Ryszard Mokrzycki: POPŁYŃMY!

Część III. Po dyplom Komsomołu: przez Wesołą na Horn

 

Część III. Po dyplom Komsomołu: przez Wesołą na Horn

 

W czasie rejsu antarktycznego Kapitan zdradził nam pomysł zorganizowania Szkoły pod Żaglami. Ten po­mysł został zrealizowany w roku 1983. Ekipa przygotowawcza składała się z uczestników rej­su antarktycznego, a jej mózgiem był Kazik. Ponieważ było to w okresie moich perturbacji rodzin­nych, nie wziąłem udziału w rejsie i początkowo żałowałem, ale po rejsie okazało się, że niesłusznie.

 

Dygresja #6 – Czarny zeszyt Kapitana  ► ► ► 

 

Załoga po rejsie wróciła głęboko skłócona, co prawda moi koledzy z „Układu Warszawskiego” (jak byli nazywani) nadal pozostali kumplami, ale byli skłóceni z uczniami, pozostałą kadrą nauczycielską i Kapitanem. Śledziłem to wszystko z Piły i dzięki Kaziowi, z którym zaprzyjaźniłem się od czasu rejsu antarktycznego, wiedziałem o szczegółach.

 

Dygresja #7 – To nie było aż takie proste  ► ► ► 

 

W owym czasie postanowiłem poprawić swoją formę psychiczną i fizyczną i rozpo­cząłem treningi karate. W Pile pojawił się kierunek karate stworzony przez Polaka, jak się później okazało oficera SB, ale jednocześnie charyzmatycznego i nawiedzonego przywódcy, Ryszarda M. Bardzo podejrz­liwie do tego podchodziłem, ponieważ już z Krakowa wyniosłem zwyczaj nieutrzymywa­nia kon­taktów z milicjantami, a nawet wojskowymi – tych wszyst­kich ludzi mój Ojciec uważał za sko­rum­powanych przez system. Stopniowo zrozumiałem, że karate jest dla Ryszarda M. odskocz­nią od pracy zawodowej, w której on źle się czuje (jego szefowie byli biurokratami bez własnego zdania). Szybko zdobywałem kolejne stopnie i awansowałem do ścisłego kierownictwa tego odła­mu karate, byłem nawet przez kilka lat przewodniczącym w Polsce, a w roku 2011 otrzy­małem czarny pas – ale to już za zasługi, bo wiele lat wcześniej zarzuciłem regularne treningi.

W roku 1988 postanowiłem przypomnieć o sobie Kapitanowi. Pojechałem do niego do domu w Wesołej pod Warszawą. W czasie rozmowy zaproponował mi zgłoszenie się do eliminacji na ka­drę nauczycielską Międzynarodowej Szkoły Pod Żaglami, w której miałbym być nauczycielem mate­matyki. Znając jednak Kapitana i jego podejście spisałem wszystkie swoje umiejętności (także dyplomy) i kartkę z tą listą mu zostawiłem, uważając – jak się później okazało słusznie – że prowadzi on prywatne archiwum przydatnych osób. A „papiery” miałem niezłe: oprócz patentu sternika morskiego, dyplom tłumacza technicznego z języka angielskiego i rosyjskiego, dyplom studium pedagogicznego oraz dyplom czeladnika szkutniczego. Potem okazało się, że ten ostatni był najważniejszy.

Zgłosiłem się na eliminacje w Ministerstwie Oświaty i zostałem zakwalifikowany. Te­raz trzeba było pomóc przy remoncie jachtu. Tutaj nie popisałem się, ponieważ zamiast pomagać przy remoncie uciekłem ze stoczni, aby pływać po Mazurach z moimi dziećmi. Byłem pod ścianą: po rozwodzie mój kontakt z dziećmi był ograniczony, a obiecałem im rejs mazurski w lipcu, i co: miałem teraz zniknąć, a później na prawie rok popłynąć na drugi koniec świata? Pojechałem zatem na Mazury, a kiedy wróciłem Kapitan oświadczył lodowato, że skreślił mnie z listy załogi. Nie zrezygnowałem – powiedziałem, że będę wobec tego pracował do wypłynięcia, obojętnie, czy popłynę czy nie. I pracowałem, licząc na moje szczęście, które i tym razem mnie nie zawiodło. Otóż przed samym rejsem bosman Wojtek, postawił ostre warunki finansowe Kapitanowi, licząc, że on, przyciśnięty koniecznością, się zgodzi. I tu się pomylił. Kapitan miał wyjście awaryjne w postaci mnie. Zaproponował mi stanowisko bosmana, a ja zgodziłem się bez wahania. Wiedziałem, że nie mam wystarczającej praktyki, ale szczęście mi sprzyjało: dyrektorem Międzynarodowej Szkoły pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego został Ziemo­wit Barański – żeglarz-legenda, jeden z inicjatorów budowy słynnego lubelskiego jachtu Roztocze i jego wielokrotny kapitan, później budowniczy i kapitan STS Fryderyk Chopin, człowiek ogromnej wiedzy i kultury, a przy tym znakomity znawca prac szkutniczych, takielarskich i bosmańskich. Dzięki jego pomocy mogłem się podjąć każdej pracy na Pogorii nie obawiając się o jej efekty.

Ziemowit podczas rejsu Międzynarodowej Szkoły Pod Żaglami, gdzieś na Atlantyku.

 

W międzyczasie zdarzyła się sytuacja, którą dziś opowiadam jako anegdotkę. Kapitan zleca mi zadanie: „Pojedziesz do Łodzi, do fabryki takiej a takiej i przywieziesz silniki do wentylatorów”. Mówię, że nie mogę, bo mam ślub w sobotę. „To nie możesz się jakoś wykręcić?” – pyta Kapitan. „No nie bardzo, bo to mój ślub…” – odpowiadam.

To była prawda. W miesiąc po ślubie wypłynąłem na swój najdłuższy rejs. Tym razem odby­wał się on na zupełnie innych zasadach, chociaż Polska była jeszcze krajem komunistycznym, to ustrój trzeszczał w posadach i tuż po naszym powrocie nastąpił słynny przełom roku 1989.

Na razie był jednak 1 września 1988 r. i w tym symbolicznym dniu wyruszyliśmy po uroczystym pożegnaniu na Westerplatte. Załoga składała się z 10 Amerykanów, 10 obywateli ZSRR i 10 Polaków oraz kilkunastu osób kadry: nawigatorów i jednocześnie nauczycieli z Polski, USA i ZSRR. Oprócz funkcji bosmana, z racji zawodu uczyłem informatyki, a dodatkowo: śpiewu i – w drugiej części rejsu – gimnastyki.

Młodzież została wybrana następująco: Polacy przez rok opiekowali się jako wolontariusze osobami starszymi, potem byli na obozie kwalifikacyjnym i zdali test sprawnościowy; Amerykanie popłynęli, bo zapłacili lub zdobyli stypendia, które ufundował ojciec Kapitana, Les Baranowski mieszkający w Cookeville w stanie Tennessee; większość ekipy radzieckiej wybrał Komsomoł, ale też zapłacił, więc nie dyskutowaliśmy.

Rejs z Gdyni do Gdyni przebiegał trasą: Kanał Kiloński, Plymouth, Kadyks, Wyspy Kanaryjskie, Madera, Wyspy Zielonego Przylądka, Brazylia, Argentyna, Chile (Valdivia i Wyspa Robinsona), Peru, Kanał Panamski, Kuba, USA, Wielka Brytania, Niemcy, Szwecja i Leningrad w ZSRR. Podczas tego rejsu zaopatrzenie i program zwiedzania był bogaty, ponieważ w każdym porcie trzy ambasady rywalizowały ze sobą w organi­zacji, tak więc na brak atrakcji nie narzekaliśmy.

Polacy, którzy przeszli solidne i uczciwe sito kwalifikacji, brylowali w szkole i pracy.

Rosjanie – tak naprawdę było ich dziewięciu, bo dziesiątym uczniem ekipy ZSRR był Estończyk, o którym za chwilę –  początkowo podejrzliwi i prze­straszeni, zaczęli szybko adaptować się do warunków i nawiązywać przyjaźnie z Polakami i Amerykanami. Ich oczy coraz szerzej otwierały się widząc świat, o którym niewiele wie­dzieli ze swoich gazet i mediów, toteż po powrocie, rozpuszczeni swobodą, do której przywykli na jachcie, dali ostrą lekcję politrukom z Komsomołu.

1988, 6 lutego, Pacyfik – przekroczenie równika
Arch. Gennady Riabchikov

 

Funkcja bosmana dawała mi przywilej wygodnej kajuty, którą dzieliłem z Marianem, III oficerem.

W ten sposób przemieszkałem dziewięć miesięcy z Marianem w kajucie wielkości połowy przedziału kuszetki kolejowej, ale nie pokłóciłem się z nim ani razu. Marian, jak na olbrzyma przystało (ok. 190 cm wzrostu), okazał się człowiekiem bardzo spokojnym i bezkonflikto­wym.

Jak zawsze na Pogorii, młodzież musiała pracować i uczyć się, bo była to też normalna szkoła, a oceny były akceptowane przez ich szkoły macierzyste.

 

W połowie rejsu, w Ushuaia – mieście na samym końcu Argentyny, nastąpiła wymiana załogi uczniowskiej. Jeszcze na początku rejsu było ustalone, że z każdej dziesiątki narodowej wróci ośmiu, a dwóch najlepszych zostanie w nagrodę na pokładzie na drugi semestr. Dzięki temu mieliśmy więcej sprawnych rąk do obsługi żagli, a nowi żeglarze mieli od kogo się uczyć pod­stawowych zasad życia na morzu. W dwójce najlepszych z ekipy radzieckiej był Estończyk Peeter, który rozmawiał z Rosjanami jedynie po angielsku, miał też najlepsze wyniki w nauce. Oczywiście oficjelom rosyjskim, którzy przywieźli nową grupę z Moskwy do Ushuaia, nie w smak było, że najlepszym w ekipie ZSRR jest Estończyk i chcieli zabrać go do domu, ale tutaj postawił się Kapitan i Peeter został z nami.

Po wyjściu z Ushuaia opłynęliśmy przylądek Horn i chociaż minęliśmy go przy dobrej pogodzie, to potem walczyliśmy tam przez dwa tygodnie z wiatrami od 8 do 12 stop­ni w skali Beauforta.

Oto urywek z mojego dziennika:

29.12.1089, czwartek

Zaniedbuję pisanie, ale nic ciekawego się nie dzieje, ciągle sztorm. Dzisiaj byliśmy z Doktorem na bombramie [najwyższa reja – przypis R.M.] Wiało 11 stopni Beauforta. Po zrobieniu klaru szybko zszedłem, ale Doktora chwycił kurcz dłoni. Schodził bardzo długo. Boguś zachorował i prosił mnie, bym pomagał w wachtach [normalnie bosman jest poza wachtami – przypis R.M.].

 

Na dodatek sytuacja nie była łatwa, bo Polski Związek Żeglarski – armator Pogorii – nie przysłał nam obiecanych nowych żagli. Niestety, sukcesy Krzysztofa Baranowskiego przysporzyły mu wielu wrogów, którzy zamiast żeglować, ciągle tylko przeszkadzali. To oznaczało dla mnie i Ziemowita jeszcze więcej pracy przy żaglach, tak że pod koniec rejsu byłem już całkiem sprawnym żaglomistrzem.

 

Problemem był na jachcie kucharz. Niestety w niczym nie przypominał Stasia z rejsu antarktycznego i psuł wszelkie potrawy, aż kiedyś Kaziu nie wytrzymał i powie­dział, że jak jeszcze raz coś takiego ugotuje, to on go osobiście wyrzuci za burtę.

Staraliśmy się urozmaicić jadłospis, jak mogliśmy, ale nie było to łatwe. Jednym ze sposobów były tzw. nocne sesje kuchenne. Zbieraliśmy się w nocy i jeden z nas robił jakąś ulubioną i wypróbo­waną potrawę, a pozostali pomagali.

Kapitan twardo stał za kucharzem i nasze narzekania wywołały tylko taki skutek, że powiedział kiedyś do mnie: „OK. Jutro ty będziesz kucharzem przez cały dzień”. Tu jednak mnie nie doceniał, ponieważ w trakcie rejsów nauczyłem się go­towania paru dań, toteż mając takie wspaniałe warunki i zaopatrzenie, zrobiłem taki obiad, że Ewa, żona Kapitana ostentacyjnie mi pogratulowała. Następnego dnia Kapitan na apelu przyznał: „No cóż zdaje się, że mamy rezerwowego kucharza”.

 

Dygresja #8 – „Kuku, kuku…”  ► ► ► 

 

Nie był to jedyny psikus, któ­ry zrobiłem Kapitanowi. W Sztokholmie włóczyłem się po barach z Leszkiem Trzcińskim, znanym operatorem filmowym, który kręcił filmy dla Kapitana.

W jakimś parku pięknie śpiewał chór kościelny, więc podeszliśmy do nich i zaprosiliśmy na Pogorię. Kiedy wróciliśmy na pokład po od­wiedzeniu jeszcze kilku barów, zauważyliśmy, że podjeżdża furgonetka ze sprzętem nagła­śniającym. Z furgonetki wysiadł człowiek, który mnie poznał i zapytał, gdzie się tu podłączyć do zasilania. Pokazałem mu zasilanie i uciekłem, bo przestraszyłem się, co powie Kapitan. On zaś tak to opisał w magazynie Reporter:

Bosman Rysiek Mokrzycki, będący zarazem wykładowcą informatyki i trefnisiem co się zowie, oświadczył, że on też ubarwi pobyt załogi w Sztokholmie i sobie tylko znanym sposobem zaprosił chór religijny, po czym wpakował cały zespół na dach nadbudówki, któ­ra mieści klasę i dalej wszystko potoczyło się samo. Chór śpiewał głośno, wesoło i poboż­nie, przechodnie się zatrzymywali, znowu tworzyły się korki samochodowe, a Rysio, jak zły duch, chichotał w kułak.

20 lat później, w roku 2008, na rejsie wspomnieniowym „Śladami Napoleona” i wtedy zapytałem Kapitana, czy był zły o ten chór. Krzysztof się zdziwił: „Ja? Dlaczego? Mnie się to podobało”.

 

Dygresja #9 – Chór chórowi nie równy  ► ► ► 

 

Do portów w Chile nie mieliśmy prawa zachodzić, bo Polska nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z państwem, w którym wciąż trwał reżim Augusta Pinocheta. Kapitan jednak wymyślił jakiś powód, aby zagrać komunistom na nosie i z powodów bezpieczeństwa weszliśmy do Valdivii. Tutaj na targu kupiliśmy z Kaziem worek pomarańczy, których na jachcie nie było i staraliśmy się urozmaicić jednostajną dietę naszego kucharza. Ta sytuacja miała też dobrą stronę, którą zauważyła moja żona na filmie, który wysłałem jej z Panamy. Na filmie byłem szczupły jak za młodych lat.

Chcieliśmy zawinąć na Galapagos, ale jest to park narodowy i kolejka do zwiedzania jest bardzo długa, zatem popłynęliśmy w kierunku Ameryki Środkowej. W Peru mieliśmy kilka niebezpiecznych sytuacji, między innymi jeden z amerykańskich nauczycieli został sterroryzowany nożem na ulicy, a następnie obrabowany. W kraju panoszyli się partyzanci „Świetlistego Szlaku”, a nas pewnego razu zatrzymała policja i – pod groźbą  wy­mierzonych karabinów – przeszukali nas oraz taksówkę. Pierwszy raz byłem w takiej sytuacji, że ktoś może mnie zastrzelić, a ja nie mam na to żadnego wpływu.

Po przepłynięciu Kanału Panamskiego wypłynęliśmy na Atlantyk i skierowaliśmy się na Kubę. Przed dopłynięciem do Hawany zdarzył się kolejny incydent, mianowicie jakiś sta­tek marynarki kubańskiej wystrzelił salwę w powietrze nie wiadomo, na powitanie czy na ostrzeżenie.

 

Dygresja #10 – Reje i kałasznikow  ► ► ► 

 

Fidel Castro chciał odwiedzić Pogorię, ale zrezygnował, ponieważ na jach­cie byli Amerykanie.

Z Kuby popłynęliśmy do Miami, a stamtąd do Jacksonville, też na Florydzie, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej, po­nieważ rodziny ekipy amerykańskiej przygotowały bogaty program zwiedzania: odwiedziliśmy Sea World Disney World w Orlando oraz Cookeville w stanie Tennessee, gdzie byliśmy gośćmi w domach naszych uczniów.

Największe wrażenie zrobiła na mnie ogromna ilość broni przechowywanej w domach.

W zasa­dzie, kiedy świat dziwi się, że w USA tyle jest wypadków z powodu strzela­niny, to ja dziwię się, że jest ich tylko tyle. Gdyby w Polsce był taki łatwy dostęp do broni, strach byłoby wychodzić z domu.

 

Po przybyciu do Leningradu dowiedziałem się, że samolotem Aerofłotu przyleciała tam moja żona i czeka na żaglowcu Marynarki Wojennej ORP Iskra, który przypłynął, by nas powitać. Czym prędzej pojechałem do tamtej części portu, co okazało się wyprawą ponad godzinną. Na Iskrze dowiedziałem się, że Bożena jest już na Pogorii. Na szczęście, chociaż nie było wtedy telefonów komór­kowych, skontaktowaliśmy się przez radiostacje jachtowe i w końcu się spotkaliśmy. Bożena wróciła do Polski Pogorią.

 

W Gdyni byliśmy 19 maja 1989, a dzień później całą załogę przyjął w warszawskim Belwederze ówczesny Przewodniczący Rady Państwa – Wojciech Jaruzelski.

Popowrotowa karuzela spotkań, dyplomów i wyróżnień w zasadzie zaczęła się już w ZSRR. Załoga pojechała z Leningradu do Moskwy, aby tam spotkać się z przedstawicielami rządu i dostać złote odznaki Komsomołu (to skrót od „Komunistyczny Związek Młodzieży”). Powiedziałem, że tej odznaki nie chcę i nie pojechałem, do wachty pilnującej żaglowca dołączyli też ochotniczo Kazio i Marek, szef maszyny. Z Moskwy przywieziono nam odznaki i dyplomy uznania: za balszoj wkład w dieło mira, razwitje drużby i sotrudniczestwa, wzaimoponimanje maładjoży raznych stran.

Cdn.

Ryszard Mokrzycki

 

► POPŁYŃMY! – cz. 1

► POPŁYŃMY! – cz. 2

► POPŁYŃMY! – cz. 4


Ryszard Mokrzycki (ur. 1954), inżynier elektronik, żegluje od lat 40, a od 18 lat jest wykładowcą języka an­gielskiego w pilskiej PWSZ. Na przełomie lat 1980/1981 popłynął na Pogorii, dowodzonej przez Krzysztofa Baranowskiego, do Antarktyki. W Międzynarodowej Szkole pod Żaglami Krzysztofa Bara­now­skiego, płynącej na Pogorii w roku szkolnym 1988/1989 pod patronatem i flagą UNESCO, jako bosman i nau­czy­ciel informatyki, opłynął Amerykę Południową wokół przylądka Horn.

Pierwsza wersja tekstu „Popłyńmy” ukazała się drukiem jako rozdział książki: Obecność i ślad, czyli rzecz o Pilanach wartych spotkania.
[Kulec, Marek i in.; red.] Stowarzyszenie Przyjaciół Festiwalu Nauki w Pile : Piła, 2011.

 

 


►  Periplus – powrót na Stronę Główną