Mamma, mamma, mamma! They’ve got terrible food!
And right now, Mamma, hamburgers sound so good!
To eat up your worst is his best! Oh, if only I could!
(even your left-over surprise!)
I’ve got Polskis on my left, Amerykanskis on my right,
If they throw me out for fish bait, the sharks are sure to bite!
Oh, Mamma, mamma help me, I got the POGORIA blues!
They won’t leave me alone, till they say I’ve paid my dues!
[z piosenki Pogoria Blues, którą podczas rejsu International Class Afloat napisał John Croft, nauczyciel biologii i chemii
cały tekst i nuty ►TU◄ ]
Tadzio był… powiedzmy sobie: kucharzem alternatywnym. Nie ma co ukrywać, że gdy zejdą się ci, których miał karmić na pokładzie, od razu płyną opowieści o ekstremum jego sztuki kulinarnej czyli daniu „cienka kiełbasa grubo krojona”, o przypalanym wrzątku na herbatę, czy o mleku w proszku skwaszonym jeszcze przed wsypaniem do wody. My, Rysiu, pamiętający kulinarne szczyty autorstwa Stasia Bojaruńca z rejsu antarktycznego (zapamiętałeś, że nazywałem Stasia „kucharzem natchnionym”), patrzyliśmy na Tadziowe wyczyny ze szczególnym… powiedzmy: zaskoczeniem.
Do tego wszystkiego Tadzio, niestety, miał podejście do konsumentów… powiedzmy: przyjazne inaczej. Nie bez przyczyny któregoś dnia chłopaki powiesili na drzwiach kambuza kartkę z frazą NIE MA wypisaną we wszystkich znanych na pokładzie językach. Kapitan kazał zdjąć, a Tadzio udał, że nie zauważył, więc – niestety – nie wyciągnął żadnych wniosków.
Właśnie z tym miała związek scena, którą, Rysiu, opisałeś. Miałem wachtę nawigacyjną i jadłem obiad w drugiej turze, gdy w mesie było już luźno. Na talerzu miałem właśnie cienką kiełbasę grubo krojoną, w wersji deluxe – bo na gorąco, ale na stole nie było ani keczupu, ani chrzanu, ani musztardy. Widząc je na półce w kambuzie zwróciłem się do któregoś z chłopaków obsługujących stoły: „Poproszę keczup”. Zanim uczeń zdążył zareagować, z wnętrza kambuza dobiegł głos Tadzia: „Nie ma!”
Nie ukrywam, że, mówiąc z warszawska, „zletka wyszłem z nerw”. I oto ja, niespotykanie spokojny człowiek, przez deskę kontuarową, która była wówczas zamontowana w kambuzowych drzwiach, złapałem Tadzia za klapy i powiedziałem… Dokładnie nie pamiętam, co wtedy powiedziałem, ale miłe ani przyjazne to nie było i chyba jednak jakoś zahaczało o środowisko zaburtowe.
W jednym tylko nie miałeś, Rysiu, racji: na pewno nie kwestionowałem jakości potraw serwowanych przez Tadzia, bo – tak jak wszyscy – wiedziałem, że na to nie było w stanie wpłynąć nic i nikt.
Fakt: przetrwaliśmy jakoś wszyscy na Tadziowym wikcie, choć we mnie zostawiło to (przyznaję, niezbyt chwalebny) ślad: pisząc o nim, nazwę funkcji „kuk” zawsze biorę w cudzysłów. Ot, taka zemsta gramatycznego nerda.
Nieodmiennie, gdy w porejsowych rozmowach zejdzie na Tadzia, pada pytanie, jakim cudem pływał on jeszcze w Szkołach Pod Żaglami wielokrotnie, zwłaszcza na Fryderyku Chopinie. Moja teoria na ten temat opiera się na zasadzie, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze. Po prostu Tadzio, który po karierze na statkach rybackich wylądował w jakiejś garkuchni w Bydgoszczy, był tani i nie miał nic przeciwko wyjazdom w długie rejsy. A Fundacja nigdy za dużo w kasie nie miała.
Na naszym rejsie, Międzynarodowej Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, wszyscy na Tadziu wieszali psy. Poza Kapitanem: Krzysztof zawsze brał go w obronę i często wręcz – ku naszemu osłupieniu i rezygnacji – chwalił przed całą załogą. Ale Kapitan wiedział, co robi. Po latach przyznał otwarcie, że załoga solidarnie nielubiąca kogoś lub czegoś staje się załogą skonsolidowaną, przez co – dla kapitana – jest „łatwiejszą w obsłudze i manewrowaniu”.
Prawda: kapitan ma zawsze rację. Jakość dań serwowanych przez Tadzia zaowocowała niezwykłymi wyczynami kulinarnymi innych, przez co historia rejsu wzbogaciła się o wiele opowieści smacznych, pikantnych i niecodziennych. A Ty, Rysiu, przewijasz się we wszystkich.
Na korzyść Tadzia trzeba rzec, że chyba o swoich brakach wiedział, stąd tak łatwo dawał sobie nocami wykradać z kabiny klucz do kambuza, by załoga mogła się dożywiać sama. I tak zaczynają się historie o podziemiu kambuzowym na Pogorii w rejsie International Class Afloat.
Historia pierwsza.
Kapitan – jak zawsze broniący Tadzia i rozpinający nad nim parasol ochronny – wygłosił kiedyś na apelu porannym pean na temat trudów pracy kucharza statkowego, po czym zaproponował, by Tadzio, w uznaniu dla swej ciężkiej i odpowiedzialnej pracy, otrzymał kilka dni wolnego. W tym czasie gotowaniem miała się zająć załoga, dzieląc między siebie obowiązki kucharskie według nacji, zdolności i umiejętności.
Cóż się wtedy nie zaczęło dziać! Najpierw zaczęły się popisy indywidualne – właśnie wtedy Rysiek zrobił obiad, po którym Kapitan przyznał, że rejs ma rezerwowego kucharza.
Później były tzw. dni narodowe. Rosjanie przez wieczór, noc i przedpołudnie ulepili kilka tysięcy pielmieni (nie przesadzam: było tego chyba 2 lub 3 tys. szt.), które zostały wchłonięte przez załogę w czasie jednego obiadu, a mlaskaniom i zachwytom nie było końca.
Amerykanie podali na obiad potrawę, która w ich kraju uważana jest nieodmiennie za rdzennie amerykańską, czyli pizzę: była jej obfitość i różnorodność, bo występowała w kilku co najmniej rodzajach, z hawajską włącznie.
Grupa polska – której przywództwo objął Leszek Trzciński, oficjalnie: operator filmowy – wystąpiła z obiadem polskim, a Leszkowy schab zawijany ze śliwkami pamiętam do dziś, bo było to mistrzostwo świata.
O smakach i zestawach potraw na śniadania i kolacje nie wspomnę. Nigdy też z kambuza nie padły słowa „Nie ma”, dokładek było w bród, a ekspens zapasów mieścił się całkowicie w normie. Zresztą zaopatrzenie w produkty żywnościowe na Pogorii było wówczas bardzo dobre, bo Mariusz Chmielewski – główny logistyk MSzPŻ 1988/89, pełniący również funkcję ochmistrza – po prostu kupował w portach to, co zamawiał kucharz. Oczywiście jeśli ten cokolwiek zamawiał.
Pod koniec owych kulinarnie radosnych dni, Sasza Jenilin – nauczyciel rosyjskiego, całkiem nieźle mówiący po polsku – powiedział raz w zadumie:
– Poliacy… Dziwny narod. Trudno zrozumieć. Na przykład: Pogoria. Wszyscy gotują jak profesjonalni kucharze. Wszyscy, oprócz kucharza…
Historia druga.
Z Ameryki do Europy, konkretnie z Jacksonville do Londynu, płynęliśmy 28 dni, z czego większość w silnym, ale optymistycznym sztormie, który wiał z zachodu przy wyżowej pogodzie, więc w dzień na ogół w słońcu na niebieskim niebie i w bezdeszczowe noce. Kołysało jednak potężnie i Tadzio –stwierdzając, że „gotować w tych warunkach się nie da” – większość posiłków opędzał „suchymi produktami”.
Drugiej czy trzeciej nocy po tych „suchych” dniach Rysiek nie wytrzymał: po „kolacji” wyciągnął Tadziowi spod materaca klucz do kambuza i zaczął robić swoje.
Przez całą noc stał przy dwóch czy trzech patelniach smażąc na okrągło naleśniki, które nadziewał dżemem i wydawał: najpierw na mostek – wachcie nawigacyjnej, później do mesy, bo zapachy wywlokły z koi resztę załogi. W którymś momencie zorientowałem się, że – jeśli nie liczyć Tadzia – podział omija jedną tylko osobę. Rysiek usmażył więc porcję specjalną, a ja poniosłem ją na rufę.
Zapukałem do kapitańskiej kabiny, uprzedzając już od progu :
– Krzysztof, spokojnie, nawigacja według planu. To jest tylko alarm gastronomiczny!
Wyrwany ze snu Kapitan zamrugał, usiadł, zjadł ze smakiem, podziękował, odmówił dokładki i znów zasnął.
Następnej nocy sytuacja się powtórzyła. Tym razem alarm gastronomiczny skłonił Kapitana do refleksji.
– Myślę, że – powiedział – to nie jest sprawiedliwe. Nocne wachty się obżerają, reszta załogi jest pokrzywdzona. Chyba będę musiał te praktyki zakończyć.
– Kapitanie – odpowiedziałem, – w tej chwili w mesie pożera naleśniki cała załoga. Oczywiście kapitan może zakazać, bo takie jego święte prawo. Ale jest również inne prawo: niesubordynacji załogi. I może się zdarzyć tak, że załoga będzie jadła przy zgaszonym świetle, a ty po prostu wypadniesz z puli.
– Wiesz co? – powiedział po chwili milczenia Kapitan przy drugim naleśniku. – Ja chyba dopiero się obudziłem. Wcześniej nic nie mówiłem, prawda?
– Aye, aye, Sir! Ani słowa, Sir!
Historia trzecia.
Rysiek smażył naleśniki przez kilka nocy, ale w międzyczasie szykował odmianę. W Pogoriowym kambuzie był wówczas gar nadnaturalnej wielkości, który – gdy był napełniony – na kuchnię mogły wstawiać tylko dwie osoby.
Rysiek zaczął napełniać go składnikami bigosu i robił to przez kilka swych nocnych wacht kambuzowych, na dzień chowając gar w przedchłodni, słusznie licząc, że w sztormie Tadzio zejść tam nie zechce. Ostatniej nocy, gdy gar był już pełen – a było w nim wszystko, co w bigosie być powinno, nawet zawartość całej butelki czerwonego wina – po kolejnym przegotowaniu pozostawał etap ostatni: bigos powinien skruszeć w mrozie. Ponieważ nie można było wnieść do chłodni gorącego kotła, Rysiek zostawił go w kambuzie, by przestygł, wcześniej dając wachcie nawigacyjnej po dymiącym talerzu do spróbowania. Bigos już w tym stadium był wyśmienity i rację miał poeta pisząc, że w słowach wydać trudno bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną. I właśnie woń zaważyła na zakończeniu tej historii.
Przed świtem poszedłem z Ryśkiem do kambuza, by razem staszczyć gar do chłodni, ale wysiłek został nam oszczędzony. Gar był pusty, wylizany do czysta i chyba nawet wytarty chlebem, bo do mycia zostało niewiele. Woń po raz kolejny wywlokła marynarzy z kubryków i kabin działając tak skutecznie, że znów najlepiej oddają to słowa poety: Zbrojni łyżkami, biegą i bodą naczynie, miedź grzmi, dym bucha, bigos jak kamfora ginie, zniknął, uleciał; tylko w czeluściach saganów wre para, jak w kraterze zagasłych wulkanów.
Rysiek, patrząc w puste naczynie, powiedział: „Gdyby skruszał, to byłby lepszy”, ale tak jakoś bez żalu.
Kazimierz Robak
26 listopada 2018