykrzywioną paszczę wiatru! … Oddajmy się na pastwę Nieznanemu, nie z rozpaczy, lecz po to, aby zasypać głębokie studnie Absurdu!

Zaledwie wymówiłem te słowa, gdy zawirowałem nagle wokół samego siebie z tym pijanym szaleń­stwem psów, które chcą ugryźć własny ogon, a oto nagle naprzeciw mnie ukazali się dwaj cykliści. Zaczęli mi przyganiać, zataczając się przede mną jak dwa rozumowania jednakowo przekonywające, lecz niemniej sprzeczne. Ich głupia dyskusja odbywała się na moim szlaku… Co za utrapienie! … Uf!… Załatwi­łem się z tym w mig i z obrzydzenia runąłem kołami do góry do rowu.

O! Macierzysty rowie, niemal wypełniony błotnistą wodą! Piękny rowie fabryczny! Smakowałem twoją wzmacniającą papkę, która mi przypominała świętą czarną pierś mej sudańskiej mamki… Kiedy się pod­niosłem – łachman śmierdzący i brudny – spod wywróconej maszyny, poczułem jak przeszywa mi serce w rozkoszy rozżarzone żelazo radości.

Tłum rybaków uzbrojonych w wędki i podagrycznych przyrodoznawców tłoczył się już wokół dziwo­wis­ka. Z cierpliwą i drobiazgową troskliwością ludzie ci rozstawili wysokie rusztowania i rozciągnęli ogrom­ną sieć żelazną, by wyłowić mój automobil, podobny do wielkiego rekina wyrzuconego na brzeg. Maszyna powoli wynurzała się z rowu, pozostawiając na dnie, jak łuskę, ciężką karoserię zdro­wego rozsądku i całą tapicerszczyznę wygodnictwa.

Myśleliśmy, że już nie żyje mój piękny rekin, lecz wystarczyło jednej mojej pieszczoty, aby go ożywić. I oto wskrzeszony – znowu na biegu przy pomocy swych potężnych płetw!

Wtedy my z twarzą pokrytą dobroczynnym błotem fabrycznym – mieszaniną metalicznych żużli, niepo­trzeb­nego potu, sadzy niebieskiej – my kontuzjowani i z obandażowanymi rękami, lecz nieustraszeni, podyktowaliśmy nasze pierwsze postulaty wszystkim ludziom żywym na ziemi…

 

 

Manifest Futuryzmu

 

  1. Chcemy opiewać miłość niebezpieczeństwa, przyzwyczajenie do energii i do zuchwalstwa.

 

  1. Odwaga, śmiałość, bunt – będą zasadniczymi składnikami naszej poezji.

 

  1. Aż do dziś literatura sławiła nieruchome zamyślenie, ekstazę i marzenie senne. My chcemy sławić agresywny ruch, gorączkową bezsenność, krok biegacza, salto mortale, policzek i pięść.

 

  1. Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyś­cigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu… ry­czą­cy samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samo­traki.

 

  1. Chcemy opiewać człowieka dzierżącego kierownicę, której oś idealna przeszywa Ziemię, ciśniętą także w bieg po swej orbicie.

 

  1. Trzeba, aby poeta poświęcił się z bujnym, wspaniałomyślnym zapałem dla pomnożenia entuzjazmu i żaru w elementach pierwotnych.

 

  1. Nie ma już piękna poza walką. Twór, który nie ma charakteru agresywnego, nie może być arcydziełem. Poezja musi być pojmowana jako gwałtowne natarcie na siły nieznane, celem rzucenia ich pod nogi czło­wiekowi.

 

  1. Znajdujemy się na wysuniętym cyplu stuleci!… Po cóż mielibyśmy oglądać się za siebie, jeśli chcemy sforsować tajemniczą bramę Niemożliwego? Czas i Przestrzeń umarły wczoraj. My żyjemy już w abso­lu­cie, ponieważ stworzyliśmy nieustającą wszechobecną szybkość.

 

  1. Chcemy sławić wojnę – jedyną higienę świata – militaryzm, patriotyzm, gest niszczycielski anar­chis­tów, piękne idee, za które się umiera, oraz pogardę dla kobiet.

 

  1. Chcemy zburzyć muzea, biblioteki, akademie wszystkich rodzajów, chcemy zwalczać moralizm, feminizm i wszelką oportunistyczną lub utylitarną podłość.

 

  1. Będziemy opiewać tłumy wstrząsane pracą, rozkoszą lub buntem; będziemy opiewać różnobarwne i poli­fo­niczne przypływy rewolucji w nowoczesnych stolicach; wibrującą gorączkę nocną arsenałów i stoczni podpalanych przez gwałtowne księżyce elektryczne; nienasycone dworce kolejowe, pożeracze dymiących wężów; fabryki uwieszone u chmur na krętych sznurach swoich dymów; będziemy opiewać mosty podobne do gimnastyków-olbrzymów, którzy okraczają rzeki, lśniące w słońcu błyskiem noży; awanturnicze statki węszące za horyzontem, szerokopierśne lokomotywy, galopujące po szynach, jak stalowe konie okiełzane rurami, i lot ślizgowy aeroplanów, których śmigło łopoce na wietrze jak flaga i zdaje się klaskać jak rozentuzjazmowany tłum.

 

To z Włoch rzucamy w świat ten nasz manifest gwałtowności niszczycielskiej i podpalającej, którym ustanawiamy dziś Futuryzm, ponieważ chcemy uwolnić ten kraj od śmierdzącej gangreny profesorów, archeologów, zawodowych przewodników i antykwariuszy.

 

Zbyt długo już były Włochy targowiskiem tandeciarzy. Chcemy uwolnić je od niezliczonych muzeów, które pokrywają ten kraj niezliczonymi cmentarzyskami.

 

Muzea: cmentarze!… Są zaiste identyczne przez nieszczęsne pomieszanie licznych ciał, które się nawza­jem nie znają. Muzea: publiczne sypialnie, w których spoczywa się na zawsze obok istot nienawistnych lub nieznanych! Muzea: absurdalne rzeźnie malarzy i rzeźbiarzy, którzy zabijają się wzajemnie ciosami barw i linii wzdłuż skłóconych ścian!

 

Niechby się tam chodziło raz do roku w pielgrzymkę, jak się chodzi na cmentarz w dzień zaduszny – zgo­dzę się na to. Niechby raz w roku składało się tam kwiaty w hołdzie przed Giocondą – zgodzę się. Nie zga­dzam się jednak na to, aby dzień w dzień oprowadzano po muzeach nasze zniesławienia, naszą kruchą odwagę, nasze chorobliwe niepokoje. Po co świadomie się zatruwać? Skąd ta ochota do gnicia?

 

Cóż widać na starych obrazach poza grymasem męki artysty, który wysilił się, by przekroczyć niepo­ko­nal­ną barierę zagradzającą drogę do wyrażenia w pełni jego marzeń?… Podziwiać stary obraz, to znaczy wlewać naszą wrażliwość do urny grobowej, zamiast skierować ją w dal w gwałtownym wytrysku twór­czości i działania.

 

Chcecie więc zaprzepaścić wszystkie wasze najlepsze siły w nieustającym bezcelowym podziwie dla przeszłości, co wyczerpuje was fatalnie, pomniejsza i depcze?

 

Zaprawdę oświadczam wam, że uczęszczanie codzienne do muzeów, do bibliotek i do akademii (cmen­tarzy próżnych wysiłków, kalwarii ukrzyżowanych marzeń, rejestrów kryjących podcięte wzloty) jest – dla artystów – tak samo szkodliwe jak przedłużona opieka rodzicielska dla pewnych młodzieńców pija­nych geniuszem i ambicją. Dla umierających, dla kalek, dla więźniów niech będzie: wspaniała przeszłość jest może balsamem dla ich nieszczęść, gdyż dla nich przyszłość jest zamknięta… Ale my nie chcemy słyszeć o przeszłości, my młodzi, silni futuryści.

 

Niechże więc nadejdą radośni podpalacze o zwęglonych palcach. Oto oni! Nuże! Kładźcie ogień pod sza­fy biblioteczne! Zmieńcie bieg kanałów, aby zatopić muzea! Co za radość widzieć pływające po wo­dzie, zdane na łaskę fal, podarte i wypłowiałe dawne wspaniałe płótna. Chwytajcie za kilofy, za sie­kiery, za młoty i burzcie, burzcie bez litości szacowne miasta!

 

Najstarsi wśród nas mają trzydzieści lat: zostaje nam więc przynajmniej lat dziesięć, by dokonać naszego dzieła. Gdy będziemy mieć czterdziestkę, inni młodsi i dzielniejsi od nas niech nas wyrzucą do kosza jak niepotrzebne rękopisy. Pragniemy tego!

 

Nadciągną przeciw nam nasi następcy; nadciągną z daleka, zewsząd, skacząc w uskrzydlonym rytmie swoich pierwszych wierszy, wyciągając szpony drapieżne, węsząc pod bramami akademii nęcącą woń naszych gnijących umysłów, przeznaczonych już do bibliotecznych katakumb.

 

Ale nas tam nie będzie… Znajdą nas na koniec – którejś nocy zimowej – w otwartym polu, pod ponurym hangarem, po którym będzie bębnił monotonny deszcz; zobaczą nas przykucniętych wokół naszych drżą­cych samolotów, będziemy grzać sobie ręce nad skąpym ogniem pochodzącym z naszych współ­czes­nych ksią­żek płonących poniżej lotu naszej wyobraźni.

 

Będą się tłoczyć wokół, dysząc z lęku i pogardy. Rozwścieczeni naszą wyniosłą, nieznużoną żarliwością rzucą się, aby nas zabić; pchani nienawiścią tym bardziej nieubłaganą, im silniej serca ich będą pijane miłością i podziwem dla nas.

 

Zdrowa i mocna Niesprawiedliwość wybuchnie promieniami z ich oczu. – Sztuka, w istocie, może być tylko gwałtem, okrucieństwem i niesprawiedliwością.

 

Najstarsi z nas mają trzydzieści lat, a jednak roztrwoniliśmy już skarby, tysiąc skarbów miłości, siły, śmiałości, chytrości, twardej woli. Rozrzucaliśmy je bez wahania, bez rachuby, bez wytchnienia, nie­cier­pliwie, z furią… Spójrzcie na nas! Jeszcześmy się nie zadyszeli! Serca nasze nie czują najmniej­szego zmęczenia, ponieważ żywią się ogniem, nienawiścią i szybkością!… Dziwicie się? To zrozumiałe, ponie­waż nie pamiętacie nawet, żeście kiedykolwiek żyli. Stojąc na wierzchołku świata rzucamy raz jeszcze nasze wyzwanie gwiazdom!

 

Wasze zarzuty? Dość. Dość. Znamy je… Jasne… Nasza świetna a kłamliwa inteligencja mówi nam, że jesteśmy treścią i przedłużeniem naszych przodków. Być może!… Niech będzie! Ale czy to ma jakie znaczenie? Nie chcemy zrozumieć. Biada temu, kto powtórzy te haniebne słowa! … Podnieście głowy! …

 

Stojąc na wierzchołku świata, rzucamy raz jeszcze nasze wyzwanie gwiazdom! …

 

= = = = = = = = = = = = = = =

Przełożył: Marcin Czerwiński

Cennej pomocy przy tłumaczeniu Manifestu oraz pozostałych tekstów włoskich udzielił Jalu Kurek.
Przekładu dokonano na podstawie:
Archivi del Futurismo. Volume primo. [Ed. Maria Drudi Gambillo, Teresa Fiori]
Roma :  Editore De Luca, 1958; s. 15-19.

Źródło: Artyści o sztuce: od van Gogha do Picassa. [Red. Elżbieta Grabska-Wallis i Hanna Morawska]
Warszawa : PWN, 1969