Zbigniew Studziński: Muszka

Wiało. Jak to w październiku. Jacht Generał Zaruski stał w porcie w Jastarni. Brzęczał takielunkiem szarpanym porywistym wiatrem. Z noków bomów smutno ciurkały strumyczki deszczówki. Odbijacze popiskiwały przy każdym podmuchu wiatru, każdym szarpnięciu kadłuba.

Ale statek żył!

Już drugi dzień mieszkała na nim nowa załoga. Szykowali się do wyjścia w morze.  

A pracowite to były dni. Dla nowicjuszy. Oto bowiem zaokrętowała grupa młodych ludzi walczących o siebie i ze sobą. Towarzystwo Zapobiegania Narkomanii i Polski Związek Żeglarski doszły do porozumienia i zorganizowały rejsy readaptacyjne dla leczącej się z uzależnienia młodzieży. To oni byli tą załogą. A wykwalifikowaną kadrą byli, jak by to dzisiaj powiedziano, żeglarze-wolontariusze.

Dwa dni trwało poznawanie jachtu. Nauka chodzenia po pokładzie, obsługi wszystkiego, co obsłużone być musiało. Całymi dniami gdakały segarsy, skrzypiały bloki i trzeszczały nienawykłe do wysiłku kręgosłupy. Sztuka stawiania żagli wymaga poświęceń. A gafle ciężkie. A liny szorstkie. Dłonie poobcierane, golenie poobijane. Tak rodzą się marynarze. W bólach.

Koniec dnia. Kolacja. W mesie oficerskiej ktoś opowiedział dowcip. O muszce Tsetse i ptaszku Kiwikiwi.

Latała sobie muszka Tsetse, latała. Aż chwycił ją ptaszek Kiwikiwi i połknął. Ale muszka Tsetse nie w ciemię bita. Pocyrkulowała, pocyrkulowała i przez dupkę – frrrry, uciekła.
Zezłościł się ptaszek Kiwikiwi, dogonił muszkę i złapał w dzióbek. Zastanowił się, pomyślał. Potem wetknął sobie muszkę w dupkę.
Ale muszka Tsetse nie w ciemię bita. Pocyrkulowała, pocyrkulowała i przez dzióbek – frrrry, uciekła.
Zezłościł się ptaszek Kiwikiwi, dogonił muszkę i złapał w dzióbek. Zastanowił się. Potem wetknął dzióbek w dupkę.
– A teraz, cholero, cyrkuluj! – pomyślał.

Żart średni, mówiąc łagodnie. Poza tym w oryginale opowiedziany w wersji nieco mocniejszej, z użyciem słowa powszechnie używanego dzisiaj w funkcji przecinka-przerywnika. Ale, jak to bywa w życiu zamkniętej społeczności, jego pointa stała się czymś w rodzaju pokładowego porzekadła. Nie raz można było usłyszeć, jak ktoś kogoś poganiał, zachęcał do zwiększenia tempa słowami: „Cyrkuluj, cyrkuluj!”

W końcu przyszła pora ruszać. Mieli dwa tygodnie i ambitne plany więc dłuższy postój nie wchodził w grę. Czego marynarze nie nauczyli się w porcie, dowiedzą się na morzu. Cumy oddane, Kaszyca za rufą, jacht położył się na kursie równoległym do Półwyspu Helskiego. Na morze! I na zachód. Drugi oficer wetknął nos w mapę. Coś tam mruczał, mamrotał, liczył pod nosem.

– Jedziemy do Kołobrzegu – rzucił ochoczo.

– A prognozy oglądałeś? – spytał Pierwszy.

– No i co?! – zaperzył się Drugi. – Bo to pierwszy raz wieje w mordę? Ale damy radę!

– Oby – rzucił Kapitan i dyskusja się skończyła.

Po wyjściu zza osłony Helu przekonali się, że Bałtyk w październiku włada niepodzielnie wszystkim i wszystkimi. W tamtym czasie na Zaruskim nie stawiano topsli z obawy o kondycję masztów. Ale gdyby nawet tak nie było i tak nikt by się na topsle nie zdecydował. Pod mocno skróconymi żaglami jacht piłował pod wiatr, walcząc ciężko. Im dalej na północ, im bardziej odsuwała się osłona Rozewia, tym więcej wody wpadało na pokład.

Sztorm. Jak to jesienią. Duło z zachodu, wściekle. Jak z trzewi szatana.

Ale życie musi trwać. Na statku panowała cisza. Wszyscy, którzy mogli, spali. Wszyscy, którzy musieli, pracowali w milczeniu. A na pokładzie wachty kuliły się przed wiatrem i słoną wodą.

Kambuz na Zaruskim mieścił się w nadbudówce na śródokręciu. Nawet dosyć wygodny i przestronny, jak na żeglarskie standardy. Ale nie było doń bezpośredniego wejścia spod pokładu. By się tam dostać, należało odbyć spacer po pokładzie. Za to miał bezpośredni kontakt z mesą załogową. Tuż nad podłogą w kambuzie, a pod sufitem w mesie było okienko. Na tyle duże, że można nim było nawet podać nie za duże garnki czy wazy. Z większymi naczyniami trzeba było chodzić dookoła. Pół biedy, gdy pogoda ładna. Ale w sztormie to już niemałe wyzwanie. Przekonał się o tym dobitnie dyżurny kambuźnik, gdy usiłował donieść do mesy oficerskiej tacę z kanapkami. Doniósł tylko tacę, reszta uleciała z wiatrem. Od tej pory już wiedział, że tacę należy przykryć drugą tacą.  

Kapitan zarządził rozpięcie na pokładzie lin sztormowych. Choćby i po to, żeby zapewnić bezpieczną komunikację z kambuzem.

Kiedy nie miał wachty i nie ścigały żadne inne obowiązki, lubił Pierwszy siedzieć w nawigacyjnej. Była tam co prawda całkiem wygodna kanapka, często wykorzystywana przez kapitanów, gdy musieli być pod ręką, ale on wolał inaczej. Wzdłuż przedniej, przeszklonej ściany kabiny nawigacyjnej biegła wąska półka. Z prawej strony zakręcała na schodami biegnącymi w dół do mesy oficerskiej i ciągnęła się jeszcze kawałek wzdłuż prawej ściany nadbudówki. Pierwszy siadywał na tej półce w narożniku. Zapierał się nogami o jej krawędzie i żadna siła nie była w stanie go stamtąd wyrzucić. A on widział wszystko. Świat za oknami, kabinę nawigacyjną, przez drzwiczki wyjściowe na pokład rufowy skrzynię maszynki sterowej i szturwał. Umocowany dosyć oryginalnie, bo jakby tyłem do kierunku jazdy. A gdy schylił się odrobinę, słyszał co się działo w mesie oficerskiej.

W pewnym momencie w drzwiach do nawigacyjnej pojawiła się przemoczona głowa Asystenta.

– Panie Pierwszy – zaczął niepewnie. – Mamy kłopot.  

– Co się stało?

– Przechył urwał gaśnicę.

– I?

– Wpadła do zupy.

– Do garnka? Nikogo nie poparzyło?

– Nie. Tylko nie wiemy, co robić?

– Gaśnicę wytrzeć starannie, odwiesić na miejsce i porządnie umocować. Zupę gotować i wydać. Miejmy nadzieję, że będzie jeszcze działać – mruknął.

– Co?

– Gaśnica. Musi być sprawna.

Co jakiś czas do nawigacyjnej zaglądał Drugi. Rozglądał się po horyzoncie, wciskał nos w mapę i kalkulował, jak daleko jeszcze do Kołobrzegu. Dotarcie tam stało się dla niego sprawą ambicji i honoru. A tu nic. Co hals, to na północ, albo na południe. Nigdy na zachód.  

Po trzech dniach walki żaglowiec poddał się. Podarły się prawie wszystkie potrzebne żagle. Poddała się także większość załogi. Na ogół leżeli, zamuleni, w kojach, bez chęci do życia. Przyszła więc ta chwila, kiedy Kapitan obrócił statek i ruszyli z powrotem.

Po minięciu Helu, miasta, kiedy wiatr i fala pod osłoną lądu zelżały, odżyła też i załoga. I choć deszcz popadywał raz po raz, a niebo wciąż wyglądało jak podwozie ciężarówki po zimie, marynarze tłumnie wylegli na pokład. Było szaro i ponuro, i w ogóle nie było wiadomo, ranek to czy wieczór.

Silnik mruczał miarowo, gdy statek kierował się do Gdańska. Na podejściu Kapitan stanął na mostku, a Pierwszy przejął ster. Tak się umówili już dawno, że Pierwszy będzie sternikiem manewrowym. Widać już główki portu. Oficerowie rozstawiają na pokładzie załogę do manewrów. W pewnym momencie ponad falochronem dostrzegli światła i zarysy dużego statku wychodzącego z portu.

– Zrób muszkę – rzucił Kapitan.

Przez ułamek sekundy Pierwszy zawahał się, nie zrozumiał. Potem przypomniał mu się ten nieszczęsny żart o cyrkulującej muszce i spytał tylko:

– W prawo, czy w lewo?

– A kręć w prawo.

Kilka godzin później, już porcie, pod Żurawiem, Kapitan i Pierwszy stali na pokładzie rufowym oparci o reling. Kapitan palił papierosa. Gwarzyli. Podszedł do nich jeden z asystentów.

– Panie kapitanie? – odezwał się. – Mogę o coś zapytać?

– Wal.

– Ja szykuję się do egzaminu na sternika. Czytam, uczę się. No i podglądam was przez cały czas – skinieniem wskazał Kapitana i Pierwszego. – Niech mi pan powie, bo nigdzie jeszcze o czymś takim nie czytałem, na czym polega manewr muszka?

* * *

Rejs trwał dwa tygodnie. Przez ten czas nie udało się im przeciąć na zachód południka Rozewia. Wychylali się zza osłony lądu, zbierali cięgi, wracali lizać rany, szyć żagle. To do Gdyni, to do Gdańska albo Helu. I tylko załoga zahartowała się, zmężniała.

Któregoś dnia Drugi zapisał w dzienniku jachtowym lewy trawers latarni morskiej Rozewie. Opowiadał o tym wszystkim, szczęśliwy i zadowolony. Jeszcze długo po rejsie, ilekroć się spotkali, Pierwszy i Kapitan dokuczali mu, że trawers może i był, ale do południka jeszcze dużo brakowało.

Choć czy tak było, nie wiadomo.

Zbigniew Studziński
2014

Na Stronie Głównej:
„Butelka Kleina” – obraz wygenerowany komputerowo (Tom Banchoff i Jeff Beall), zaprezentowany 23 września 1994 r.
podczas obchodów setnej rocznicy urodzin prof. Dirka Struika na Uniwersytecie Browna w Providence, R.I.

Żródło: Department of Mathematics, Brown University


► Periplus – powrót na Stronę Główną