41 lat temu.
Z dedykacją dla uczestników jubileuszowego rejsu STS Pogoria w 40 lat od pierwszej Szkoły Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego.
Już podczas rejsu Operacji Żagiel ’82 nasz hymn doczekał się tłumaczenia na język angielski (a jakże, w końcu płynęliśmy na metę regat w Anglii!), a autorem przekładu był Bob Richman, jeden z uczestników międzynarodowej załogi Pogorii.
Bob Richman w mesie oficerskiej podczas pracy nad tłumaczeniem hymnu Pogorii (sierpień 1982)
fot. Kazimierz Robak
Warto przypomnieć o pewnym zabawnym wydarzeniu w Southampton, w południe tego samego dnia, w którym wieczorem wręczone zostały końcowe nagrody regat czyli w piątek 20 sierpnia 1982 r.
O tym, że pewnie wydarzy się niedługo coś ważnego na kei, przy której zacumowana była Pogoria, a za nią Dar Młodzieży, Gorch Fock i inne żaglowce, zorientowaliśmy się bladym świtem, widząc mundurowych z psami, którzy sprawdzali, czy aby na pokładach naszych jednostek, a także na samej kei w koszach na śmieci i przy pachołkach, nie ma ukrytej bomby. Gdzieś przy śniadaniu pierwsi zwiedzający zostali poproszeni o oddalenie się na kilka metrów od cumujących statków, a linię za którą przejście nie było już możliwe wyznaczyły metalowe barierki sprawnie ustawione przez służby. Wreszcie tuż przed południem zrozumieliśmy, że to co miało się wydarzyć, już się zaczęło…
Wcześniej, podczas odprawy z kapitanem Andrzejem Marczakiem, dowiedzieliśmy się, że Jej Królewska Wysokość Księżniczka Aleksandra, oficjalnie reprezentująca w uroczystościach zakończenia regat królową Elżbietę II, postanowiła wizytować stojące w porcie żaglowce.
– Spokojnie. Pójdzie na Gorch Focka i Dar Młodzieży. My jesteśmy zbyt mali. A poza tym część z was idzie za chwilę na miasto, zostanie tylko wachta portowa. No i nie mamy czystych koszulek, żeby można było ewentualnie się pokazać. Ile ich tam jeszcze zostało w zapasie – pięć, sześć? Proszę sprawdzić!
Słowa kapitana objaśniały patową sytuację, w której znaleźliśmy się nieoczekiwanie. Ale gdyby jednak księżniczka zechciała do nas podejść…
Pomysł był prosty. Wachta portowa (wypadło na „Układ Warszawski”) ubrana w świeże koszulki, będzie – jak gdyby nigdy nic – siedząc w pobliżu jachtu, przy jednym z pachołków na kei, na wyniesionych z Kociarni taboretach – przy akompaniamencie gitary (Kazik Robak) z uporem uczyć się angielskiej wersji naszego hymnu. Ci, dla których nie wystarczyło już koszulek i nie wyszli na miasto, mają się schować pod pokładem i pod żadnym pozorem stamtąd nie wychodzić. Tylko Arni (kucharz Arnold Copa) ma zgodę na wystawienie spod pokładu głowy nakrytej wykrochmaloną, śnieżnobiałą wysoką kucharską czapką.
Arni, nasz kuk; tu jest bez białej czapy, ale za to w kambuzie (sierpień 1982)
fot. Kazimierz Robak
Odbywająca się w spiekocie sierpniowego dnia wizytacja miała się już ku końcowi. Kilkuosobowa grupka z księżniczką Aleksandrą i wyróżniającym się galowym mundurem wysokim oficerem Royal Navy, doszedłszy do ostatniego kadeta z Daru Młodzieży stojącego w długim szeregu przy żaglowcu, najwyraźniej miała już zmierzać w kierunku stojących nieopodal samochodów, kiedy nagle dostrzegliśmy charakterystyczny gest wyciągniętej w naszą stronę ręki najważniejszej osobistości:
– A tam? Co tam się dzieje? Jakieś śpiewy?
I szybka decyzja:
– Podejdźmy.
Właśnie byliśmy blisko końca refrenu, po pierwszej zwrotce hymnu, kiedy zgodnie z dyplomatycznym protokołem, przerwaliśmy próbę i poderwaliśmy się ze stołków, na powitanie gości. I wtedy księżniczka Aleksandra zapytała:
– Cóż to za żeglarska piosenka i dlaczego śpiewacie to po angielsku?
Kazik w kilku słowach objaśnił, że nasz, stojący tu oto żaglowiec to Pogoria, a śpiewamy jej hymn, „którego, wpływając do gościnnego portu Southampton, nie wypadało nie przetłumaczyć na język Szekspira”.
– A możecie zaśpiewać to w całości?
Na te słowa „admirał” (tak nazywaliśmy później w naszym gronie, wspominając to spotkanie, towarzyszącego księżniczce oficera) skrzywił się okazując zniecierpliwienie, bo wiedział, że nie odmówimy prośbie.
I wtedy stało się coś niebywałego. „Makac” (Andrzej Makacewicz), czy może „Geograf” (Janusz Kawęczyński) – tu niestety pamięć mnie zawodzi – odszedł na dwa kroki od słuchających hymnu oficjeli, by zrobić im kilka zdjęć. Miał w kieszeni dodatkowy obiektyw o innej ogniskowej i w trakcie tych kilku nerwowych chwil postanowił go szybko zmienić. Niestety, cenne urządzenie wypadło mu z rąk i niechybnie, spadając na betonową płytę nadbrzeża, uległoby uszkodzeniu, gdyby nie… zawodowa sprawność jednego z ochroniarzy księżniczki, który złapał obiektyw w locie, tuż nad ziemią(!) i oddał go z uśmiechem niefortunnemu fotografowi[1].
Na koniec tego niezwykłego spotkania przy gitarze usłyszeliśmy jeszcze jedno pytanie księżniczki Aleksandry:
– Czy mogłabym otrzymać słowa tej pięknej piosenki?
Oczywiście i na to byliśmy przygotowani. Nie na darmo po śniadaniu (z myślą o takiej właśnie chwili) przepisaliśmy na maszynie „na czysto” angielską wersję naszego hymnu i ozdobiliśmy ją statkowymi pieczątkami.
– Oh, gdzieś tu powinniśmy mieć egzemplarz – odpowiedział z niezmąconym spokojem Kazik, udając, że szuka czegoś i wertując leżące w nieładzie papiery pod taboretem. – Bardzo proszę. To od załogi Pogorii dla Waszej Królewskiej Wysokości, na pamiątkę naszego spotkania.
Taką (mniej więcej) kartkę, dodatkowo ostemplowaną pogoriowymi pieczątkami, otrzymała od nas Jej Królewska Wysokość Księżniczka Aleksandra na kei w Southampton 20 sierpnia 1982 r.
fot. Kazimierz Robak
Wieczorem dowiedzieliśmy się od kapitana, że miejscowa telewizja pokazała (na Darze Młodzieży mieli telewizor) relację ze spotkania księżniczki Aleksandry z załogami żaglowców. Najdłuższą, końcową sekwencją tego reportażu była nasza próba śpiewu przy gitarze w obecności wizytujących żeglarzy oficjeli.
Uczymy się angielskiej wersji hymnu jeszcze przed Southampton (sierpień 1982)
fot. Wojciech Przybyszewski
►Wojciech Przybyszewski◄
2 sierpnia 2023
przypis: Kazimierz Robak
[1] Był to szerokokątny obiektyw Carl Zeiss Jena Flektogon MC, 35 mm, f 2,4-22, z wpustem gwintowanym, pasującym do NRD-owskich aparatów Practica i radzieckich Zenitów. Znam te szczegóły, bo… to był mój obiektyw. Przed akcją na kei wiedziałem, że nie będę miał szans robić zdjęć, dlatego obiektyw pożyczyłem. Komu? Tego moja pamięć nie utrwaliła, gdyż na widok upadającego na beton sprzętu – wówczas kosztownego i niemal nie do zdobycia – dusza we mnie zawyła z żalu i rozpaczy, by natychmiast oniemieć z zachwytu na widok cudu uczynionego przez Anioła Ochroniarza. [KR]