Przyjacielowi z Singapuru
Ffy wyszedł z szafy. Spuszczona woda zaćwierkała perliście, słonecznie, bezczelnie radośnie. „Głupia – pomyślał. – Co ją tak cieszy?” Zawrócił, energicznym szarpnięciem wyrwał armaturę i cisnął za siebie. „Teraz sobie ćwierkaj!”
Woda obraziła się.
Armatura spadła na odwłok Ggy. „Czy to już wiosna? – pomyślał. – Muszle z drzew spadają. Pora zapaść w sen zimowy.”
Zapadł.
Ffy wiercił się i kręcił. Czuł się jakoś tak… nieswojo, obco. Coś mu dolegało, ale nie wiedział, co. Coś go bolało, ale nie wiedział, czy na pewno. W pakamerze dostrzegł Kky, który z zapałem oddawał się swojej ulubionej rozrywce – wlazł do cyklotronu i ganiał, co zobaczył. Gdy przelatywał ponownie, Ffy chwycił go za mackę. Urwała się z paskudnym chrzęstem, pryskając dokoła zielono-siną substancją. Lepką jak cholera.
– Mógłbyś łykać częściej deuter – warknął Ffy. – Inaczej wszystko ci zgęstnieje i dostaniesz tyfusu. Zobaczysz, poskarżę lekarzowi!
Lecz Kky nie przejął się. Zachichotał gromko i popędził za jakąś cząstką.
Ffy ostrożnie rozerwał pancerz na oderwanej macce. Wydłubał z niej kilka atomów i sięgnął po wiszący na ścianie łańcuch. „Zabawię się trochę – pomyślał. – Zrobię reakcję.” Daremny trud.
Łańcuch popatrzył nań ponuro wszystkimi ogniwami i powiedział:
– Nie ze mną te reakcje!
– No, żesz!
Ffy jeszcze raz spróbował zainicjować chociaż małą serię wybuchów, ale łańcuch był nieugięty:
– Nie mam ochoty na amory – warknął i wpełzł pod podłogę.
Rozgniewany Ffy rozbił kilka atomów. Ale, niestety, nie przyniosło mu to ukojenia. Wciąż czuł się źle. I wciąż nie potrafił powiedzieć, co mu dolegało.
Postanowił pomedytować.
Zdmuchnął reaktor, płosząc przy okazji gnieżdżące się tam praszczury. Zebrał się w sobie, zrolował, przenicował i zastygł w pozie radosnego kata. Czuł, że potrzebna mu była duża dawka pozytywnej energii.
A tu nic.
Wetknął, na próbę, dwie końcówki do kontaktu. Zaiskrzyło – jak zawsze – zabuczało. I nic. Tylko z oddali słychać było wściekłe ujadanie Kky, gdy cyklotron wyłączył się nagle, rozpłaszczając go na przestrzeni kilku kilometrów.
„Jemu to dobrze – pomyślał Ffy. – Przynajmniej świetnie się bawi.”
Wykonał jeszcze kilka ćwiczeń relaksacyjnych. Luźne nity, jak groch, posypały się z łoskotem. Potem zaczęły odpadać elementy i organy. Dezintegracja trwała w najlepsze, a jemu humor nie wracał.
„Nie tędy droga. Trzeba znaleźć przyczynę, a nie leczyć skutki” – pomyślał roztropnie. I zaczął węszyć. Zassał sąsiednią wieś, kawałek pobliskiego lasu, kosmodrom, ptactwo domowe i dzikie oraz zgubione trzysta lat temu okulary spawalnicze. Ssałby tak dalej, gdyby nie poczuł, że zaczął wciągać własne odnóża.
To nie to. Kichnął. Poskładał byle jak, zrujnowany wszechświat i noga za nogą ruszył na poszukiwanie ratunku. Kiwał smętnie oczami na wszystkie strony, natężał receptory słuchu i inne zmysły. Irytował się coraz bardziej, gdyż przykre uczucie ssania wewnątrz stawało się coraz bardziej natarczywe. Musi być jakiś sposób. Musi być jakaś metoda. Tupał rytmicznie, wstrząsając otoczeniem.
I nagle… Po kolejny tupnięciu, nie wiadomo skąd, spadł wprost przed niego Hhy. Turlał się i turlał, bezwładny, ale wesoły. Lekko dymił na pomarańczowo, skrzypiał i trzeszczał. Po każdym uderzeniu o kamień czy skałę lakier odpadał z niego płatami. A on śmiał się serdecznie.
– Ffy! – zwołał. – Przyjacielu. Co to było? Spadłem.
Ffy wystrzelił mackę i zatrzymał kumpla. Ten otrząsnął się z kurzu. Wygładził podrapaną chitynę, wypolerował oczy. Odkręcił kurek łzowy i przemył zawiasy.
– Coś taki markotny? – spytał.
Ffy zakręcił się, zdeprymowany.
– Jakoś nie mogę znaleźć humoru – wyznał.
– Chandra? – zainteresował się Hhy.
– Coś jakby – odparł niepewnie Ffy.
– Złociutki! – zakrzyknął Hhy radośnie. – Nic się nie martw. Mam tam, na górze, lekarstwo. Tylko musimy tam wleźć. Dasz radę?
Dalej poszło już prędko. Wspinali się zaledwie kilka lat. Potem Hhy prowadził jakimiś korytarzami, zakamarkami. Tajemniczym szeptem objaśniał, że to jego sekretna kryjówka, ale komu, jak komu, ale Ffy, najlepszemu przyjacielowi, musi pomóc w potrzebie.
Niedługo potem, po kilku obrotach planet, hen spod obłoków słychać było gromki śmiech, śpiewy i pohukiwania.
Taka jest, moi drodzy, potężna moc lecznicza samodzielnie skroplonej, dwudziestoletniej, w dębowych beczkach leżakowanej, rycyny single malt.
2020-10-19
Cdn.
► ► ► Co było przedtem (czyli odcinki 1-8)
► ► ► Słowo wstępne (które coś wyjaśnia, ale niekoniecznie)