Pewnego dnia, Dziecko Moje, chłopiec imieniem Marek postanowił przepłynąć na drugą stronę jeziora.
Był sam środek lata.
Dzieci nie chodziły do szkoły, tylko bawiły się od rana do wieczora w lesie, albo nad wodą. A musisz wiedzieć, Dziecko Moje, że do wody było tam bardzo niedaleko, bo to wszystko działo się we wsi Krzyże nad Jeziorem Nidzkim. Jeżeli dobrze się temu jezioru przyjrzeć, to zobaczy się tam wiele piękności. Blisko, bliziutko brzegu, przy samej kładce, jeśli oczywiście położysz się na brzuchu, to zobaczysz pływające szybko, zwinne jak strzałki – małe rybki. Dalej, w zielonej, albo granatowej wodzie, nurkują wesołe perkozy inaczej zwane kubusiami. A jeszcze dalej, na drugim brzegu widać ciemny, prawie czarny Las Drugiego Brzegu. Co jest w tym lesie, tego dobrze nie wiadomo.
Rozumiesz więc, Dziecko Moje, że Marek bardzo, bardzo pragnął przepłynąć jezioro i zobaczyć Las Drugiego Brzegu.
Codziennie przychodził nad jezioro i codziennie patrzył na tamtą stronę i myślał. Inne dzieci, na przykład Jurek z Warszawy, albo taka Zosia, co mieszkała w leśniczówce, też przychodziły nad jezioro, ale nie tęskniły tak mocno za drugim brzegiem.
Wycinały sobie małe łódki z kory, albo po prostu pluskały się w wodzie i budowały zamki z piasku.
– Dziwny jesteś, Marek – powiedziała Zosia. – Dlaczego nie budujesz z nami?
– Nie mam czasu – powiedział Marek. – Zastanawiam się, jak dopłynąć na drugi brzeg.
– Dlaczego nie zrobisz sobie łódeczki z kory? – spytał Jurek.
– Na łódce z kory nie przepłynę na drugi brzeg – powiedział Marek. – Nawet mój duży palec tam się nie zmieści, a co dopiero ja…
Któregoś dnia wybrał się Marek na długą wędrówkę brzegiem jeziora. Był już nawet trochę zmęczony, kiedy zauważył zwalony przez burzę długi i duży pień drzewa. Takich pni sporo spotyka się w lesie, ale ten był dla Marka ważniejszy od innych.
Zdziwisz się, Dziecko Moje, ale w tym pniu była wielka i wygodna, jakby nożem wydłubana dziupla. Może mieszkały tam kiedyś dzięcioły? A może leśne pszczoły? Nie wiadomo. W każdym razie teraz, kiedy biedny pień się przewrócił, można było w tej dziupli spokojnie usiąść, jak w czółenku.
Marek najpierw nie wierzył swojemu szczęściu, a potem aż podskoczył trzy razy na jednej nodze:
– Hurra – zawołał. – Hurra, to będzie moja łódka.
Kiedy skakanie było skończone, Marek, sapiąc i dysząc z wysiłku, przytaszczył pień na naszą przystań. Obciosał niepotrzebne gałązki i… łódka była gotowa.
– Ale piękna łódź – powiedziała grzecznie Zosia z leśniczówki.
– To co, że piękna – powiedział Jurek z Warszawy. – Piękna, ale daleko Marek na niej nie popłynie. Przecież nie ma wioseł, ani żagla.
– To prawda – pomyślał Marek i poszedł do babci Kwiatkowskiej, która była bardzo, bardzo dobra. Marek opowiedział jej o swojej łódce i babcia pożyczyła mu przepiękne, białe prześcieradło.
Z tego prześcieradła, choć to była straszna robota, Marek, bez żadnej pomocy, uszył sobie żagiel.
W niedzielę rano żaglówka była gotowa. Stała w porcie gotowa do drogi. Nazywała się Augusta.
Już od rana wszyscy przychodzili ją oglądać. Teraz już nawet Jurek wierzył, że Marek przepłynie na drugą stronę.
Niezadowolone były tylko gęsi. Ba, z tymi gęsiami to cała historia! Od początku przyglądały się pracy Marka i od początku gęgały złośliwie:
– He he, ładny żeglarz. Ledwie od ziemi odrósł.
– He he, nawet jak wypłynie, to się wywali na środku jeziora…
I tak bez końca. Te gęsi bowiem, Dziecko Moje, to były straszne zazdrośnice. Same umiały tylko pływać w kałuży, albo w płytkiej wodzie przy samym brzegu Nidzkiego, a kiedy ktoś się wybierał na drugą stronę, to były po prostu wściekłe.
Także i teraz, kiedy Marek odwiązał łódkę od pomostu, mruczały nieprzyjemnie.
– Gę gę-gę gę – i tak w kółko.
Marek jednak pomachał im uprzejmie, ustawił łódkę na kursie i po chwili był już na samym środku zieloności. Był to, Dziecko Moje, akurat dzień zielony. Tak już jest z tą pogodą nad Jeziorem Nidzkim, że są dni, kiedy woda jest granatowa, i są dni, kiedy woda jest zielona.
Marek płynął i płynął szczęśliwie. Kłaniał się znajomym kubusiom, pilnie uważał na wiatr i na fale, a w całym sercu czuł, jak zbliża się do niego Las Drugiego Brzegu.
Nagle, szybkimi ruchami, podpłynął do Markowej łódki stary i żarłoczny łabędź zwany Stryjo.
– Uhu-hu – powiedział łabędź. – Jeszcze nigdy nie widziałem takiej zwariowanej łódki.
Marek, który nie znał Stryja zbyt dobrze, zdziwił się widząc na środku jeziora jego białą szyję i żółte dziobisko. Był pewien, że to któraś ze znajomych gęsi.
Łabędź śmiał się tymczasem nieprzyjemnie:
– Uhu-hu, uhu-hu.
– Daj spokój, proszę, dajże mi spokój – mówił Marek. – Że też te gęsi tak się do mnie przyczepiły… Myślałem, że przynajmniej na środku jezioro was nie ma.
– Gęś?? Coś ty powiedział?? Powiedziałeś na mnie „Gęś”?? – wrzasnął łabędź i z całej siły uderzył dziobem w Markową łódkę.
Musisz wiedzieć, Dziecko Moje, że to jest największa obraza dla łabędzia, kiedy ktoś go nazwie gęsią. Nie wiadomo, dlaczego tak to jest, ale może właśnie dlatego, że łabędź jest do gęsi troszeczkę podobny.
Marek nawet nie zdążył się wytłumaczyć. Stryjo szalał. Ciach, ciach, rrach, tarach – walił potężnym dziobem w łódkę i żagiel.
Łódź przetrzymała wszystko, ale żagielek podarł się na drobne strzępki. Zadowolony z zemsty Stryjo odpłynął, a Marek siedział skulony w nieruchomej łódce, daleko od Lasu Drugiego Brzegu, i już prawie płakał.
Wszystko to widział mały Motyl Cytrynek, który akurat frunął tamtędy, po prostu dla przyjemności. Cytrynkowi, aż łzy się zakręciły w oczach, tak mu się żal zrobiło Marka.
Tak się złożyło, Dziecko Moje, że Cytrynek już od wczesnej młodości miał bardzo dobre serce. Zresztą z tego, co wiem o Cytrynkach, to są to bardzo porządne stworzenia…
– Marku, hej, Marku – zawołał cichutko. – Nie płacz, zaraz przyprowadzę kolegów. Pomożemy ci.
Marek uśmiechnął się do Cytrynka, ale w sercu był smutny.
– Cóż może dla mnie zrobić taki mały motylek? – myślał sobie.
Po chwili jednak usłyszał jakieś wielkie i miłe brzęczenie. Obejrzał się i zobaczył, że ze strony starego brzegu zbliża się do niego złoto-zielono-cytrynowo-biała chmura. Takiej chmury nie widział nigdy w życiu. W dodatku była to chmura śpiewająca, cichutko brzęcząca… Nie, to nie był śpiew. To był szum tysiąca małych skrzydełek, to był szum chmury utkanej z serdecznych kapustników, cytrynków i innych.
Marek przetarł oczy i uszczęśliwiony stanął na baczność w swojej dzielnej łodzi. Po chwili motyle zbliżyły się do masztu i łagodnie oplotły się dookoła drzewca. Połączyły się skrzydełkami i w jednej chwili utkał się z nich cieniutki, ale silny i zgrabny żagiel.
– Hej, co to za cuda – zawołał z dala Stryjo i przetarł oczy.
Ale nie były to cuda. To tylko Augusta odzyskała życie i szybkim lotem zbliżała się do drugiego brzegu.
Słońce było jeszcze wysoko, kiedy Marek znalazł się w wyśnionym lesie. W towarzystwie tysiąca motyli zbierał nieznajome maliny i grzyby, i przyglądał się zupełnie innym liściom.
Wieczorem, kiedy wrócił do wsi, oddał wszystko, co zebrał, babci Kwiatkowskiej. Babcia i tak zresztą nie gniewała się za utracone prześcieradło. Co tam, trudno. Ważne, że udała się taka wielka podróż…
O dziewiątej Marek leżał już w łóżku. Ty też zaśnij już, Dziecko Moje, i śpij dobrze, bo każdemu uda się jego wielka podróż, jeśli będzie tego bardzo, bardzo chciał. Dobranoc.
[…][1] Dobranoc
* * *
Tę przypowiastkę – prostą i jednocześnie metaforycznie wieloznaczną – znalazłem w polskiej bibliotece cyfrowej Polona, w Archiwum Agnieszki Osieckiej. Jest ogólnodostępna, podobnie jak inne dokumenty z tego zbioru.
Tekst opatrzono adnotacją:
Publikacja udostępniona za zgodą spadkobierców autora.
Całość ani żadna z jej części nie może być przetwarzana ani wykorzystywana w celach komercyjnych.
Ponieważ tekst cytuję w całości i wykorzystuję jedynie dla nauki i piękna, a komercja nie ma do mojego Periplusa.pl przystępu, czynię to ze spokojnym sumieniem.
Kazimierz Robak
26 lutego 2021
[1] Opuszczenie wzięło się stąd, że kilka słów z ostatniej linii tekstu jest nieczytelnych, bo osoba skanująca dokument sfuszerowała robotę. Podobnie zresztą zrobiła na stronie drugiej, ale tam udało mi się (?) odcyfrować obcięte litery. Rozumiem: przypadek. Ale takie przypadki nie powinny mieć miejsca w narodowej książnicy i to nie tylko przy dokumentowaniu źródłowym spuścizny po jednej z największych polskich poetek, ale w ogóle.
Na Stronie Głównej i powyżej:
rysunek Krzysztofa Baranowskiego
(archiwum Periplus.pl / Kazimierz Robak)
► Periplus – powrót na Stronę Główną