Część IV. Popowrotowa karuzela
Popowrotowa karuzela w zasadzie zaczęła się już w ZSRR, ale była to w sumie miła kombinacja spotkań, dyplomów i wyróżnień. Gorzej było po powrocie do domu, bo moja sytuacja zawodowa była nieustabilizowana. Na szczęście przez wiele lat prowadziłem prywatny warsztat naprawy sprzętu TV i klienci jeszcze mnie nie zapomnieli. Ale po przemianach roku 1989 szybko następowała w Polsce zmiana technologiczna. Rynek otworzył się na nowe standardy, a przede wszystkim nową jakość sprzętu elektronicznego. Wiedziałem, że nastąpi zmierzch rodzimej elektroniki, polskie firmy ustąpią zachodnim i japońskim gigantom, ja zaś nie chciałem wiecznie być naprawiaczem, zatem pomyślałem o zmianie zawodu.
Po rocznym okresie wykładania informatyki po angielsku w Międzynarodowej Szkole Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego poczułem, że mogę wystartować w konkursie na stanowisko kierownika amerykańskiej firmy „Wood-Mizer”. O konkursie przeczytałem w gazecie, pojechałem na Targi Poznańskie, wystartowałem i (ponieważ była to firma amerykańska) bez żadnego poparcia i kombinacji, wygrałem. Była to pierwsza firma, która zaoferowała mi większą pensję niż zaproponowałem. W krótkim czasie zbudowałem tartak „Wood-Mizer”, który działa do dzisiaj, chociaż pod inną nazwą. Praca dla amerykańskiej firmy była ciekawym doświadczeniem, ponieważ panuje tam zupełnie odmienna od naszej filozofia pracy: bardzo dużo swobody i zaufania oraz marginalna biurokracja, spowodowana głównie polską specyfiką. Niestety pod koniec uruchamiania tartaku przysłano z USA człowieka, który miał przejąć kierownictwo; nie mając pojęcia o technice chciał on popełnić kilka poważnych błędów konstrukcyjnych, które ja wytknąłem przed naszymi szefami. Jeden z nich – Szkot, Richard Vivers – zgodził się ze mną i odtąd miałem wroga w firmie. Nowy kierownik nie przedłużył ze mną kontraktu i z dnia na dzień zostałem bez pracy.
Był koniec września, poszedłem do pierwszej z brzegu szkoły średniej i zostałem od razu zatrudniony jako nauczyciel języka angielskiego. Stąd bardzo szybko przeniosłem się do Wyższej Szkoły Biznesu. Przyznam, że o pracy na uczelni marzyłem od czasów studiów, ale wówczas wiązało się to na ogół ze wstąpieniem do PZPR, co było dla mnie nie do pomyślenia. WSB była uczelnią prywatną, dobrze zorganizowaną i zarządzaną. Ta firma okazała się solidnym pracodawcą i kontakty z jej kierownictwem wspominam bardzo sympatycznie.
W roku 2000 zatrudniłem się w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Pile i tutaj pracuję do dziś.
Na zakończenie chciałbym nawiązać do początku moich wspomnień. W roku 2005 doszło do spotkania naszej „licealnej czwórki”. Stało się to dzięki Internetowi – wreszcie mogliśmy korespondować i umówić się.
Wybraliśmy bar na terenie Plant, tuż koło Wawelu i tutaj wreszcie dowiedziałem się, dlaczego nasz kolega Antoś Urban nie dawał znaku życia przez ponad 20 lat. Antoś zawsze zapowiadał się na geniusza matematycznego, toteż dziwiliśmy się, że nic o nim nie słyszymy.
A było to tak: w czasie burzliwej polskiej transformacji gospodarczej Antek był programistą słynnej gdyńskiej firmy CSK i projektował systemy informatyczne: opracował między innymi pierwszy polski edytor tekstów, który się nazywał PL-TEKST; tablice kodowe polskich znaków, używane nadal przez wszystkich, to też jego dzieło.
Otóż Antek był odpowiedzialny za zakupy komputerów i kiedyś przyszedł do niego pewien biznesmen, który później dał się poznać jako gigantyczny oszust i aferzysta przy informatyzacji pewnej ogromnej rządowej instytucji.
Biznesmen zapytał: „Ile by kosztował pana podpis na zgodzie na to, aby moja firma była wyłącznym dostawcą komputerów do CSK?”
Antoś odparł uczciwie (ale naiwnie): „Proszę pana, mojego podpisu pan nie kupi”. Kilka dni później usiłowano porwać jego dziecko, więc Antoś spakował wszystko i uciekł z Polski do Anglii, i dalej do RPA.
A co do kariery – zrobił ją, ale po cichu: opracował język do zastosowań bankowych używany w całej Afryce – od równika w dół po Kapsztad. Dzisiaj jest samodzielnym informatykiem żyjącym z tantiem za ten program, kupiony przez bardzo bogatego człowieka, który oprócz pieniędzy miał koneksje, aby ten program wypromować.
Co do dalszych dziejów studentów Międzynarodowej Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, to w roku 2008 odbył się rejs Reunion Trip „śladami Napoleona” (Imperia – Bonifacio, Korsyka – Portoferraio, Elba – Livorno), na którym spotkaliśmy się ponownie po dwudziestu latach.
Dawni uczniowie byli już lekarzami, prawnikami, wykładowcami i biznesmenami – w USA, Polsce i Rosji. Dla wszystkich rejs Międzynarodowej Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, który początkowo stanowił pasmo udręki z powodu choroby morskiej i natłoku pracy, stał się zwrotnym momentem w życiu i wspominają go ciągle.
Dygresja #11 – Dawnych wspomnień czar ► ► ►
Na potrzeby tego rejsu stworzyliśmy grupę dyskusyjną na, która istnieje do dziś – tak więc wiemy, co się u kogo dzieje i komentujemy bieżące wydarzenia żeglarskie, szczególnie związane z Pogorią.
A Gosia – dziewczyna, przez którą zainteresowałem się żeglarstwem – w roku 2010 opłynęła przylądek Horn na jachcie Nashachata.
Ryszard Mokrzycki
Dygresja #12 – O Ryśku i jego przejawach ► ► ►
Ryszard Mokrzycki (ur. 1954), inżynier elektronik, żegluje od lat 40, a od 18 lat jest wykładowcą języka angielskiego w pilskiej PWSZ. Na przełomie lat 1980/1981 popłynął na Pogorii, dowodzonej przez Krzysztofa Baranowskiego, do Antarktyki. W Międzynarodowej Szkole pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, płynącej na Pogorii w roku szkolnym 1988/1989 pod patronatem i flagą UNESCO, jako bosman i nauczyciel informatyki, opłynął Amerykę Południową wokół przylądka Horn.
Pierwsza wersja tekstu „Popłyńmy” ukazała się drukiem jako rozdział książki: Obecność i ślad, czyli rzecz o Pilanach wartych spotkania.
[Kulec, Marek i in.; red.] Stowarzyszenie Przyjaciół Festiwalu Nauki w Pile : Piła, 2011.
Cdn.?