Zorganizowanie latem 1973 r. wyprawy do jaskiń Libanu, w niespełna dwadzieścia lat od nawiązania pierwszych kontaktów przez Spéléo Club du Liban w Bejrucie i nasz Speleoklub PTTK w Warszawie, było w pomyśle tyleż zrozumiałe, co w realizacji karkołomne.
W rejonie, w który właśnie się udawaliśmy (na listowne zaproszenie prezesa libańskiego klubu, Samiego Karkabiego), przygotowawszy na wyjazd blisko tonę sprzętu, żywności i materiałów reklamowych głównego sponsora wyprawy (warszawskich zakładów kosmetycznych „Pollena”), starannie zapakowanych w pomalowanym specjalnie na tę okazję na biało klubowym „Gaziku” z przyczepą, z każdym dniem narastał niepokój.
Ale o tym, że były już wtedy zamknięte wszystkie (poza morską) granice docelowego państwa, chyba nie do końca wiedzieliśmy. I pewnie dlatego z dużą doza optymizmu ruszyliśmy – „Robol” (Stefan Sowiak, kierownik organizacyjny wyprawy), „Pewa” (Ewa Trzetrzewińska), „Mała” (Danuta Mosur), „Pracek” (Andrzej Podlewski), „Dziadek” (Zdzisław Glanowski) i niżej podpisany (kierownik akcji jaskiniowych) – na podbój bajecznie pięknej, naciekowej Jeity (ponoć ósmego cudu świata) i Faour Dary, jednej z najgłębszych ówczesnych jaskiń Azji.
Zatrzymaliśmy się po drodze na akcję tylko raz w Turcji, w górach Taurus, gdzie podjęliśmy próbę eksploracji jednej z wodnych jaskiń. Przy czym, podczas całej wyprawy przyświecało nam jedno jedyne, ale jakże głęboko osadzone w naszej polskiej tradycji hasło: „Jakoś to będzie!”.
Jadąc do Libanu, zatrzymaliśmy się na akcję tylko raz, w Turcji, w górach Taurus – tam podjęliśmy próbę eksploracji jednej z wodnych jaskiń
fot. Stefan Sowiak
♦
Po raz pierwszy odczuliśmy konsekwencje narastającego konfliktu zbrojnego w regionie, kiedy „odbiliśmy się” od niemożliwego do przekroczenia najbliższego na przyjętej przez nas trasie przejścia granicznego pomiędzy Syrią i Libanem w północnej części „białego jak mleko” (semickie: „Lubnān”) kraju. Nie było rady, należało jechać do stolicy Syrii Damaszku, z nadzieją na otrzymanie tam specjalnej wizy wjazdowej do Libanu. A to oznaczało nie tylko poważne nadłożenie drogi, ale i zaakceptowanie ryzyka, że – przy zamkniętych między skonfliktowanymi państwami granicach – także pokonanie wschodniego przejścia do Libanu będzie niemożliwe. Ale co tam – „Jakoś to będzie!”.
♦
Blisko dwudniowa podróż do Damaszku nie obyła się bez przeszkód. Kiedy byliśmy mniej więcej w połowie pokonywania rozpalonej w słońcu hamady – kamienistej pustyni, z wnętrza naszego pojazdu dało się słyszeć chóralne wołanie: „Si-ku! Si-ku!”. Samochód zatrzymał się więc na poboczu, po czym tradycyjne „panie na lewo, panowie na prawo” (czy odwrotnie?) miało przynieść ulgę strudzonym podróżnikom.
Z wnętrza naszego pojazdu dało się słyszeć chóralne wołanie: „Si-ku! Si-ku!”, samochód zatrzymał się więc na poboczu
fot. Wojciech Przybyszewski
Traf chciał, że w pobliżu miejsca naszego postoju, niemal przy samej drodze, zobaczyliśmy niewielką, częściowo zrujnowaną kamienną budowlę przypominającą mały parterowy domek bez okien albo prymitywną budkę strażniczą z czasów najazdu na te ziemie egipskich wojsk Ibrahima Paszy (pierwsza połowa XIX w.). Zdjęcia na tle napotkanej ruinki miały być nie tyle pamiątką z podróży, co oznaczeniem miejsca, w którym się było, niczym znajdowane w najtrudniej dostępnych zakątkach naszego globu słynne napisy „Tu byłem – Marian Pulina”.
♦
Hamada za nami. Przy wjeździe do pierwszego znajdującego się po niej niewielkiego miasteczka – dwóch umundurowanych posterunkowych, wyprężonych jak struna, oddaje nam honor dłońmi uniesionymi do beretów. Skąd ten salut? I nagle, w samym centrum tej uśpionej, niepozornej miejscowości, z obu stron jadącego niespiesznie „Gazika” wtargnęło do środka dwóch głośno pokrzykujących nieproszonych gości. Trzeci, leżąc na masce samochodu, walił pięściami w przednią szybę, nakazując kierowcy jazdę zgodną ze wskazaniami intruza. Oni też mieli na sobie mundury, a tym, co najbardziej interesowało ich w czasie napaści, były nasze aparaty fotograficzne, zarekwirowane tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zaprotestować.
W chwilę później siedzieliśmy już grzecznie na rozklekotanych krzesłach w obskurnym pomieszczeniu miejscowego posterunku milicji. Na nic się zdały tłumaczenia Stefana, że przecież jesteśmy przyjaciółmi z Polski i że niedawno ich minister spraw zagranicznych, czy nawet premier, gościł w naszym kraju. Siedzący za biurkiem najwyższy rangą milicjant, skrupulatnie przeglądający nasze paszporty, nie reagował. Nie znał angielskiego – to pewne – ale grał też na zwłokę, czekając na przybycie swojego przełożonego. Tymczasem sytuacja wydawała się groźna: z prawej i lewej uzbrojeni w karabiny milicjanci, lekko uniesionymi w górę i skierowanymi w naszą stronę lufami zdawali się dawać nam do zrozumienia, że nie tylko jesteśmy aresztowani, lecz także nie powinniśmy nawet przez moment myśleć o wydostaniu się z tej niespodziewanej pułapki. Czekaliśmy więc na dalszy rozwój wypadków.
Wkrótce okazało się, że powodem zatrzymania były zdjęcia, które robiliśmy podczas postoju na siusiu. Z aparatów wyjęte zostały filmy, a dowódca posterunku wyrzucał z siebie po raz nie wiadomo już który trudne do zrozumienia pytania, z których domyśleć się można było jedynie, że robienie zdjęć w tym kraju jest zabronione, a filmy zostaną nam po prostu zabrane. Wreszcie do pokoju wszedł długo wyczekiwany postawny mężczyzna, tym razem ubrany nie w mundur, lecz w białą muzułmańską szatę, kojarzącą się nam raczej z koszulą nocną. Niespiesznie zajął przy biurku miejsce poprzednika i równie powoli jak on zaczął przeglądać nasze paszporty. Nagle rozłożył na blacie jakąś wojskową mapę, uprzejmie podaną mu przez jednego ze stojących w pobliżu karabinierów, po czym przywołał nas skinieniem ręki i nieco lepszą angielszczyzną zaczął objaśniać, jak rozlokowane są na niewysokich wzgórzach w pobliżu szosy, którą jechaliśmy przez pustynię, wojskowe obiekty, a także jak duże znaczenie dla bezpieczeństwa jego kraju mają, widoczne ponoć z drogi, wojskowe maszty, na tajnej mapie zaznaczone małymi krzyżykami.
– Nie robiliśmy zdjęć obiektom wojskowym. Nie jesteśmy szpiegami, ale przyjaciółmi – odpowiedzieliśmy niemal chórem.
I wtedy stał się cud. Mapa została złożona, a na obliczu tęgiego dostojnika pojawił się szeroki uśmiech, po czym usłyszeliśmy, że przecież Polska i Syria „to dwa przyjaciele” i, jeśli tylko zechcemy skorzystać z jego uprzejmości, to czekają na nas gościnne pokoje w najlepszym hotelu w mieście! A aparaty, oraz – o dziwo – wyjęte z nich filmy (żaden z miejscowych fotografów nie odważył się podobno ich wywołać) zostaną nam natychmiast zwrócone. Przy okazji wyjaśniło się też, że oddawane nam podczas jazdy honory to wynik nieporozumienia. W Syrii białymi gazikami poruszali się bowiem wyłącznie… generałowie.
Mimo nalegań, z gościny w hotelu nie skorzystaliśmy, a ponad dwugodzinny pobyt na posterunku policji zakończył się niezbyt chyba uprzejmą z naszej strony, a z pewnością naruszającą intymną sferę miejscowych zwyczajów, lekcją savoir vivre, której udzielił przerażonym milicjantom, obyty z kulturą wielkiego świata, Stefan. Otóż na polecenie dostojnika jeden z szeregowców przyniósł nam ustawione na tacy kubki z gorącą kawą. Zgodnie z lokalnym zwyczajem pierwszą osobą, która powinna była odebrać poczęstunek, miał być nie kto inny, jak tylko mister boss, znaczy się Robol. Ale zamiast tego wyprężony na baczność „kamerdyner” usłyszał wypowiedzianą przez naszego kierownika, częściowo po polsku, częściowo w języku Szekspira, komendę:
– W tył zwrot! Ladies first.
I po chwili nasze panie mogły już, ze spuszczonym wzrokiem, popijać małymi łyczkami przyniesiony im uprzejmie aromatyczny napój.
♦
Wiedzieliśmy, że szybkie załatwienie w Damaszku upragnionych wiz wjazdowych do Libanu, o ile w ogóle możliwe, będzie wymagało przynajmniej dwóch-trzech dni oczekiwania na decyzję. Dlatego niezwłocznie po przyjeździe do stolicy kraju należało wybrać stosowne miejsce na biwak. Tu jednak – nie ukrywajmy – nie wykazaliśmy się oryginalnością. Podobnie jak wielu innych obcokrajowców (Amerykanów, Niemców, Francuzów, Kanadyjczyków czy Włochów), przybyłych do Damaszku w tym samym co i my celu, od dłuższego czasu oczekujących na wizę na miejscowym kampingu z „boskim” basenem kąpielowym ulokowanym między namiotami, także i my znaleźliśmy tam nieco miejsca na rozstawienie namiotów. I, co ciekawe, niezwykle szybko, bo już podczas zbawiennej ze względu na upał inauguracyjnej kąpieli w miejscowym basenie, pomiędzy biwakowiczami nawiązały się pierwsze kontakty i nici porozumienia. A trzeba dodać, że królował w tym niezwykle ożywionym, wielonarodowościowym towarzystwie stały bywalec basenu – pięknie zbudowany, wysportowany, znający mnóstwo dykteryjek oraz dowcipów młodzieniec, który, o ile dobrze pamiętam, przedstawił nam się pierwszy, po rosyjsku:
– Zdrastwujtie, Sasza. A wy, kto?
♦
Wypełnienie „robaczkami” wielostronicowych wniosków wizowych nie przysporzyło nam większych trudności. Gorzej było z nadzieją na pozytywne załatwienie sprawy. Ale już rankiem następnego dnia pobytu w Damaszku Stefan, wyposażony w opasłą torbę wypełnioną reklamowymi folderami i próbkami dezodorantów marki „Pollena” (naszego sponsora) i biało-czerwony proporczyk, udał się „na oficjalną rozmowę z Panem Ministrem”, jak oznajmił próbującym go zatrzymać wartownikom stojącym przy wejściu do „Bardzo Ważnego Urzędu”. Efektem tego spotkania był pozostawiony na biurku zaskoczonego wizytą ministra proporczyk, opróżniona z prezentów torba i obietnica, że już kolejnego dnia będziemy mogli odebrać w ministerstwie upragnione wizy.
Tak też się stało – więc, by nie tracić już więcej czasu, w błyskawicznym tempie zwijaliśmy na kampingu nasz obóz. I wtedy podszedł do nas, nieco zdziwiony takim obrotem sprawy, nasz znajomy z basenu, Rosjanin.
– Michał jestem. Miło było poznać. No i cóż: udanej eksploracji w jaskiniach!
Na chwilę znieruchomieliśmy, ale tylko na chwilę.
– Wzajemnie! Powodzenia! – rzucił ktoś w pośpiechu. I jeszcze, melancholijnie: – No i proszę, jaki ten świat jest mały!
Ta zdawkowa wypowiedź musiała wystarczyć za komentarz. Na zbyt wylewne pożegnanie się z naszym rezydentem w Damaszku nie było już ani czasu, ani nawet odrobiny ochoty.
♦
Na miejsce odprawy granicznej, jako jedyni, którzy dotarli tam mimo zamkniętego przejścia syryjsko-libańskiego, stawiliśmy się wczesnym popołudniem. Pieczątka i podpis na naszych wizach wywarły chyba na stacjonujących w tym opustoszałym miejscu żołnierzach i pogranicznikach dobre wrażenie, skoro już po chwili stojący w pobliżu przygranicznego budynku czołg (pamiętający zapewne czasy drugiej wojny światowej) przesunął nieco na bok betonowego „graniaka” uniemożliwiającego przejazd naszego „Gazika” między ustawionymi w poprzek drogi pozostałymi zaporami.
W strefie „niczyjej”, między granicami zwaśnionych państw, jadący powoli, ale za to na długich światłach (tak nam uprzejmie poradzono) biały samochód marki „Gaz” z przyczepą wypełnioną biwakowym i jaskiniowym sprzętem oraz żywnością zlustrowały jeszcze dwa libańskie nisko lecące naddźwiękowe „Mirage”, ale to wszystko.
Libańczycy przy swoim szlabanie nie mieli zapór przeciwczołgowych. Przyglądali się nam za to z dużym zdziwieniem, sprawdzając paszporty, bo nie mogli uwierzyć, że przejechaliśmy naszym „Gazikiem” tysiące kilometrów po to tylko, by zwiedzić w ich kraju jakieś tam jaskinie. Wreszcie powiadomili telefonicznie kolejne posterunki w górach, że nie należy zatrzymywać więcej „tych dziwnych turystów”, którzy uparli się nocą jechać do Bejrutu.
♦
Faktycznie, do stolicy Libanu dotarliśmy dopiero w środku nocy. O znalezieniu dobrego miejsca na biwak nie było więc już o tej porze mowy. W związku z tym, kiedy jadąc niespiesznie przedmieściami Bejrutu, dostrzegliśmy blisko drogi jakiś otoczony płotem obiekt sportowy z… ringiem bokserskim na świeżym powietrzu, miejsce to wydało nam się bardzo przyjazne. Napis i kolorowe zdjęcie walczącego zawodnika umieszczone na wielkiej tablicy przy wjeździe na ogrodzony teren informowały, że trafiliśmy do siedziby Bejruckiego Klubu Wolnoamerykanki, a zdobiące wnętrza klubowego budynku oprawione w ramki fotografie championów z rozkwaszonymi twarzami i medalami na szyjach potwierdziły to rozpoznanie. Nie miało to jednak dla nas najmniejszego znaczenia, ponieważ i tym razem szczęście dopisało. Uprzejmy dozorca obiektu sportowego w pełnym zaufaniu pozostawił nam do dyspozycji wypełnioną żywnością lodówkę, dużo wolnego miejsca na ringu, gdzie – zmęczeni podróżą – niezwłocznie rozbiliśmy obok siebie dwa nasze namioty, a także… klucz do pokoju Prezesa Klubu.
♦
Rankiem telefon od Stefana do Ministerstwa Turystyki w Bejrucie zaskoczył nie tylko sekretarkę ministra, ale też jej szefa, którym był w tym czasie Sami Karkabi, założyciel libańskiego Speleoklubu.
Sami Karkabi (1931-2017) mn.w. 22 lata przed naszą wizytą, ok. roku 1951, gdy zakładał Spéléo Club du Liban
źródło: Wikimedia Commons
– Skąd oni dzwonią? – dopytywał sekretarki. – To niemożliwe. Ich tutaj nie ma! Przecież jest wojna, zamknięte granice…
Ale Robol był uparty. Zadzwonił jeszcze raz, opowiedział krótko o naszym przejeździe przez wschodnią granicę i o zatrzymaniu się na nocleg w Klubie Wolnoamerykanki. W konsekwencji, jeszcze tego dnia, minister Karkabi nieco wcześniej zakończył urzędowanie i wczesnym popołudniem, ciągle niedowierzająco kiwając głową, witał nas serdecznie w siedzibie libańskiego klubu grotołazów, który na czas wyprawy miał się stać naszą stacjonarną bazą. Tyle że pojawienie się wyprawy w stolicy Libanu zaskoczyło nie tylko Samiego, lecz także pozostałych członków bejruckiego klubu, co nie wpłynęło w najmniejszym stopniu na gościnność naszych gospodarzy, a wręcz przez jakiś czas wprawiało i ich, i nas w prawdziwe zakłopotanie. Libańczycy po prostu nas nie znali i w pierwszych dniach naszego pobytu w Bejrucie nie chcieli nam udzielić swojego kredytu zaufania. Mieli wątpliwości, czy podołamy zbliżającym się wyzwaniom w terenie. Nie widzieli nas w akcji jaskiniowej ani działających w górach.
A przecież mierzyliśmy wysoko. Naszym celem, jak się to już powiedziało, była jedna z najgłębszych w tym czasie jaskiń Azji – Faour Dara (–622 m). Mieliśmy ze sobą nawet specjalnie dla nas wyprodukowaną w Wytwórni Lin w Bielsku-Białej 150-metrowej długości (!) linę podciągową, której chcieliśmy użyć w Studni Samiego (głębokiej na 120 m). Myśleliśmy także o zwiedzeniu, a może i eksploracji, najdłuższej w Libanie jaskini Jeita i dwóch innych, nie tak długich, ale ciekawych, każda pod innym względem (Afka i Roueiss). A tu, przez bodaj trzy dni, bezczynnie czekaliśmy na decyzję Libańczyków. Czy uwierzą w nasze umiejętności? Czy zechcą z nami współpracować?
Wreszcie postanowiono: „Na początek niech Polacy udowodnią, że mają zdolności poszukiwawcze i eksploracyjne w nierozpoznanym dotąd terenie. Niech jadą się sprawdzić w wybranym przez nas silnie skrasowiałym rejonie gór Antylibanu”.
Libańskie krajobrazy
fot. Wojciech Przybyszewski
♦
Był gorący poranek, kiedy nasz „Gazik” z trudem wspinał się serpentynami wąskich asfaltowych dróg w wybranym dla nas dziewiczym terenie poszukiwawczym. Niestety, po dotarciu na miejsce przeczesywanie kolejnych wapiennych grzęd i małych dolinek pomiędzy nimi nic nie dało. Po kilku godzinach nieprzynoszących rezultatów prób odnalezienia choćby jednej, niewielkiej, ale przy tym nieznanej jaskini przyszło nie tylko zniechęcenie do dalszych działań, lecz także zmęczenie. I wtedy dostrzegliśmy stojącego nieopodal miejscowego pasterza w długich szarawarach, z głową owiniętą bawełnianą kraciastą chustą i ze strzelbą w ręku. Stado jego kóz niespiesznie poruszało się w bliżej nieokreślonym kierunku, trawersując zbocze dolinki…
Libańskie krajobrazy
fot. Wojciech Przybyszewski
Kto wpadł na pomysł zagadnięcia pasterza, czy nie wie przypadkiem, gdzie mogą być w pobliżu otwory jaskiń – tego już nie pamiętam. Dość że pierwszym członkiem wyprawy, który zapytał o to napotkanego, używając nienagannej angielszczyzny, był Robol. Po niepowodzeniu przyszły mu w sukurs Pewa i Mała – obie znały francuski, którym porozumiewa się przecież spora część mieszkańców Libanu, ale i tym razem pasterz bezradnie rozkładał ręce i kiwał głową. Także pomoc Pracka, zręcznie wysławiającego się w języku niemieckim, nic nie dała.
I wtedy Dziadek – który, podobnie jak ja, poza językiem ojczystym znał tylko wyuczoną w szkole mowę Puszkina i Majakowskiego – wyraźnie zniecierpliwiony brakiem oczekiwanej odpowiedzi podszedł bliżej do pasterza i wygarnął mu prosto w twarz:
– I co tak patrzysz? Co tak kręcisz tą zakutaną głową? Nie chcesz nam pomóc? Nie chcesz pokazać, gdzie tu jest jakaś dziura?
– A, dżura, dżura! – szeroki uśmiech, którego mogliśmy się jedynie domyślać, ponieważ skrywała go chusta na twarzy libańskiego pasterza, wskazywał na radość pytanego.
– O, o! Dżura! – pokazywał, wymachując strzelbą w kierunku pobliskiej grupy niewysokich skałek.
Po czym, szerokimi gestami rąk i udawanym strzelaniem w powietrze, uzupełnił swą bezcenną wskazówkę, dając do zrozumienia, że w tej „dżurze” gnieżdżą się ptaki, na które wcześniej (widzieliśmy to z daleka), nudząc się, z upodobaniem polował… Okazało się, że „dżura” ( حفرة ) – to po arabsku: dziura, otwór, ale też… jaskinia. Nic więc dziwnego, że nasze żargonowe określenie „dziura” zdecydowanie łatwiejsze było do zrozumienia niż jego angielski, francuski czy niemiecki odpowiednik.
Dzięki takiej zadziwiającej zbieżności słów jeszcze tego samego wieczora, powróciwszy z gór do naszej bazy w gościnnych pokojach klubu Libańczyków, mogliśmy się cieszyć z odkrycia bodaj dwóch czy trzech niewielkich jaskiń wskazanych nam przez pasterza kóz w nieeksploatowanym dotąd rejonie Gór Antylibanu.
Jaskinia L-1 (szkic): plan i przekrój
rys. Wojciech Przybyszewski
♦
Podczas tej samej wyprawy (a właściwie w czasie przeznaczonym nie na eksplorację jaskiń, lecz na turystykę i wypoczynek) raz jeszcze umiejętności lingwistyczne uczestników wyjazdu bardzo nam się przydały. Było to pod koniec wyprawy, kiedy to pojechaliśmy całym zespołem do miasta Baalbek zwiedzić znajdujące się tam światowej sławy zabytki – świątynię Jowisza z zachowanymi słynnymi sześcioma dwudziestodwumetrowymi kolumnami, a także znajdującą się w jej pobliżu mniejszą świątynię Bachusa, która przed kilkunastu laty nieco ucierpiała w czasie drugiej wojny libańskiej (2006).
Los chciał, że kiedy zwiedziliśmy już znajdujące się na liście światowego dziedzictwa UNESCO niezwykłe budowle, zorientowaliśmy się, że na terenie zabytkowych ruin jeszcze tego samego wieczoru odbędzie się koncert muzyki poważnej z udziałem światowej sławy Wielkiej Orkiestry Symfonicznej z Moskwy. Zmierzchało się, kiedy zobaczyliśmy podjeżdżające w pobliże głównego wejścia do zabytkowego kompleksu eleganckie limuzyny, z których wysiadały, jedna po drugiej, ubrane w wieczorowe stroje pary melomanów. Biletów wstępu na koncert, oczywiście, już nie było, ale gdyby nawet były – czy mogłaby pozwolić sobie na ich zakup szóstka przybyłych z odległej Polski grotołazów?
I właśnie wtedy, kiedy przy bocznym wejściu na teren zabytkowych budowli, na niewielkim placyku Stefan kończył z mozołem parkowanie naszego „Gazika”, dostrzegliśmy nadjeżdżające powoli dwa wielkie autokary ozdobione napisami cyrylicą, które bez najmniejszych wątpliwości mówiły o tym, że właśnie nadjechali oczekiwani artyści.
– Izwinitie, pażałsta. Mnogo u was czełowiek? – zgadnąłem tęgiego mężczyznę taszczącego jakiś wielki instrument w czarnym futerale (prawdopodobnie tubę).
– Nu, mnogo – odparł zdumiony, słysząc ojczystą mowę. – A was skolko?
– Wsiewo szest’ człowiek. Wsie w takom-to uniformie. My pieszczerniaki iz Polszy. Pajdiom wmiestie, pażałsta? U nas niet biletów – wyjaśniłem uczciwie, niczego nie owijając w bawełnę.
Po chwili cała nasza grupa – niczym bagażowi usługujący światowej sławy muzykom (ubrani w nienagannie czyste, jednolite stroje wyprawowe „Safari”, uszyte specjalnie dla nas w Krawieckiej Spółdzielni Pracy „Żoliborzanka” w Warszawie), każdy z instrumentem w ręku, wmieszawszy się w blisko stuosobowy zespół moskiewskiej orkiestry – dostała się na zaplecze zbudowanej wśród ruin drewnianej sceny. Nie ma najmniejszej wątpliwości: wspomnienie tamtego egzotycznego nocnego koncertu długo pozostanie nam w pamięci.
♦
Popisy lingwistyczne nie były jednak, co oczywiste, celem naszej ekspedycji. A ponieważ na temat właściwej eksploracji jaskiń podczas wyprawy „Liban Speleo ‘73” opublikowane już zostały w „Wiercicy” stosowne artykuły – może więc, już na koniec tych nieuczesanych wspomnień, dobrze będzie jeszcze przedstawić krótki opis wydarzenia, które otworzyło nam drogę do wspomnianych jaskiń.
Bodaj już następnego dnia po powrocie z pierwszej naszej poszukiwawczej akcji (tej z pasterzem kóz w tle i „Dziadkiem” Glanowskim konwersującym po arabsku) odebraliśmy w klubie dziwne zaproszenie. Mieliśmy pojechać wysoko w góry – schludnie ubrani, ale zabrawszy ze sobą pewną ilość jaskiniowego sprzętu, ciuchy do przebrania, kaski i czołówki. Tam, w położonej nieco na uboczu eleganckiej willi należącej do jednego najbardziej szanowanych i majętnych Libańczyków, miał się właśnie rozpocząć doroczny zjazd rodzinny, urządzany nie po raz pierwszy przez gospodarza posiadłości na cześć obchodzącego w tym dniu urodziny seniora familii.
Przyjęcie było godne dłuższego opisu, ale ponieważ umówiliśmy się, że będziemy już zmierzać ku końcowi wspomnień, poprzestańmy na tym, że po ceremonii przywitania się z siedzącym po drzewem, w ogrodowym fotelu sędziwym jubilatem i spełnieniu kilku szybkich toastów anyżówką na cześć rodziny zostaliśmy wtajemniczeni w pewien sekret, który od paru dni nie dawał naszemu gospodarzowi spokoju. Kilka metrów od domu, w ogrodzie, w którym jak co dzień pracował jeszcze niedawno ogrodnik, stała się rzecz niezwykła: wbity w ziemię szpadel zniknął gdzieś bez śladu! Za to w miejscu tego zadziwiającego wydarzenia ukazał się kopiącemu niezbyt regularnego kształtu, wielki na szerokość człowieka, ziejący chłodem i tajemnicą otwór prowadzący w nieznane, który rezolutny pracownik niezwłocznie zakrył płaskim kamieniem. Czyżby w ogródku naszego gospodarza znajdowała się jaskinia?
Jaskinia L-2 (szkic): plan i przekrój
rys. Wojciech Przybyszewski
Po nieznacznym poszerzeniu otworu i zrzuceniu do czeluści liny zjechaliśmy z Prackiem i Dziadkiem, jeden po drugim, na dół suchego jak pieprz, ozdobionego resztkami dawnej szaty naciekowej, pobieżnych pomiarów i około pięćdziesięciometrowego, jak się okazało, jaskiniowego dzwonu (w sprawozdaniu z wyprawy jaskinię tę oznaczyliśmy symbolem L-2). Przeprowadzenie szkicowania nowo odkrytej „dżury” zajęło nam godzinkę. Ale największe nasze zdziwienie, już po wyjściu na górę po metalowej drabince i wystawieniu głowy ponad powierzchnię ziemi, wzbudził widok gapiów, którzy tłumnie ściągnęli tu z okolicznych wiosek. W oczekiwaniu na nasz powrót wieśniacy ogrzewali się przy rozpalonym w pobliżu ognisku, górska noc była już bowiem chłodna. I wtedy podszedł do mnie naczelnik którejś z tych wiosek, pytając przez tłumacza:
– Znalazłeś tam, na dole, jakąś wodę? W górach jej nie ma, dlatego że już dawno uciekła do dżury. Bez wody nie ma życia. Czy widziałeś tam płynącą rzekę?.
Moja przecząca odpowiedź nie usatysfakcjonowała naczelnika. Poprosił, bym sprezentował mu szkic jaskini, który trzymałem w ręku.
– Po co ci to? – spytałem zadziwiony.
– Tam musi być woda! Kiedy stąd wyjedziecie, spuścimy na dół powiązane ze sobą drewniane drabiny. Zejdziemy w głąb i znajdziemy wodę.
Zrozumieliśmy wtedy, że dla nas jaskinie są tylko piękną przygodą, a dla Libańczyków, zamieszkałych wysoko w górach i zmagających się z dostępem do słodkiej wody – nadzieją na lepsze życie.
Autor podczas wyprawy „Liban Speleo ‘73”
arch. Wojciech Przybyszewski
♦ ♦ ♦
Wygrzebane z lamusa
W roku 1981 po raz wtóry sięgnąłem do lamusa. Tym razem dłużej nieco musiałem szperać, by znaleźć to, o co mi chodziło. A pomysł wypłynął podczas porządkowania moich slajdów. Na jednym z nich widoczny jestem ze Zdzisiem Glanowskim podczas szkicowania nowo odkrytych partii Faour Dary w 1973 roku. Nigdy nie było okazji, by zaprezentować jak wyglądają owe „salki z imionami”, które tylko dzięki wyjątkowo niskiej wodzie w jaskini udało nam się wówczas wyeksplorować (por. „Wiercica” nr 22). Do sporządzenia normalnego planu nie byliśmy przygotowani. Pozostał więc tylko ten szkic…
Ostatecznie nie wiadomo, kiedy ponownie dotrze ktoś do syfonu końcowego w jaskini Faour Dara i pomierzy ten odcinek korytarza. Dlatego spójrzmy na to, co udało się naszkicować w sierpniu 1973 roku, bezpośrednio po powrocie z jaskini.
Końcowe partie jaskini Faour Dara (Liban)
rys. Wojciech Przybyszewski
źródło: „Wiercica” nr 42 (1981), s. 37
Postscriptum
Nasz udział w zjeździe rodzinnym El G… (pozostawmy nazwiska i nazwy rodów w dyskrecji, nie ze wszystkimi bowiem związanymi z nimi, a tu przypomnianymi wydarzeniami ich posiadacze mogliby chcieć się identyfikować), którego w naszym gronie nazywaliśmy po prostu „premierem”, nie pozostał bez echa. A trzeba dodać, że owo określenie (pierwszy, o ile pamiętam, użył go Robol) miało swoje głębokie uzasadnienie. Gospodarz familijnego przyjęcia w górach (nie senior rodu przysypiający w fotelu pod drzewem) zajmował w tym czasie w Libanie wysoką pozycję społeczną. Z zawodu prawnik, piastował jakieś ważne stanowisko w rządzie, był bardzo bogaty i dobrze ustosunkowany. Kiedy więc, zadowoleni z wystawnego przyjęcia i nocnej eksploracji jaskini na podwórku milionera, żegnaliśmy się z gospodarzem, wymieniliśmy się jeszcze adresami.
– Zapraszamy do Polski, skoro w niej nie byłeś – mówiliśmy na odchodnym, nie przypuszczając, że ta niewinna, kurtuazyjna propozycja zaowocuje niebawem (bodaj po niespełna roku), już w Warszawie, pełnym zadziwień i niespodzianek zamieszaniem.
♦
Telefon w siedzibie klubu, mieszczącego się wtedy przy ulicy Świętokrzyskiej 32 w Warszawie, zadzwonił w poniedziałek, około osiemnastej, mniej więcej w połowie cotygodniowego zebrania.
– Jakiś facet mówi, że jest na lotnisku. Rozmawia po francusku. Kto z nim pogada?
Prosząc o chwilę ciszy, co było o tyle zrozumiałe, że w czasie naszych zebrań zawsze panował taki harmider, że trudno się było wzajemnie usłyszeć, słuchawkę przejęła Pewa. Po chwili:
– To ten milioner z Libanu, El G…, nasz „premier”. Właśnie przyleciał z Ameryki Południowej, gdzie kupił trzy limuzyny. Teraz czeka na nas, byśmy go odebrali z lotniska i zawieźli do hotelu.
Jej relacja, przy instynktownie zasłoniętym ręką mikrofonie w słuchawce, jak zawsze była spokojna i rzeczowa.
– Dobra. My szukamy miejsca w hotelu, a wy jedziecie na lotnisko!
Decyzja Robola była błyskawiczna i wcale nas nie zaskoczyła. Tyle tylko, że jak się rychło okazało, w żadnym warszawskim hotelu nie było już miejsca. Nawet dla milionera.
Tak więc niespodziewany gość (niespodziewany, choć przecież zapraszany) wylądował ostatecznie w prywatnym mieszkaniu u Małej, która mieszkała wtedy z rodzicami na Grochowie.
„Ot, zwykła polska gościnność” – powie ktoś – „jej rodzice odstąpili przyjezdnemu swoją sypialnię i tyle”. Inaczej zapamiętał to nasz milioner. Jakiś czas po jego powrocie do Libanu otrzymaliśmy list, w którym, dziękując za udzieloną gościnę, napisał, że zwiedził cały świat, nocował w najwspanialszych hotelach i oficjalnych rezydencjach, ale maleńki pokoik w mieszkanku przy ulicy Kordeckiego pozostanie dla niego najpiękniejszym wspomnieniem z Warszawy. Nie omieszkał też dodać, że podobnie miło wspomina uroki zorganizowanego na drugi dzień wieczoru pożegnalnego z klubowiczami, który spędziliśmy – siedząc na podłodze, popijając czerwone wino i śpiewając piosenki jaskiniowe – w mansardzie (na Pradze, przy Markowskiej, gdzie wtedy mieszkałem).
– Och, co to ta „mansarda”? Co to za lokal? – pytał nas, mając zapewne zupełnie inne wyobrażenie zaplanowanego miejsca spotkania, kiedy szliśmy już na nie, skręciwszy z Targowej w Ząbkowską.
Może więc, już na koniec wspomnień, jeszcze tylko dwa słowa o tym, w jaki sposób nasz gość zaplanował swój trzydniowy pobyt w stolicy, i co – poza wspomnieniami – z tego pobytu wywiózł.
Zwiedzać zabytków nie chciał. Zadowolił się tylko krótkim spacerem po Starówce. Za to z upodobaniem kazał się wozić taksówkami do wszystkich warszawskich „Cepelii”. Tam, nie patrząc na ceny, wybierał najrozmaitsze rękodzieła: łowickie stroje damskie (6 kompletów) i, dla siebie, jeden męski, haftowane obrusy i serwety (komplet na 24 osoby) i kryształowy zestaw karafek oraz kieliszków do napojów wyskokowych (obliczony na takąż liczbę osób). Przy czym niczego nie kupował, tylko prosił, by mu to odłożyć „na jutro”.
Drugiego dnia nabył do tego 12 butelek „Wyborowej”, po czym, wypatrzywszy wcześniej salon „Polskich Nagrań” przy Nowym Świecie, kazał się tam natychmiast zawieźć. W sklepie zaordynował po angielsku lekko przestraszonemu sprzedawcy:
– Ma pan dużo płyt. Chcę je kupić. Proszę zapakować wszystkich Chopinów!
Trzeciego dnia rano (samolot odlatywał wczesnym popołudniem) raz jeszcze odwiedziliśmy te same „Cepelie”. Tam nasz „premier” błyskawicznie dokonał zakupów, a kiedy zobaczył, że jego pamiątki z Polski nie mieszczą się już w bagażniku taksówki, zakrzyknął:
– Walizki! Trzy duże, skórzane walizki!
Na lotnisku, żegnając się z gościem, zapytaliśmy nieśmiało, co zrobi z tymi zakupami.
– To będzie piękny dzień – powiedział. – Kiedy znowu całą familią spotkamy się na urodzinach seniora, stół będzie zasłany polskim obrusem, ja i sześć moich sióstr ubierzemy się w polskie stroje i przy muzyce Chopina będziemy polską wódką wznosić toasty za zdrowie zebranych. No, i opowiem im o mojej wizycie w Polsce.
A na odchodnym zapytał:
– Strasznie dużo policzyli mi za nadbagaż. Trzeba zapłacić, a wydałem wszystkie moje pieniądze. Macie może pożyczyć trochę złotówek?
Wojciech Przybyszewski
„Wiercica” nr 87-1 (grudzień 2024); s. 15-19
„Wiercica” nr 42 (czerwiec 1981), s. 37
* * *
Przeczytaliście właśnie obrazki z wyprawy i o tym, co było potem.
Sprawozdanie z wyprawy, autorstwa Wojciecha Przybyszewskiego, który był kierownikiem akcji jaskiniowych, znajdziecie tu:
► Wojciech Przybyszewski – „Liban Speleo ‘73” ◄