W styczniowym numerze dwutygodnika „Sport Wodny” z roku 1935 ukazał się wywiad z Jerzym Świechowskim, który w 1933 roku na jachcie „Dal” – razem z Janem Witkowskim i Andrzejem Bohomolcem, kapitanem i właścicielem jachtu – przepłynął na żaglach z Gdyni na Bermudy. Prasa okrzyknęła tę trójkę „zdobywcami oceanu”. Wywiad – uroczo staroświecki – cytowany jest w oryginalnej pisowni i z oryginalnymi fotografiami.
Jeden z naszych zapalonych wodniaków inż. R. Niewiadomski, miał okazję rozmawiać ze sławnym zdobywcą oceanu Atlantyckiego — por. Mar. Handl. Jerzym Świechowskim, który wespół z por. Adrzejem Bohomolcem dokonał zuchwałej wyprawy na maleńkim slupie „Dal”, o 4 zaledwie tonach wyporności (bez ciężaru martwego kila czyli balastu, umocowanego pod właściwym kilem jachtu) i niespełna 9 m. długości kadłuba w linji wodnej, przy szerokości 2,15 m. wyprawy z Gdyni… do Nowego Jorku i dalej wewnętrznemi wodami amerykańskiemi do Chicago, gdzie właśnie miała miejsce wielka wystawa światowa.
O pierwszej części tej wyprawy, dokonanej jeszcze latem roku 1933, pisaliśmy swego czasu w „Sporcie Wodnym”. Maleńka „Dal” przebyła wówczas ciężki cyklon na oceanie, ratując się tym ostatecznym sposobem, jakim jest wyrzucenie z dziobu jachtu pływającej kotwicy t. zw. dryfkotwy. Metodę tę, zbawczą dla małych żaglowców, opisywaliśmy obszernie w r. z. w artykule „Dobę na dryfkotwie”, zaczerpniętym z jednej z podróży szkolnych jachtu P. U. W. F., większego znacznie, niż „Dal”, bo wypierającego 13 ton (wraz z balastem) — jolu „Temida II”.
* * *
Ze wzruszeniem witam szczupłego, drobnej raczej postawy bohatera Atlantyku…
— Najbardziej emocjonującym momentem Waszej wyprawy było spotkanie z cyklonem. Jeśli się nie mylę, jesteście, Panowie, załogą drugiego dopiero jachtu, który szczęśliwie przeszedł „oko” cyklonu na oceanie?
— Istotnie, udało się to przed nami słynnemu kapitanowi Vossowi. Jego jol „Królowa Mórz”, większy zresztą od naszej „Dali”, ratując się na dryfkotwie wpadł na oceanie Wielkim w kleszcze strasznego tajfunu i spotkał jego „oko” na swej drodze. Zerwanie liny od dryfkotwy powoduje wywrócenie się, „Królowej Mórz” kilem… do góry. Jednak jacht wstaje po chwili, a załoga majstruje naprędce improwizowaną dryfkotwę i z wielkim trudem odpompowywa wodę z kajuty. Zupełnie podobną awarję mieliśmy na naszej „Dali”…
— Jakże to się stało, że nie umknęliście na takim śmigłym jachcie jak ,Dal” przed „okiem” cyklonu? Musiały przecież być zawczasu wyraźne symptomy nadciągającego niżu: „halo” (pierścień) dokoła słońca, „cirrusy” (pierzaste obłoczki w górnych warstwach atmosfery) i spadek barometru?
— Wszystko to zaobserwowaliśmy na 2 dni przed cyklonem, a dn. 18 sierpnia (1933 r.) pod sztormowym ożagleniem uciekaliśmy już pełnym (dmącym wprost od tyłu) lub pół-pełnym (dmie ukośnie z tyłu) wiatrem z szybkością 8 węzłów (15 km/godz.), określiwszy w przybliżeniu położenie środka niżu („oko”) i drogę cyklonu.
— Więc „Dal” znalazła się w t. zw. bezpiecznej połówce cyklonu?
— Początkowo tak, jednak droga cyklonu, niedokładnie oznaczona, skrzyżowała się później z naszym kursem. Cyklon zatoczył nieoczekiwanie łuk, a myśmy, zmuszeni siłą wichru i potęgą fal do sztormowania na dryfkotwie, znaleźliśmy się akurat na linji „oka”.
— To istotnie, pech szczególny! Wiem od ś. p. por. Witkowskiego, którego wypytywałem w Gdyni, podczas remontu naszej „Temidy”, że na dryfkotwie trzymała się „Dal” zadawalniająco… 4 rumby (około 4°) do wiatru, ale doświadczeni żeglarze, jak Panowie, powinni byli dać drugą rezerwową linę do dryfkotwy, a najlepiej zabrać w drogę dwie kompletne kotwice pływając?
— Ba, nie trzeba zapominać, że jechaliśmy po kawalersku… po polsku… z fantazją! Czy Pan da wiarę, że tę dryfkotwę, na której ratowaliśmy się dn. 19. VIII, uszyłem na kilka godzin… przed użyciem. Co do liny, to mimo okręcenia szmatami („oklajdowanie”), zerwała się nam, gdyż martwy kil ,,Dali”, umieszczony blisko rufy powodował zadzieranie dziobu jachtu wysoko do góry. Ułatwiało to wspinanie się na grzywacze przy sztormowaniu w ćwierć-wiatru (pod żaglami), ale na dryfkotwie jacht szarpał mocno za jej linę… Użyć łańcucha (na pierwsze kilka metrów) nie chcieliśmy, w obawie o złamanie sztagu i baksztagu wodnego (żelazne sztaby, utrzymujące bukszpryt czyli poziome drzewce na dziobie jachtu).
— Oko cyklonu przetrzymaliście szczęśliwie… nocą z 19 na 20 sierpnia, awarja zdarzyła się później już nad ranem? Jaki mógł być przechył jachtu, czy bliski do „zwrotu przez kil”?
— Było to o wpół do ósmej rano. Jacht położył się tak szybko, że wypadliśmy z kojek… na sufit kajuty. Przechyl obliczam na jakie 120°. Maszt zanurzył się pod wodę… Przy podnoszeniu się „Dali” pod działaniem ciężaru martwego kila (moment obrotu czyniący równowagę jachtu trwałą, podobnie jak w znanych zabawkach-lalkach z ołowianą podstawą) maszt, wychodząc z wody, trzasł, jak zapałka, na wysokości 4 m. Kajutę zalała woda… równo z kojami. Bohomolec, jako cięższy i pozbawiony palców u ręki, został na dole: wylewał wodę wiadrem przez drzwiczki, choć chlustało mu ciągle do środka. My obaj z Witkowskim rzuciliśmy się na górę, ratować stengę masztu (górną część) i liny takielunkowe oraz zapasowe drzewca, które zmyło do morza. Chodziło przedewszystkiem o uniemożliwienie miotanie falami stendze wybicia otworu w poszyciu jachtu… Poszlibyśmy wtedy odrazu na dno.
— Jak „Orion”’, wracający z regal bornholmskich pod Rozewiem?
— Tak, jak „Orion”! Po przytroczeniu stengi i zapasowych drzewc do zgniecionej nadbudówki, zmajstrowaliśmy w trudnych niezmiernie warunkach przy przechyłach do 70°, na zalewanym co chwila górami wody pokładzie nową, improwizowaną z dwu belek dryfkotwę.
— Te improwizacje — djabła warte, nieprawda?
— Tak, na nowej dryfkotwie „Dal” stała bardzo źle… właściwie bokiem do fali! Wylewaliśmy ciągle wodę z kajuty…
— Fale w drugiej części wiru cyklonicznego były wyższe?
— Tak, po przejściu „oka” barometr z 732 mm drgnął wyraźnie ku górze, ale fala ciągle rosła. W jakie trzy godziny po awarji, około 11-ej znów mieliśmy przechył do 90°… maszt ponownie idzie do wody. Woda zalewa i tym razem kajutę… psuje nam radjo. Wreszcie uratowała nas gwałtowna ulewa, gniotąc straszne grzywy rozhukanych fal. Od północy z 21 na 22. VIII fala staje się długa, równa…
— Cały czas, na głodno?
— Oczywiście! Prócz flaszek z winem nic do ust nie braliśmy.
— Jakiej grubości był pokład „Dali”?
— Cienki! Może 2 cm… sosnowy i to z sosny krajowej nie oregońskiej, kryty płótnem. Kadłub dębowy.
— Jak długo trwał 1-szy postój na Bermudach?
— Około tygodnia. Wymagał tego konieczny remont „Dali”. Po wyruszeniu 3.IX w drogę do Nowego Jorku mieliśmy przeciwne wiatry… w 5 dni zrobiliśmy zaledwie 180 mil. Atak sercowy Bohomolca zmusił nas do powrotu. Wypatrywaliśmy statku, aby oddać chorego, ale nie trafił się żaden, a po 2 dniach (z wiatrem!) cumowaliśmy znów w Sommerset na Bermudach.
— Jak przedstawiała się strona finansowa: półroczny pobyt na Bermudach kosztował sporo?
— Mieliśmy zasiłek miesięczny z Ofic. Y. Klubu, ogółem otrzymaliśmy około 5000 złotych. Trzeba było oszczędzać! Witkowski, jako żonaty, zdecydował się wrócić na zimę do Gdyni. Oczekiwaliśmy jego powrotu niecierpliwie.
— No, a ostatni etap podróży?
— Wszystko poszło, jak z płatka. Mieliśmy nowe żagle, uszyte przy pomocy pięknych Bermudzianek… Woziło się za to gości jachtem na spacery. Dodaliśmy też 700 funtów ołowiu do martwego kila. Wał steru okazał się przeżarty rdzą… Pobyt na uroczych Bermudach był jednym pięknym snem. W cudownym klimacie tych wysp chodziło się bez marynarki, nawet podczas „zimy”.
W drodze do Nowego Jorku mieliśmy taki sobie sztormik. Napotkany parowiec (zauważył „Dal”, gdyż musieliśmy oświetlić żagle latarką w obawie rozjechania) chciał nas gwałtem ratować biorąc jacht na pokład. Uciekliśmy, korzystając z ciemności nocnych.
— A przyjęcie w Nowym Jorku?
— Tłumy reporterów i fotografów. Brakowało tylko polskich! Potem bankiet w restauracji (niemieckiej!), gdzie na żądanie publiczności orkiestra z Niemców złożona grała nam „Jeszcze Polska nie zginęła…”
Bohomolec miał wywiad z prasą miejscową, ja przez radjo wygłosiłem przemówienie propagandowe. To też, gdy ruszyliśmy rzeką Hudson i kanałami ku jeziorom, aby osiągnąć Chicago, cel naszej wyprawy, mieliśmy już rodaków omal na każdym kroku. „Witajcie!” — wołano z obu brzegów kanału. To polscy farmerzy ściągnęli tu umyślnie, aby nas ujrzeć.
W Buffalo oczekiwała nas Rada Miejska w komplecie, prezydjum Yacht-Klubu (na maszcie powiewała bandera polska) delegacje: polska, niemiecka i włoska, no i tłumy luda.
— Witano więc bardzo serdecznie?
— Tak, wprost entuzjastycznie. Najpiękniejsze dziewczęta wręczyły nam kwiaty… harcerze morscy amerykańscy dali honorową salwę… Noszono nas formalnie na rękach.
— Na jeziorach szliście pod żaglami?
— Oczywiście, choć warunki nawigowania na tych wodach zamkniętych są bardzo uciążliwe. Z Chicago wyruszył na spotkanie „Dali” okrętem wojennym cały komitet przyjęcia. Nasz jachcik umieszczonym został na terenach wystawy, a nas dekorowano specjalnemi medalami. Podobne — otrzymał gen. Balbo za przelot Atlantyku z eskadrą italską.
— A co będzie z „Dalą”?
— Ha, mieliśmy zamiar wracać na niej do kraju, ale polonja chicagowska uchwaliła zakupić ją i umieścić, jako rodzaj pomnika, w jednym z parków miasta.
Serdeczne podziękowania w imieniu czytelników „Sportu Wodnego” składamy bohaterskiemu żeglarzowi p. por. Jerzemu Świechowskiemu za ciekawe informacje o tej imponującej wyprawie.
R. N.
[Roman Niewiadomski
Styczeń 1935]
Artykuł opublikowany: Sport Wodny, nr 1, styczeń 1935; s. 7-9.
O żegludze s/y Dal z Polski do USA i z powrotem,
oraz o sprawach z tym związanych czytajcie:
►Wojciech Jacobson: „Knaga i kipa z Dali”.◄
►Kazimierz Robak: „Transatlantyckie wojaże jachtu Dal – bibliografia”.◄
►Kazimierz Robak: „Krzysztof Baranowski i Dal”.◄
►Zenon Szostak: „Powrót s/y Dal – rozmowa z Wojciechem Jacobsonem”.◄
O czasopiśmie Sport Wodny czytajcie:
►Marek Słodownik: „93 lata temu – tak powstawał PZŻ”.◄