Prąd East River pchał nas wzdłuż oświetlonego Manhattanu. Była noc. Odbiliśmy w lewo biorąc kurs na most Verrazzano. Brooklyn świecił już słabiej i zrobiło się ciemno.
Po lewej burcie wypatrzyłem ruchome światło zataczające kręgi. Gdzieś takie koło ze światła widziałem. No tak: w harcerstwie. Oznaczało: „Chodź do mnie”.
Zmieniłem kurs na światło. Najpierw wypatrzyliśmy małą motorówkę, a potem postać kręcącą latarką w koło. Zostaliśmy rozpoznani.
– Krzychu, to ja, Marcel. Silnik padł.
Dobrze, że też kiedyś byłem harcerzem. Krótko, ale jednak. Wziąłem motorówkę na hol i popłynęliśmy do naszego wspólnego celu podróży.
A teraz Marcel odszedł. Na zawsze.
Poznaliśmy się w Polskim Klubie Żeglarskim na Brooklynie. To były najlepsze klubowe czasy. Jego siedziba była na szerokim drewnianym pomoście. Po regatach odbywały się tam imprezy.
Marcel w klubie pracował zawsze za dwóch. Woził sprzęt, fotografował, obsługiwał regaty motorówką, uczestniczył w organizacji imprez. Był wszędzie. Poświęcił ogrom czasu na te społeczne prace. Nie da się obliczyć, ile uroczystości, spotkań i zlotów klubowych współorganizował lub zorganizował. Nie da się policzyć mil, które przejechał, dowożąc prywatny sprzęt akustyczny do nagłaśniania imprez żeglarskich.
Był harcerzem od szkoły podstawowej, stąd właśnie te koła zataczane latarką – stary harcerski sygnał. Miał wysoki stopień, chyba podharmistrza. Jako harcerz uaktywniał się przy okazji kursów, obozów, zlotów, akcji. Kiedyś, gdy razem jechaliśmy samochodem, podsłuchałem jego harcerskie rozmowy. Akurat dzwoniło do niego wielu harcerzy, bo szykowała się jakaś impreza. I wszyscy żegnali się okrzykiem „Czuwaj!”.
A później Marcel znowu przełączał się na „Ahoj!”. Bo żeglarzem był też od podstawówki. Pływał na różnych jachtach, m.in. z Jerzym Radomskim na Czarnym Diamencie, z Jackiem Rajchem na Ospreyu, z Rudą Krautschneiderem na Polarce. Na Zjawie IV, z kpt. Michałem Bogusławskim, popłynął na wody antarktyczne, a na Gedanii żeglował po Bałtyku. Ale był też w załodze kpt. Ziemowita Barańskiego na brygu Fryderyk Chopin.
Marzył o własnym jachcie żaglowym. I wymarzył: miał trzy. Jeden, z którego korzystali harcerze na organizowanych przez niego obozach. Drugi stoi teraz w ogródku za domem w New Jersey. Trzeci, taki sam, jest na Karaibach.
Tego roku, 2024, we wrześniu spotkaliśmy się w New Britain, Connecticut. Marcel przyjechał na spotkanie żeglarskie, a właściwie przywieźli go jego wieloletni niezawodni przyjaciele, rodzina Sierantów, bo był na wózku inwalidzkim.
Zacząłem pytać. Opowiadał, ale miałem wrażenie, że szczególnie się tym nie przejmuje. „Walczy” – uznałem.
Nie dał się wciągnąć w szczegóły. Zmienił temat.
– Pamiętasz dzwonek? – zaśmiał się.
To było wtedy, gdy wymieniłem transformator 24V, ten od dzwonka, a w całym domu wysiadł prąd.
Marcel był elektrykiem – zawodowym, z legitymacją unii. Zadzwoniłem.
– Marcel, nie ma prądu, co zrobić?
– Akurat jestem na Florydzie, przyjadę jutro.
– A może przylecę po ciebie samolotem?
– Przyleć.
Trzy godziny później lecieliśmy z Palm Coast do St. Petersburga. Jeszcze godzina drogi z lotniska i Marcel już rozkręcał w garażu panel elektryczny. I uratował dom od pożaru, bo w panelu tkwiły wypalone bezpieczniki, czyli było o krok od katastrofy.
Gdy z kolei ja budowałem mój dom, Marcel, mimo wielu obowiązków pomagał mi bardzo. Nie tylko mnie – jest długa lista osób, którym zawsze pomógł i nigdy nie odmówił w potrzebie.
Był zawsze uśmiechnięty, dla każdego miał czas i cierpliwość. Potrafił nawet wysłuchać długiej opowieści jakiegoś zarumionego żeglarza.
Ogromnie ważna była dla niego była rodzina. W jego opowieściach zawsze powracał wątek córki i syna.
– Marcel dużo dobrego w życiu zrobił – powiedział przez telefon Krzychu Sierant, który jest obecnie na Karaibach w pracy. – Czekam na wiadomość o ostatnim pożegnaniu i od razu przylatuję.
Wielka strata. Dla Rodziny i dla wielu, wielu przyjaciół.
Odszedł dobry człowiek, o niezliczonych pasjach.
Znalazł już inny świat.
Żegnaj, Marcel.
Krzysztof Grubecki
19 listopada 2024
19 listopada 2024