Rysio

To było wiele lat temu. Siedziałem, jako rodzic, na widowni podczas uroczystości rozdania matur, gdy nagle za sobą usłyszałem rozmowę po polsku. Wstałem, odwróciłem się i przedstawiłem nieznajomej parze z imienia i nazwiska dodając zwyczajowe formułki grzecznościowe.

Dama była wyraźnie zaskoczona, ale dżentelmen ani okiem nie mrugnął. Wyciągnął rękę i też się przedstawił, a ja, słysząc imię, bez sekundy na oddech powiedziałem: „Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki”. Kilka minut później ceremonia się skończyła i tłum zgęstniał tak, że natychmiast straciliśmy się z oczu, ale zdążyliśmy wymienić numery telefonów.

Telefon pomógł. Rysio i Tosia mieszkali niedaleko, co było oczywiste, bo mieliśmy dzieci w tej samej szkole. Pierwsza wizyta przeciągnęła się ponad zwykłą miarę, następne tak samo.

Rysiek i ja urodziliśmy się i mieszkaliśmy w Warszawie – w tej samej dzielnicy, w odległości zaledwie kilku przecznic. Robiliśmy zakupy w tych samych sklepach, jadaliśmy pyzy, flaki i mielone z buraczkami w tych samych knajpach, pijaliśmy w tych samych barach, chodziliśmy na te same imprezy, słuchaliśmy tej samej muzyki. Nasze ścieżki były jednak tak poplątane, że spotkaliśmy się dopiero po wielu dekadach w Tampie.

Od spotkania w szkole odwiedziliśmy się niepoliczalną ilość razy. Rysiek, podobnie jak ja, żył według swojego zegara, a że jego żona pracowała na medyczne trzy zmiany, więc często wpadałem do niego bez zapowiedzi nawet o dziesiątej w nocy, gdy wracałem z wieczornych zajęć: światło w oknie pokoju komputerowego było sygnałem, że mogę śmiało pukać do drzwi.

Narodziła się nowa, świecka tradycja, według której wizyty miały niezmienną oprawę: Rysio robił kawę i włączał „Misia”. Rozmawialiśmy przy wyłączonej fonii, a gdy czasem robiliśmy przerwę, by upić łyk z filiżanki, zerkaliśmy na ekran i mówiliśmy kwestie za aktorów.

Rozmowy były o wszystkim, ale zawsze wracały do jednego, bo o czym mieliby rozmawiać dwaj warszawiacy rzuceni daleko od rodzinnego miasta? Do tego kłóciliśmy się wściekle, nasze kłótnie miały jednak to do siebie, że wielokrotnie, w trakcie argumentacji, zamienialiśmy się stronami, broniąc tej racji, którą atakowaliśmy przed chwilą. Ot, dyskusja dla dyskusji, żeby gadka szła i nie było nudno.

Rysio zwiedził pół świata i był w życiu prawie wszystkim, bo nawet juhasem i drwalem na bieszczadzkich wyrębach. Tu miał nade mną przewagę, gdyż nigdy nie pasałem owiec na słonych halach, ale z kolei Rysiek – jeśli nie liczyć rejsów wycieczkowych – nie miał na koncie nawet pół morskiej mili, więc znów, pero-pero, nasz bilans wychodził na zero.

Nie policzyć tych świąt i uroczystości, które spędziliśmy razem w rodzinnym gronie.

Byliśmy w tym samym wieku. No dobrze… Rysiek – dokładny jak zwykle – natychmiast by mnie poprawił, że jest o rok bez trzech dni młodszy. Na co ja – jak zwykle – bym mu powiedział, że jako starszy mogę go w każdej chwili posłać po piwo.

Nie mogę mu już tego powiedzieć ani nigdzie posłać.
Rysiek wyruszył w ostatnią wędrówkę 6 stycznia 2025 r.
Żegnaj Misiu-Rysiu. Jak znam życie, jeszcze się spotkamy.

Ryszard Kondraciuk
21 maja 1951 – 6 stycznia 2025

Kazimierz
6 stycznia 2025