[Arniemu]
Wczesne czarterowe rejsy Pogorii to dość szczególny rozdział jej dziejów.
Teraz Pogoria pływa prawie wyłącznie w czarterach, ale powstała jako żaglowiec szkolny dla młodych ludzi, którzy morza nie widzieli nigdy w życiu, za to pilnie oglądali telewizyjny program „Bractwo Żelaznej Szekli”. Ponieważ wszystko było wówczas państwowe, więc i koszty tej działalności miały pochodzić z kiesy państwowej, co zresztą w owych czasach wydawało się dość naturalne.
Rok urodzin Pogorii – 1980 – był wstrząsową końcówką gazetowej prosperity PRL i żadna prasa, nawet najbardziej czerwona, nie wyrywała się już z udowadnianiem, że Polska Ludowa jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. To, że akurat wtedy właściciele PRL zrobili z Pogorii kozła ofiarnego, na którego zrzucać mogli tragiczne efekty prowadzonej przez dziesięciolecia rabunkowej gospodarki, jest zupełnie inną historią.
Faktem było jednak, że na Pogorię pieniędzy nie starczało, więc jej armator – a był nim Polski Związek Żeglarski i jego mniej lub bardziej dziwne agendy – postanowił, że żaglowiec powinien na siebie zarobić. Tak przynajmniej głosiła wieść oficjalna, bo w praktyce zarabiane w czarterach pieniądze znikały w paszczy jednego z urzędów w randze ministerstwa sportu (konkretnie: GKKFiS – jeśli ktoś nie wie, jak się ten skrót rozwija, niech się cieszy).
Teoretycznie część zarobionych przez Pogorię pieniędzy ministerialny moloch miał przekazywać na potrzeby Pogorii (przepraszam za idiotyzm logiki zdania, ale to nie moja wina), jednak w praktyce, gdy Kapitan żaglowca wydał kiedyś w Niemczech kilkadziesiąt marek na dakronowe nici do żagli, absolutnie nie do kupienia w PRL, został postawiony do raportu i zgromiony za szastanie i niezgodne z przepisami wydawanie „nie swoich środków dewizowych”. Kto naprawdę wydawał wówczas te pieniądze – nie wiem, ale że Pogoria nie była pierwszym, ostatnim ani jedynym okradzionym przez system i jego czynowników, więc zostawmy tę sprawę na później, czyli „na nigdy”.
Wczesne pogoriowe czartery przypadały w dodatku na czas stanu wojennego. Zwyczajnym ludziom paszportów wtedy nie wydawano w ogóle, więc nie było co nawet myśleć o „masowym udziale młodzieży” w rejsach morskich.
Pierwsza umowa czarterowa zawarta została jesienią 1981 roku, a więc tuż przed ogłoszeniem wojny polsko-jaruzelskiej. Kontrakt był tak obwarowany, że w przypadku jego zerwania PZŻ (dokładnie „Interster”) musiałby płacić bajońskie sumy. Kiedy więc ktoś tam „na górze” dokładnie policzył ewentualne straty, machina ruszyła. Załoga, wybrana osobiście przez Kapitana – prywatnie obiecaliśmy mu, że nie „zsiądziemy”[1] – dostała służbowe paszporty z Centralnego Ośrodka Sportu (sic!), pewnie nie bez błogosławieństwa prezesa PZŻ-u.
W pierwszy rejs dla płatnych pasażerów Pogoria wypłynęła 8 czerwca 1982 r. do Kilonii.
Czarter trwał do końca miesiąca i był tak owocny, że 12 lipca barkentynę – z tą samą załogą – natychmiast wysłano na światowe regaty wielkich żaglowców urządzane przez Sail Training Association. Były one sponsorowane przez producenta whisky Cutty Sark i dlatego nazywały się Cutty Sark Tall Ships’ Races. W Polsce nazywano je krótko „Operacja Żagiel”.
Napisana w rejsach zarobkowych ballada „Czarter blues” ujmowała te początki w taki sposób:
Miał to być piękny szkolny żaglowiec
I młodzież miała na nim żeglować.
Dziś zęby szczerzy tu kapitalizm,
Bo PZŻ walutę chce rachować!
Były to czasy, kiedy nauczyciel w PRL zarabiał – według czarnorynkowego (więc realnego) kursu waluty – 12-15 dolarów miesięcznie. Pięć RFN-owskich marek (ok. 2 dolarów) na głowę dziennie, które płacił PZŻ marynarzom czarterowym, plus napiwki od „wdzięcznych turystów”, były stawką na tyle atrakcyjną, że w czarterowej załodze pełno było notabli różnej maści. Nazywało się to co prawda: „praktyczne zapoznanie z samodzielną działalnością gospodarczą żaglowca w celu podniesienia jakości jego dalszej eksploatacji”, ale jak go zwał, tak zwał: notable zmywali naczynia w pentrze i podłogi w kambuzie, sprzątali turystyczne pawie i serwowali posiłki w kelnerskich liberiach za dwudolarową stawkę dzienną i napiwki, które w najgorszym układzie dniówkę podwajały.
Załoga dzieliła się na dwie grupy, równe w płacach i pracy: pokładową – znającą barkentynę „od podszewki” i hotelową – z żaglowcem obeznaną… powiedzmy: nieco mniej.
„Hotelarze” rzadko kłócili się z „żeglarzami”, a jeśli nawet – były to raczej towarzyskie przekomarzania niż kłótnie, bo na ogół wszyscy pomagali wszystkim i byli zaprzyjaźnieni. Zdarzało się, że do załogi dostawali się osobnicy, którzy o pracy i odpowiedzialności zespołowej nie mieli większego pojęcia, ale oni bardzo szybko znikali z pokładu i – na szczęście – więcej nie wracali.
Jak i co zrobić – zaraz się dowiesz,
Stu instruktorów naraz ci powie.
Lecz kiedy śmieci trzeba posprzątać,
Słyszysz: „Nie było tego w umowie!”
Pięć marek dziennie było stawką atrakcyjną, ale w porównaniu z zarobkami zachodnimi i zyskami, które później znikały bezpowrotnie w biurokratycznej dali – śmieszną. Załoga czarterowa zdawała sobie z tego sprawę, ale że głos ludu pracującego w PRL-u liczył się jedynie teoretycznie, więc cóż było robić – zostawał tylko „Czarter blues”:
Żeglarzu, żyły z siebie wypruwaj,
Chociaż cholera cię bierze!
Czyść kible z pawi i brasuj reje –
Kto inny owoc pracy twojej zbierze!
Pieniądze „etatowe” nie były jednak głównym magnesem czarterów. Dla wielu osób (bo nie dla wszystkich) zachętą była przede wszystkim – co tu kryć – możliwość mniejszego czy większego handlu z wykorzystaniem bezcłowej strefy Kanału Kilońskiego, co zarobki nie tyle pomnażało, ile potęgowało. Dla wszystkich atrakcyjne było wyrwanie się z peerelowskiej szarzyzny i towarzyskie uroki jachtingu, który – w przeciwieństwie do żeglarstwa, uprawianego na morzu – uprawiany był w portach.
Zdjęcie grupowe załogi polskiej i czarterowej; kapitan Andrzej Marczak, w granatowym swetrze, stoi w środku
Towarzyska strona rejsów czarterowych spędzała sen z oczu Kapitanowi: jak bowiem wychodzić w morze i podnosić żagle o dziewiątej rano, kiedy część załogi po wieczornym zacumowaniu znikała i wracała prosto na podniesienie bandery, odbywające się o ósmej?
Ludziom, było nie było dorosłym i wydawałoby się dojrzałym, Kapitan początkowo przemawiał do rozumu. Gdy to nie pomagało, uciekał się do środków radykalnych:
najpierw, pod groźbą odesłania do kraju, nakazywał powrót na statek do dziesiątej wieczorem, później – zabraniał wyjścia w ogóle.
Wtedy spotkania w towarzystwie mieszanym, również narodowościowo, odbywały się pod, na i nad pokładem, były więc kolejne reprymendy. Po jakimś czasie aktywność towarzyska zmordowanej do cna załogi ustawała, więc Kapitan, który miał miękkie serce, w nagrodę za dobre sprawowanie zakazy uchylał i wszystko zaczynało się od początku.
Gościnność polska słynie szeroko,
Lecz choć jesteśmy wszyscy dorośli
Obowiązuje „Kapitänstunde”
I o dziesiątej wyganiają gości!
Polityka prowadzona przez armatora polegała na dążeniu do jak największych oszczędnościach: na żaglowcu (patrz casus: zakup nici) i na załodze. Gdy ochmistrz kupował „towary luksusowe” (np. coca-colę w puszkach), miały one być „wyłącznie dla pasażerów czarterowych”. Również jadłospisy załogi i gości miały się zdecydowanie różnić, do czego jednak nie dopuścił ani Kapitan ani Kucharz.
Również menu załogi miało się zdecydowanie różnić od menu gości, do czego nie dopuścił ani Kapitan ani Kucharz.
Arni Copa – kuk, a z nim Ingrid i Tina (lipiec 1982)
„Czarter blues” skwitował to jednak po swojemu:
Na białych żaglach dumnie wypiętych
Żelaznej Szekli szczerzą się znaki.
Załoga szczerzy dziąsła czerwone –
Z owoców dzisiaj, znowu buraki!
Polityka armatora – zgrzebna i sknerska wobec załogi – na zewnątrz była… dziś powiedziałoby się: o zasięgu globalnym.
Podczas Operacji Żagiel działacze armatora uznali, że nawiązali odpowiednie kontakty i zaczęli snuć dalekosiężne plany, mające spuścić deszcz zielonych papierków na firmę, a przy okazji i na nich. Najbliższy plan zakładał wysłanie Pogorii na zimę 1982/83 w rejs czarterowy na trasie Las Palmas – Casablanca z odgałęzieniami. Podpisanie kontraktu zasadniczego przewidziano na październik 1982 roku w Hamburgu. Pogoria miała się tam stawić na Bootmesse, popływać przez tydzień czy dwa z turystami po Łabie, a potem ruszyć na ciepłe i zasobne w dolary morza.
* * *
W październiku w Hamburgu była taka mgła, że z rufy nie było widać dziobu i o żadnych pływaniach nie było mowy. Staliśmy więc tydzień przy kei i prowadziliśmy intensywne życie towarzyskie pod pokładem, bo na balangi lądowe nie było pieniędzy, a układy „domowe” wśród tubylców mieliśmy tylko w Kilonii.
Tuż po obłożeniu cum pojawiło się na kei kilku Polaków – emigrantów politycznych. Nie odezwali się do nas ni słowem, spojrzeli jak na morderców, rozstawili na pomoście transparent Solidarności, jeszcze coś w rodzaju „Precz z bandą Jaruzelskiego” i tak trwali.
Zapraszaliśmy ich kolejno: na śniadanie, obiad, podwieczorek, ale zbywali to wzgardą i docinkami, że z pachołkami reżimu nie chcą mieć nic wspólnego, że możemy sobie aresztować i wlec siłą do kraju frajerów, ale nie ich, bo oni nigdy dobrowolnie nie oddadzą się w nasze wredne czerwone łapy. Dziwiło nas to mocno, bo w Kilonii prawie codziennie na Pogorii gościły grupy rodaków z najświeższej emigracji, ale cóż było robić.
Dokładnie o 16:00 demonstrujący zwinęli swoje zabawki i znikli.
Pojawili się następnego dnia o 9:00 rano, stali do czwartej i znów znikli.
Na kei ruch był żaden. Co jakiś czas z mgły wyłaniali się tylko policjanci, patrząc, czy demonstranci są grzeczni i nie ma burd, co powiedzieli nam po cichu.
Mgła stała jak bita śmietana, a zimno i wilgotno było jak cholera.
Trzeciego bodajże dnia jednego z demonstrantów „przycisnęło”, zwłaszcza, że chłopcy dla rozgrzewki ciągnęli piwko, wyjmowane z dużej torby. Wysikać się z kei do morza w RFN, w dodatku pod okiem policji – tego nie odważyliby się zaryzykować nawet najodważniejsi. Do przybytku lądowego było daleko, dobry kwadrans marszu. Trudno darmo: „przyciśnięty” pożegnał się z kolegami, przeżegnał, ucałował gościnną keję niemiecką i zapytał wachtowego, czy może skorzystać.
Na Pogorii do WC schodzi się pod pokład. Gdy młody nieprzejednany zniknął w przybytku dla spieszonych pomazańców, Arni-kuk – mrucząc „No, ja mu pokażę pachołka i czerwone łapy reżimu!” – zastawił stół. Na białym obrusie pojawił się baleron, sery, szynka, chleb biały i razowiec, waza z zupą (chyba ogórkowa na wędzonce, ale głowy nie dam), Wyborowa i Żywiec.
Protestant wyszedł z kingstona lekko jak ptaszek. Gdy przechodził koło stołu, Arni rzucił:
– Może coś na ząbek?
Po godzinie tamci z kei nie wytrzymali. Najbardziej gniewny zażądał oficjalnie widzenia z Kapitanem i wypuszczenia kolegi z aresztu statkowego, strasząc policją.
Ten pierwszy, słysząc głosy z zewnątrz, oprzytomniał i przypomniał sobie nagle, co jest grane. Wygramolił się zza stołu, przy którym już siedziała chyba cała załoga (wszystkiego z tuzin marynarzy), zapytał grzecznie, czy może zaprosić kolegów i wyleciał na pokład.
– Chłopaki! – zawołał – Nie ma poruty! Chodźcie na dół!
Oczywiście – chłopcy nie widzieli polskiego jedzenia od prawie roku, klepali biedę emi/imigrancką, a stojąc od 9:00 do 16:00 dorabiali do skromnego zasiłku. Zanim więc siedli za stół, pożyczyli od nas jakieś linki i przymocowali transparenty do kei. Co prawda najpierw mieli pomysł, by przywiązać je do naszego relingu, ale krótkie „Chyba żeście panowie oszaleli?”, rzucone z między Kapitańskich zębów i fajki, zdecydowało o opcji niezależnej od żaglowca.
Dalej było już normalnie. Chłopcy pojawiali się rano, wyjmowali swoje transparenty z pogoriowych bakist („po co nosić tam i nazad?”), mocowali je do pomostu i biesiadowali z nami do późna w noc, zawsze jednak zwijając sztandary o 16:00.
Tak działo się do końca naszej wizyty. Z powodu mgły nie było czarteru hamburskiego i napiwków. Z powodu… czy ja zresztą wiem, z jakiego powodu…, dość że działacze nie podpisali umowy na półroczny czarter kanaryjski, z Hamburga wróciliśmy więc prosto do Gdyni. Nawiasem mówiąc, dla naszej antarktycznej piątki tak zaczęła się przygoda ze Szkołą Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, ale to jest zupełnie inna historia.[2]
Podczas wspólnych biesiad zapytaliśmy gości, czy nie skombinowaliby dla na jakichś polskich wydawnictw emigracyjnych. Chłopaki przynieśli kilka worków literatury: książek, numerów paryskiej „Kultury”, „Zeszytów historycznych” – – wszystko w wydaniu specjalnie dla przemytników. Jeśli ktoś tych edytorskich curiosów nie widział, niech żałuje: książki miały format miniaturowy i czytać je mogli tylko najwytrwalsi – ja na przykład nie byłem w stanie przeczytać niczego, jeśli nie miałem lupy.
W pierwszych rejsach znające się wcześniej z lądu grupki przyjaciół, wpierw dyskretnie, a później coraz głośniej dyskutowały i zastanawiały się, kto na pokładzie pełni funkcję „człowieka Majora”, czyli (gdyby kto nie zrozumiał) wtyki bezpieki. Było to o tyle istotne, że praktycznie wszystko, co wieźliśmy do kraju – włącznie z zagranicznymi pieniędzmi – podlegało ocleniu, a niezgłoszenie towaru czyniło nas automatycznie przemytnikami i mogło zblokować paszport na następne rejsy. Z kolei wpis do deklaracji powodował oclenie w takiej wysokości, że przywóz przestawał się opłacać. Wiedziały o tym obie strony, więc kwestia była negocjowalna: celnicy stemplowali czyste deklaracje, ale wcześniej musiał nastąpić podział łupów. Proporcje podziału zależały od tego, co celnicy zobaczą, lub czego się dowiedzą – i tu właśnie zachodziła obawa, czy „człowiek Majora” ich w tej materii nie oświeci.
Do zdemaskowania sabotażystów gospodarczych nie trzeba było nawet „czarnej brygady”, która według podań szeptanych potrafiła odkręcać płyty boazerii ze ścian – wystarczył jeden celnik w pomieszczeniu nie tym, co trzeba, bo i na żaglowcu tak dużym jak Pogoria, trudno było schować używane (choć prawie nowe!) pralki, trzymetrowe rulony dywanów, paczki z dżinsami czy kartony ze spirytusem „Kastor” zwanym powszechnie „Śmierć marynarza”.
Działalności „człowieka Majora” nie odczuliśmy jednak ani bezpośrednio, ani później. Możliwe więc, że wtyczki nie było, albo że jej zadanie polegało na zupełnie czym innym (na czym?).
Niemniej „Czarter blues” podsumował te dyskusje i niepokoje na swój sposób:
Na statek wpada czarna brygada,
„Major” na pewno coś o tym wie!
A na załogę strach blady pada:
„Chowaj dolary! Kto żyw ratuj się!”
Na morzu, literaturę, którą zabraliśmy ze sobą, postanowiliśmy zawinąć w żagiel bombramrei, a więc rei najwyższej, dobre 30 metrów nad pokładem: jeśli celnicy chcą, niech się wdrapują! – zresztą chyba nic innego nie przyszło nam do głowy. Wiadomo było jedno: przemycanym towarem trzeba się z celnikami podzielić, a za „bibułę” się siedzi, bo polityka władz pod w tym względem była bezwzględna.
W Gdyni czekali na nas WOP-iści z celnikami.
Powitanie było tradycyjne: „To ilu zostało, panie kapitanie?”
Na krótkie warknięcie Kapitana „Nikt!”, oficer WOP-u zrobił głupawą minę i powtórzył pytanie.
Gdy powtórzyła się i odpowiedź, szef celników szturchnął WOP-istę w bok i wymownie podniósł brwi. Kapitan, Intendent i obsługujący kapitański salon marynarze znali to już dobrze, bo podobnie – choć czasem bardziej dosadnie – reagowali oficjalni reprezentanci PRL, gdy załoga wracała w komplecie (całym komplecie!) z poprzednich czarterów.
Po WOP-iście wziął się do dzieła szef celników. Zgodnie z tradycją najpierw postawił pustą teczkę na podłodze kapitańskiej kabiny. Wnoszący wódkę Intendent, którym był Wojtek Przybyszewski, „powinność służby swej rozumiał”, więc dyskretnie teczkę podjął i wyniósł. W progu dogoniły go słowa: „Jakbyście mieli rajstopy, to moja stara nosi czterdzieści osiem”.
Teczka wróciła pełna. Celnik, nie zaglądając – bo nie ma to jak zaufanie miedzy dżentelmenami – podniósł ją z ziemi, ocenił wagę, pokiwał głową (Intendent powinność służby swej rozumiał DOBRZE) i wziął się do wypełniania papierów.
Po jakimś czasie zapytał:
– A literaturę jakąś pan tam włożył?
– Jaką literaturę!? – żachnął się Wojtek, pamiętając, że dżinsy „Montana”, rajstopy i spirytus to tylko kontrabanda, a książki paryskiej „Kultury” to kontrrewolucja. – My? Literaturę? My nic takiego do ręki nigdy w życiu!
– No, no – powiedział celnik. – Rozumiem, rozumiem. Ale celnicy też ludzie, nie? Też chcą wiedzieć, co się na świecie mówi. Trochę poczytać. Wie pan co? Żeby nie było „do ręki”, to pan włoży trochę „tego” pod materac na pierwszej koi z lewej strony w pierwszym kubryku. A któryś z moich chłopaków to weźmie i będzie dobrze.
– A później co? – spytał Wojtek, bo on jest z tych dokładnych. – Raport?
– Jaki raport? Coś pan! Jesteśmy ludźmi, czy nie? – obruszył się ober-celnik. – No, niech pan coś tam zarządzi.
Zarządzenie Intendenta jednego z nas kosztowało wycieczkę na najwyższą reję. Celnicy nie wiedzieć kiedy „zniknęli bibułę” i po konsumpcji napojów wyskokowych rozstali się z nami – jak mówił Marek Hłasko – ogólnie rozcałowani.
Resztę książek – było tego, bez przesady, kilkanaście kilogramów – wyciągnęliśmy z żagla dopiero w stoczni. Dalszych przygód z „zarzewiem kontrrewolucji” nie było żadnych: większa część trafiła do ludzi, trochę zostało w naszych bibliotekach. W ten sposób pierwszy raz wpadła mi w ręce powieść Bukowskiego „I powraca wiatr” oraz „Wierny Rusłan” Władimowa – ledwie zdążyłem je przeczytać, natychmiast zginęły, pożyczone przez kogoś na „góra trzy dni”. Ich treść pamiętam jednak doskonale do dziś.[3]
O przemycie bibuły „Czarter blues” nie mówił nic – był to ostatni rejs w sezonie i tekst nie miał kiedy powstać. Kończył się zwrotką, którą podczas pożegnań śpiewaliśmy najgłośniej, żeby bez pudła usłyszały nas „odnośne czynniki”:
Aż wreszcie Gdynia i port jachtowy,
Już kontrabandę wszyscy ukryli.
WOP-istę celnik ukradkiem szturcha:
„Popatrz frajerów! Wszyscy wrócili!”
Po niej był już tylko refren:
To czarter blues,
To czarter blues,
To czarter blues!
– I już!
Muzyka, słowa i tekst: Kazimierz Robak, 1982-1997
Fragment tego tekstu opublikowany został w magazynie żeglarskim „Jachting” (nr 3/2005).
Fotografie (lipiec 1982): Heinz Busch (Lubeka) dzięki uprzejmości Jego i Wojciecha Jacobsona.
[1] Rozumiem, że dziś, co młodszym, słowo „zsiąść”, w znaczeniu innym niż dosłowne, kojarzyć się może jedynie z procesem kwaśnienia mleka. Wówczas znaczyło to również zejście z pokładu w zachodnim porcie i prośbę o azyl polityczny.
Stan wojenny – przypominam – to: wyłączone telefony, a później zegarynka powtarzająca w tle „rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana…”; godzina milicyjna od 20-tej; lotniska pozamykane; żadnych wyjazdów zagranicznych więc żadnych paszportów; na przejazd z województwa do województwa mężczyznom w wieku poborowym potrzebne było zezwolenie z Wojskowej Komendy Uzupełnień, która najpierw, zanim papierek wydała, zastanawiała się, czy amatora podróży z Gdańska do Bydgoszczy na przykład, na parę miesięcy nie „wsadzić w kamasze” = nie powołać do wojska.
Jeśli jakiś załogant zsiadł z pokładu w porcie zachodnim, kapitan po powrocie – jeśli sam nie zsiadł – wzywany był na przesłuchania w różnych organach władzy ludowej i na ogół z dalszym pływaniem miał kłopoty.
Słyszałem – ale to być może plotki – jak to polski jacht podpłynął tuż pod Bornholm, jeden z załogantów wyskoczył za burtę i zaczął płynąć do brzegu, a kapitan, wołając „Stój! Stój!”, palił do niego z rakietnicy; reszta załogi doskonale wiedziała (nikt oficjalnie pary nie puścił), że kapitan i uciekinier to dobrzy kumple i po prostu tak się umówili, a kapitan strzelał, by mieć wytłumaczenie podczas przesłuchań przez WOP i milicję.
Stan wojenny został wprowadzony w PRL przez rząd Wojciecha Jaruzelskiego 13 grudnia 1981 r. Jaruzelski był wówczas I sekretarzem KC PZPR, prezesem Rady Ministrów i ministrem obrony narodowej, przewodził też pozakonstytucyjnej organizacji Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (WRON), która w czasie puczu administrowała Polską. Stan wojenny zawieszono 31 grudnia 1982, a formalnie zniesiono – 22 lipca (święto państwowe w PRL) 1983.
12 stycznia 2012, Warszawski Sąd Okręgowy, uznał WRON za „grupę przestępczą o charakterze zbrojnym”.
[3] Najnowsze znane mi wydania to:
Bukowskij, Władimir. I powraca wiatr… Kraków : Znak, 1999.
Władimow, Georgij. Wierny Rusłan : historia obozowego psa. Kraków : Arcana, 1999.