Ffy wyszedł z szafy. Zrobił kilka kroków, zawrócił i małą łopatką zebrał bulgotanie spuszczonej wody, które za nim wyciekło. Udeptał je, przyklepał i wyrzucił przez okno. Spadło wprost na przejeżdżającą karetkę pogotowia, wlazło w klakson i znikło za rogiem zawodząc rozpaczliwie.
Ffy poszedł do łazienki. Wszedł pod stół i jak zwykle potknął się o stojący tam fortepian. Kopnął weń z wściekłością. Zabolało. Powtórzył eksperyment. Znów to samo.
– Ciekawe – pomyślał.
I już miał rozpocząć naukowe rozpracowanie problemu, gdy wzrok jego wlazł do zlewu. Ggy, Kky i Hhy siedzieli tam wygodnie i bawili się, aż woda pryskała na boki. Hhy machając płetwami robił falę, Ggy – warcząc dziwnie – wiatr, a Kky pływał w starej puszce z groźną miną. Ffy uśmiechnął się od ściany do ściany, rozmarzył. Wolno podszedł do szafy, rozwiesił się na wieszaku, wygładził fałdy i pogrążył we wspomnieniach.
Tymczasem w zlewie rozpętał się sztorm. Rozochocony Ggy stracił równowagę i zakrztusił się. Woda zalała elektroluks, który połknął był, nim zaczął robić wiatr. Zwarcie i wywołany wodą kaszel dały wspaniałe efekty. Kolorowe błyskawice łaziły po kranach. Potężne grzmoty obsiadły brzeg wanny i wyśpiewywały chorały gregoriańskie, na przemian z ariami w stylu country. Piekło!
Przerażona puszka zaczęła drżeć i szczękać zębami, podgryzając i podszczypując boleśnie Kky. Już po czterech dniach, szybko myślący Hhy podjął zdecydowaną akcję ratowniczą. Pewnym szarpnięciem macki otwarł odpływ wody. Z cichutkim smoktaniem Kky został przeciśnięty przez sitko i zniknął w rurze. Tylko oderwany ogonek skakał radośnie po dnie zlewu. Już od dawna miał ciągoty separatystyczne.
Rozpalony elektroluks przeżarł tymczasem pancerzyk Ggy i fuknąwszy groźnie zaczął wgryzać się w sufit zostawiając za sobą czarno świecącą dziurę. Hhy spoglądał za nim z wyraźnym zainteresowaniem, zaś Ggy walczył usilnie z męczącym go kaszlem. Najpierw pił ciekły hel, by zamrozić bulgoczącą we wszystkich płucach wodę. Nie pomogło. Tylko przy każdym kaszlnięciu tony śniegu kłębiły się dokoła. Na szczęście służby miejskie znów nie dały się zaskoczyć.
Sprawa zaczęła wyglądać jednak poważnie. Kiedy Hhy stwierdził, że poodmrażane oczy opadają mu ze słupków, przystąpił do leczenia przyjaciela. Zaczął standardowo – od sztucznego oddychania. Przykręcił trąbę Ggy do kompresora i włączył silnik. Już po kilku kaszlnięciach pacjenta kompresor odmówił posłuszeństwa. Złożył błagalnie uzwojenia i zahuczał cichutko. Kopnięty w głowicę pobiegł do kącika i wlazł za komodę.
Hhy wyrzucił do zsypu złamaną nogę i kontynuował kurowanie Ggy. Masował go, nacierał, elektrowstrząsał i nakłuwał. Wykorzystał całą wiedzę zawartą w „Poradniku wzorowej gospodyni”. I nic! Oblazło go zniechęcenie. Brutalnie pogłaskało po głowie i rozmazało na parapecie. Perliste łzy zadudniły o podłogę, odbiły się i pogięły świąteczne bamboszki Ffy. Zniechęcenie pęczniało triumfem.
Nagle w dziurze po elektroluksie coś zaszeleściło. Deszcz stuzłotówek zaczął wpadać do łazienki. Wolno przysypywał Ggy, okrywając go mięciutką kołderką. Skutek był zdumiewający. Wstrętny kaszel zebrał nogi w troki i poszedł precz.
Raz jeszcze okazało się, że zastrzyk gotówki jest lekarstwem uniwersalnym.
1981-02-25