Zbigniew Studziński na łamach „Periplusa” napisał o swoim ►rejsie na s/y „Czartoryski”◄.
Wzbudziło to moje wspomnienia, bo przecież to był jacht związany z Lubelszczyzną, wybudowany i eksploatowany przez Klub Żeglarski Instytutu Nawozów Sztucznych przy Zakładach Azotowych w Puławach.
W połowie lat siedemdziesiątych grupa romantycznych szaleńców pod wodzą kpt. Andrzeja Plewika postanowiła wybudować pełnomorski jacht. Lubelski Okręgowy Związek Żeglarski miał już co prawda Roztocze, ale apetyty na żeglarstwo morskie – rozbudzone właśnie dzięki Roztoczu – były duże, a jacht był tylko jeden.
Kadłub jachtu zbudowano w Puławach systemem gospodarczym, przy wykorzystaniu możliwości warsztatowych Instytutu Nawozów Sztucznych, ale takielunek musieli już robić sami żeglarze.
O pomoc w wykonaniu takielunku Andrzej Plewik zwrócił się do mnie. Chodziło głównie o stalowe olinowanie stałe i ruchome. Kolegom trzeba pomagać: ja się zgodziłem, a Rysiek Stroński, który pracował w Wyższej Szkole Rolniczej, udostępnił mi pomieszczenie warsztatowe
Andrzej przywiózł liny i rozpocząłem pracę. W warsztatach szkoły, w której pracowałem, zrobiłem sobie przyrząd do splotów na linach stalowych (mam go do dzisiaj) i dzień po dniu wykonywałem dziesiątki splotów na wantach, sztagach, fałach i innych elementach olinowania jachtu.
Wykonany przeze mnie przyrząd do robienia splotów na linach stalowych
fot. Ziemowit Barański
Praca była syzyfowa pod względem wysiłku, ale nie ze względu na efekt: gdzieś chyba po miesiącu czy dwóch gotowe olinowanie zostało zabrane do Puław. Tam budowę zakończono.
Jacht przetransportowano do Gdańska i Czartoryski rozpoczął służbę.
s/y Czartoryski (pierwsze rejsy)
arch. Ziemowit Barański
W 1979 roku zorganizowany został na Czartoryskim rejs do Londynu i Amsterdamu, a mnie powierzono funkcję kapitana.
Londyn odwiedziliśmy najpierw, w Amsterdamie stanęliśmy w drodze powrotnej. Wyjście zaplanowaliśmy na 11 sierpnia 1979 r.
Z rana przeszliśmy kanałem do IJmuiden zakładając, że wyjdziemy w morze po południu. Jednak około południa coś zaczęło mi się nie podobać. Na niebie pokazały się pasma chmur cirrus i cirrocumulus, a wiatr – chociaż nie bardzo silny – stał się mocno szkwalisty.
Kierunek wiatru był zachodni, co dla nas było pomyślne, gdyż następnym planowanym portem było Brunsbüttel w zachodnim wejściu do Kanału Kilońskiego. Jednak niebo wciąż mi się nie podobało i postanowiłem jeszcze trochę poczekać. Obserwacja barometru potwierdziła podejrzenia: w ciągu godziny ciśnienie spadło o 4 milibary. Powiedziałem załodze, że postoimy kilka godzin.
Ciśnienie spadało coraz bardziej, a wiatr tężał. Zdecydowałem więc, że zostajemy w porcie. Decyzja okazała się słuszna, bo w nocy było już 8-9º B. Dopiero następnego dnia wiatr osłabnął i około południa byliśmy na morzu.
Do Brunsbüttel dopłynęliśmy szybko i bez problemów i tam dowiedzieliśmy się, co się działo podczas Fastnet Race. Pozwolę sobie zacytować, co później napisał Roman Paszke, który brał udział w tych regatach.
Wiatr zwariował. Słabł, by po chwili uderzyć niespodziewanie. Raz z lewej, raz z prawej. Słupek rtęci w termometrze rósł i za chwilę opadał. Wieczorem żeglowaliśmy już bez grota, jedynie na przednim żaglu nr 4. Szybko rozdmuchało się do 55 węzłów (11 stopni w skali Beauforta) i blisko godzinę walczyliśmy ze zmianą „czwórki” na sztormowego foka. Skala na analogowym wiatromierzu, mogącym pokazywać nawet 60 węzłów, już się skończyła. Sztormowy fok przez chwile stał w łopocie. Właściwie nie był to łopot. Po prostu fok stał sztywny jak deska. Nie widziałem czegoś takiego. Siła wiatru była tak ogromna, że nie słyszeliśmy własnych słów.
W nawigacyjnej nasz pierwszy elektroniczny wiatromierz z wyświetlaczem pokazywał 87 węzłów. Żaden z nas nie był jeszcze w takim sztormie. Zmienialiśmy się za kołem sterowym i natychmiast każdy nowy sternik przypinał się pasem do dwóch uchwytów pokładowych. Rufa tak skakała, jakby koniecznie chciała każdego z nas wysadzić z siodła.[1]
Skala problemów podczas tych regat był ogromna: 75 jachtów przewróciło się i zostało poważnie uszkodzonych, 5 zatonęło, 15 żeglarzy zginęło.
Patrząc z perspektywy czasu myślę, że postąpiłem rozsądnie nie wychodząc wtedy w morze. Ale przeznaczenie i tak mnie dopadło: 31 lat później, mniej więcej na tym samym akwenie, gdzie wtedy się odbywały regaty Fastnet, straciłem maszty na Fryderyku Chopinie.
Ziemowit Barański
7 maja 2024
[1] Wypowiedź kpt. Romana Paszke wzięta z blogu Mateusza Jabłońskiego:
Jabłoński, Mateusz. „Najtragiczniejszy wyścig w historii. Fastnet Race 1979”. Portal: Wiatr. Magazyn dla żeglarzy. 2010-03-04. Dostęp: 2024-05-08.
O tym, jak kpt. Ziemowit pływał na Chopinie, Pogorii, Roztoczu, Stormvoglu, Oceanii (a także o wielu jego przygodach pod żaglami i nie tylko) przeczytacie w antologii Jak się raz zacznie…,
bo jest tam 80 opowiadań z żeglarskiego życiorysu Kapitana.
► Sięgnijcie po książkę (bo to już ostatnie egzemplarze!)