Kazimierz Robak: Rok 1970, 18 września: Jimi Hendrix. 14. Coda: Był z innej planety…

Hendrix przestał być osobą prywatną jeszcze długo przed Woodstockiem. Cokolwiek zrobił, trafiało na czołówki gazet. I nie tylko: na nowo­jors­kiej ulicy zaczepił go facet sprzedający gazetę Czarnych Panter, organizacji, było nie było, rewo­lu­cyj­nej – „No co? Naszej gazety nie kupisz?” Hendrix kupił, a gazeciarz poszedł dalej drąc się: „Jimi Hendrix kupuje nasze gazety! Jimi Hendrix kupuje nasze gazety!”

Waldemar Świerzy (1931-2013): Jimi Hendrix
(1973; plakat; B1: 68 x 98 cm; Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne „RSW Prasa-Książka-Ruch”; druk offsetowy: Państwowe Zakłady Graficzne, Bydgoszcz; nakład: 10300 egz.)

 

Przez pierwsze dwa lata Hendrix dystansował się od kwestii rasowych – dla niego muzyka nie miała koloru skóry, była harmonią kosmosu, którą próbował doścignąć i przetworzyć. Udawało się to jeszcze jakoś w Europie, ale w Stanach – nie.

W 1968 roku, gdy trasa The Experience prowadziła przez Luizjanę, jeden z policjantów – notabene wyz­na­czony do ochrony gwiazdy – widząc, że Hendrix wchodzi do budynku z uwieszoną u jego ramienia białą blondynką, wycelował w niego pistolet wrzeszcząc: „Negr nie ma prawa dotykać tej dziewczyny!”, a dwóch pozostałych mu zawtórowało. Gdy reszta ekipy jakoś spacyfikowała rozwścieczonych ochro­nia­rzy, ci schowali broń, ale na znak protestu opuścili stanowiska i zniknęli.

Najspokojniejszy ze wszystkich był sam Hendrix. „Patrz – powiedział do Pata O’Day, swego impresaria, – pięćdziesiąt lat temu nie miałbym prawa nawet wejść do tego gmachu. A za kolejne pięćdziesiąt lat nikogo takie sprawy nie będą obchodzić”. W swoim dzienniku tego dnia zanotował:

Moglibyśmy zmienić Amerykę nie na linii biali – czarni, a starzy – młodzi. Czy do wyobrażenia jest, że policja z Południa pilnuje m n i e ?

Wpis zakończył podsumowaniem:

Wróciłem do hotelu, najarałem się i kochałem z dupeczką – wysoką południową blondaską.

Fot. Ron Raffaelli

 

Biała publiczność akceptowała Hendrixa bez zastrzeżeń i dzięki niej był najlepiej zarabiającą gwiazdą rocka na świecie. Za to Czarna Ameryka go odrzucała – jego płyt nie grały czarne radia, większość czarnych uważała go za maskotkę dla białych, a na białe koncerty Afroamerykanie nie chadzali. W rodzin­­nym Seattle, gdy zaproszono go do dawnej szkoły, przekonał się, że chociaż wieczorem miał grać na 80-tysięcznym stadionie wyprzedanym do ostatniego miejsca, czarne dzieciaki nie mają pojęcia, kim jest.

Fot. Ron Raffaelli

 

Niecałe trzy tygodnie po Woodstocku, 5 września 1969, miał grać w nowojorskim Harlemie. Najpierw organizacji koncertu nie podjął się najbardziej renomowany teatr Harlemu, Apollo – „bo przylezie za dużo białasów”. Hendrix wystąpił więc na zaimprowizowanej scenie, zamykając zbiorowy koncert nazwany szumnie „Czarnym Woodstockiem”. Gdy zaczynał, widownia zmalała z pięciu tysięcy do dwustu osób, wejście na scenę pierwszego muzyka z zespołu, Mitcha Mitchella, przywitało buczenie za to tylko, że był biały, portorykańską dziewczynę Hendrixa – blondynkę – zwyzywano od białych suk, a na niego samego podczas gry poleciały butelki i jajka. Jeden z dziennikarzy powiedział, że tylko długie wstawki bluesowe zmiękczyły wrogi tłum na tyle, że obyło się bez zamieszek.

 

Charakterystyczny jest opis tego koncertu w Wikipedii umieszczony w haśle „TaharQa and Tunde Ra Aleem”, dotyczącym działalności bliźnia­ków znanych jako The Aleems, występujących wówczas jako The Ghetto Fighters, którzy znali Hendrixa jeszcze z wczesnych lat 60-tych, dziś uważanych za najwy­bit­niej­sze oso­bo­wości muzyczne tamtych czasów w Harlemie, prekursorów nowojorskiego hip-hopu.

Wrzesień 1969: J.H., The Aleems i Fayne Pridgon

 

Wikipedia:

Koncert miał być sfilmowany profesjonalnie, ale osoba, której za to zapłacono, nie miała pojęcia, jak wielką gwiazdą był Jimi i na koniec koncertu zabrakło jej taśmy. Starczyło tylko na kilka sekund filmu, zanim Jimi rozpoczął występ. Wszystko, co zostało na taśmach z tej nocy, to sekun­dy podczas których Jimi podłącza się do wzmacniaczy, zdjęcia wykonane przez nielicznych pro­fes­jonalnych fotografów oraz straszliwie zniekształcone nagranie dźwiękowe, na którym ledwo co słychać.

Z pominięciem dzisiejszej poprawności politycznej, wpis ten trzeba odczytać tak: osoba z kamerą (można spokojnie założyć, że czarna) w życiu nie słyszała nazwiska największej gwiazdy rocka, bo to był rock białych, a „nieliczni fotografowie”, to kilku amatorów z widowni – biali zawo­dow­cy pojawiając się w nocy w Harlemie ryzykowaliby życiem, zaś czarnych to nie obchodziło.

 

 

Im bliższa była data 9 grudnia 1969, tym bardziej zestresowany był Hendrix: w tym dniu czekała go w Toronto rozprawa za posiadanie heroiny, znalezionej 3 maja 1969 na lotnisku w jego bagażu – na domiar złego na fiolce były wyraźne ślady haszyszu, co wykazano podczas analizy laboratoryjnej. Werdykt „winny” niósł grozę odsiadki nawet dwudziestoletniej. Trudno się dziwić, że muzyk panikował coraz bardziej.

Rockmani nie mieli dobrej passy w rozgrywkach z policją. W Anglii za posiadanie narkotyków sądzeni byli Beatlesi. Mick Jagger i Keith Richards z sali sądowej zostali odprowadzeni do więzienia; siedzieli co prawda niedługo – bo sprawie szybko założono rewizję, po artykule „Z toporem na motyle”, który zyskał spory oddźwięk – ale groźba spędzenia długiego czasu za kratami był realna i obu Stonesom, pakowanym w kajdankach do karetki więziennej, wyraźnie nie było do śmiechu. Po drugiej stronie Oceanu zakaz wjazdu do USA miał John Lennon, Mick i Keith, a celnicy i straże graniczne urządzały istne obławy na wszystkie osobistości ze świata rocka, co prasa nazwała „kontruderzerzeniem establishmentu”. Nauczony doświadczeniem Mitch Mitchell sprawił sobie nawet na podróże specjalny garnitur: bez kieszeni.

 

W Toronto, 7 grudnia na lotnisku , zatrzymano Hendrixa po raz drugi: przez całą noc siedział w areszcie, by usłyszeć, że lek znaleziony w futerale jego gitary był legalny i policja odstąpiła od oskarżenia.

W sądzie pojawił się w ciemnym, stonowanym ubraniu. Zeznawał jako pierwszy i za podstawę obrony przyjął szczerość, choćby tylko pozorną. Nie wypierał się narkotyków, ale zapewniał, że już z tego wyrósł, że walczy z nałogiem i ograniczył branie już prawie do zera. Mimo wszystko miał słaby punkt wyjścia, bo musiał przekonać dwanaścioro przysięgłych, że fiolka znaleziona głęboko w bagażu, dostała się tam przypadkiem, a on nie wiedział, co zawiera.

Dużą, a jak się później okazało – największą, wagę miało zeznanie Sharon Lawrence, reporterki UPI z Los Angeles, od dawna zaprzyjaźnionej z Hendrixem. Zeznała pod przysięgą, że przebywała w pokoju hotelowym Hendrixa i była naocznym świadkiem wręczenia mu tej właśnie fiolki przez jakąś fankę, która powiedziała, że to lekarstwo na przeziębienie. Na pytanie sądu, czy zawsze ma taką pamięć do szczegó­łów, odpowiedziała krótko: „W moim fachu z tego się żyje”.

O tym, że muzycy zasypywani są przez fanów gradem prezentów, wśród których nierzadko znajdują się narkotyki, przekonywał sąd Chas Chandler, który przyleciał z Londynu, by zeznawać jako świadek.

Proces trwał trzy dni. Ostatniego dnia, po ośmiogodzinnych obradach – co znaczyło, że nawet Sharon Lawrence nie była dość przekonywująca – przewodniczący ławy przysięgłych wydał werdykt: Niewinny.

Hendrix, po najdłuższych ośmiu godzinach w swoim życiu, w momencie ogłaszania wyroku wyglądał jakby właśnie wyszedł z wraku samolotu.

Reporterom przed salą sądową powiedział, że czuje się jak nowonarodzony. Tego samego dnia odleciał do Nowego Jorku, gdzie do nieprzytomności ukamienował się haszyszem.

 

Melinda Merryweather (dyrektorka artystyczna filmu Rainbow Bridge[1]):

Terrain była bardzo interesującą kobietą i Jimi o niej usłyszał. Miała 300-stronicową książkę z muzyką Jimiego przekodowaną na wibracje kolorów, a ona sama zajmowała się terapią barwami i muzyką. […]

Październik 1968, Maui, Hawaje: J.H. i Melinda Merriweather

Prawdopodobnie był to rok 1969 lub początek 1970. Jimi jakoś skontaktował się z Terrain, bo usłyszał, że dekoduje jego muzykę… każda nuta ma kolor, a wszystkie kolory mają przypisane różne właściwości lecznicze. Zdaje mi się, że do tej korelacji kolorów i nut włączyli też Beethovena. Jimi był tym bardzo zainteresowany i najpierw zapisywał kolory, a następnie zamieniał je w nuty. Powiedział Terrain, że pochodzi z innej planety położonej w pobliżu pasa asteroidów niedaleko Marsa.

Jimi Hendrix (1942-1970): Doliny Neptuna
(akwarela, użyta na okładce płyty wydanej w 2010 r. pod tym samym tytułem; utwór „Valleys of Neptune” został nagrany między 23 września 1969 a 15 maja 1970;
w sprzedaży jako wydruk giclée na papierze; 66 x 86,4 cm)

 

Bliźniacy The Aleems, w książce wydanej w roku 2014, ujęli to zupełnie inaczej, nie tyle – moim zdaniem – relacjonując, co budując, w charak­te­rys­tycznym dla siebie emfatycznym stylu, legendę „my i Jimi Hendrix”:

Dzięki specyficznym częstotliwościom dźwiękowym Jimi był w stanie przywoływać i tworzyć widocz­ne muzyczne istoty z eterycznego świata dźwięku. Te byty muzyczne okrążały i otaczały pokój żywymi kolorami i tonami. Wydawało się, że Jimi w sposób nadprzyrodzony komunikuje się z tymi istotami. […]
Jimi powiedział Arthurowi i mnie: „Jeśli podczas słuchania pewnych utworów, które stworzyłem, przyjęte zostanie LSD, reakcja będzie równoważna z użyciem okularów 3D, aby w pełni doświad­czyć efektów trójwy­mia­rowego filmu”. Powiedział też: „Kiedy jestem pod wpływem LSD i tworzę muzykę, różne ukryte tony, które istnieją w dźwięku, zamanifestują się w continuum”.

Ilustracje z książki: Tunde-Ra Aleem i TaharQa Aleem – Ghetto Fighters in Harlem World.
O ile pierwsza jeszcze jakoś ujdzie, druga spełnia wszelkie wymogi bazarowego kiczu.

 

 

Narkotyki i alkohol powodowały nie tylko wywoływanie muzycznych bytów z eterycznego świata dźwięku, ale miały również działanie odwrotne: znikanie konkretnych osób z fizycznej przestrzeni otaczającej Hendrixa.

Jeszcze przed Woodstockiem ze współpracy z nim zrezygnował Chas Chandler, jedyna osoba, która potrafiła zmusić go do dyscypliny twórczej.

24 stycznia 1967, Londyn, Marquee Club: Chas Chandler i J. H.
Fot. Jan Olofsson/Redferns

 

Chandler, pytany o przyczyny rozstania, odpowiadał z klasą i bardzo oględnie. Mówił, że współpraca z Jimim stała się trudna, bo upiera się on przy własnych pomysłach, a obaj mają różne koncepcje artystycz­nej twórczości i produkcji nagraniowej. Że to rozejście jest przejściowe, że mają w planach dalszą współ­pra­cę, że nic nie jest wykluczone.

Po latach dopiero Chandler przyzna, że Hendrix, wiecznie na haju, był kompletnie niesterowalny i dał – bardzo lekko – do zrozumienia, że Jimi dostał się pod „inne wpływy”.

 

A Hendrix wpadł w spiralę. Legendy krążyły o tym, że na Festiwalu Woodstock wystąpił po czterech kolejnych nieprzespanych nocach, napędzany ziołami i chemią.

W wywiadach coraz częściej skarżył się na zmęczenie, znużenie i wyczerpanie. Koncerty nie dawały mu już żadnej radości: „Na początku to była zabawa, teraz jest mordęga” – mówił. Narzekał, że koncertowa publiczność nie rozumie jego muzyki, że chce tylko grepsów i ogranych przebojów, których on ma już po dziurki w nosie.

Tymczasem Michael Jeffery – impresario, który nie odpuścił, tak jak Chandler – pędził go z koncertu na koncert, bo słowo „trasa” znaczyło „pieniądze”, a tych, mimo zarabianych milionów, było ciągle mało.

Londyn, 1967: Michael Jeffery, Chas Chandler i J. H.

 

Hendrix chwytał się szkolnych sposobów, by się z tego wyłgać – z leczenia lekko skaleczonej na Hawa­jach nogi zrobił dwutygodniową rekonwalescencję udając, że nie może chodzić, a jego personel kupował mu tony bandaży i opatrunków. Skaleczenia zdarzały się jednak rzadko, więc Hendrix grał, ale pił i brał.

 

Pić, co zgodnie stwierdzali wszyscy świadkowie, nie umiał: alkohol wywoływał u niego ataki furii, co kończyło się demolką pomieszczeń, niekontrolowaną agresją i rękoczynami wobec wszystkich w pobliżu, najczęściej dziewczyn.

Inne używki dawno już przestały być źródłem odlotu i drzwiami do innego świata. Ich brak wywoływał najstraszniejszą zmorę: głód narkotykowy, którego zaspokojenie stało się wykańczającym nałogiem.

 

W nowojorskiej Madison Square Garden, 28 stycznia 1970, Hendrix w połowie drugiego utworu usiadł przed wzmacniaczami i zapanowała cisza, która – jak powiedział później Johnny Winter obecny na kon­cer­cie – była straszniejsza niż cokolwiek innego. Następnie wyprowadzono go za kulisy.

Podczas koncertów tracił cierpliwość i przestawał panować nad tym, co mówi: gdy 17 lipca 1970 na sta­dio­nie Downing na Randall’s Island w Nowym Jorku zawodziła aparatura i zebrana publiczność buczała i gwizdała, Hendrix zakończył występ słowami:

– Fuck you, and good night.

 

W Seattle, 26 lipca 1970, zdenerwowała go rzucona na scenę poduszka. Tydzień wcześniej Janis Joplin podobną poduszkę podniosła, podpi­sała i odrzuciła na widownię. Hendrix poduszkę kopnął, pokazał widowni – a byli wśród niej jego koledzy z lat młodości, rodzina i nauczy­ciele – środkowy palec i na parę minut wyszedł za kulisy. Tym razem nie było ciszy, tylko długa solówka perkusji i basu, ale niesmak pozostał.

 

Nie wszystko jednak było tak pogmatwane. W Nowym Jorku 26 sierpnia odbyło się inauguracyjne party nowego studia nagraniowego: Electric Lady Studio, w którym Hendrix pracował już od trzech kwarta­łów, zostało wreszcie udostępnione artystom z zewnątrz. Z ekonomicznego punktu widzenia studio było studnią bez dna, ale prócz prestiżu dawało Hendrixowi ogromną radość i nadzieję na to, że będzie w nim mógł wreszcie tworzyć taką muzykę, jaka krążyła w jego umyśle.

Nowy Jork, 52 W 8th Street: Electric Lady Studio

 

Drugim jaśniejszym punktem wydaje się (bo nie wszyscy co do tego są zgodni) zamiar zerwania współ­pracy z Michaelem Jeffery, co oznacza­łoby wyprzęgnięcie się z kieratu koncertów. Jak spłacać gigantyczne długi, które zaciągnięte zostały na budowę studia – o tym prawdo­po­dob­nie Hendrix nie myślał; najważniejszy dla niego był czas, który chciał mieć na komponowanie, grę i nagrania.

30 lipca 1968, Haleakala, Olinda, Maui, HI

 

Zanim jednak miał nadejść pierwszy dzień wolności, obowiązywał wciąż kalendarz koncertowy.

Z końcem sierpnia 1970 roku Hendrix rozpoczął tournée po Europie.

„Koło się zamknęło: jestem znów tu, skąd zacząłem” – powiedział po przylocie do Londynu dzien­ni­ka­rzowi Melody Makera i przedstawił swoje plany na przyszłość: duży zespół, dla którego pisałby muzykę malującą obrazy Ziemi i Kosmosu, by móc zabierać słuchających w podróż.

Podobają mi się Strauss i Wagner – ci goście są dobrzy i myślę, że na nich oprę podstawę mojej muzyki. Mam w głowie melodie i riffy. Potrafię je zanucić. Słyszę linie melo­dycz­ne, linie basu – więcej, niż mógłbym sam zagrać na gitarze. Z większym zespołem nie będę już tak dużo grał. Chcę, by inni muzycy grali moje partie, a ja chcę być dobrym kompozy­torem. Jeszcze nie wiem, w którą pójdę stronę, ale dojdę do tego. I nie będę już tyle koncertować, bo chcę rozwi­jać dźwięk, a później połączyć go z filmem. To takie fascynujące: kompozycja audio­wi­zu­al­na, a ty siadasz, wpinasz się w nią i bierzesz ją przez oczy i uszy.
Jestem szczęśliwy. Będzie dobrze
.

 

Carlos Santana:

Jimi Hendrix był osobą, która poszerzyła granice głębi i głośności. To tak, jakby zamiast oglądać czarno-biały film na małym ekranie, przejść na CinemaScope z wielowymiarowym pano­ra­micz­nym ekranem 3D. Jimi Hendrix, bardziej niż ktokolwiek inny, stworzył nowy świat dźwięku.

 

Ale na razie trzeba było koncertować.

Trasa zaczęła się od festiwalu na wyspie Wight, dokąd zjechało ponad 600 tysięcy widzów. Hendrix wystąpił 31 sierpnia 1970 rano, a towarzyszyli mu Mitch Mitchell na perkusji i Billy Cox na basie.

Richie Havens, który znał Hendrixa jeszcze z dawnych nowojorskich czasów, był przerażony:

Wyglądał, jakby nie spał od wielu dni i na to się skarżył: mówił, że sen odbierają mu myśli o menadżerach i prawnikach.

Występ był sukcesem, choć w głośnikach co jakiś czas odzywały się rozmowy prowadzone na ukaefkach, a ostatni utwór został przerwany przez strażaków, bo od racy zapalił się dach nad sceną.

Później była Szwecja, Dania i Niemcy. I – niestety – nie było dużo lepiej niż w Stanach. Wypalenie Hendrixa było wyraźne.

W Sztokholmie, 1 września 1970, obyło się bez sensacji, ale dzień później w Aarhus wytrzymał na scenie niecałe pół godziny, wyszedł do garderoby i tam upadł – organizatorzy przerwali koncert, a trzem tysią­com widzów zwrócili pieniądze.

Za to następnego dnia w Kopenhadze, mimo że początkowo chciał odwołać imprezę, dał jeden z najlep­szych swoich koncertów.

3 września 1970, Kopenhaga

 

Występ w Berlinie, 4 września 1970, jeden z krytyków skwitował: „Gra, jakby był pijany”, zaś Hendrix na pytanie reportera, czy ma katar, odpowiedział: „Nie, to od wciągania nosem”.

 

Ostatni koncert tej trasy zaplanowano  na wyspie Fehmarn, 6 września 1970, w ramach Love and Peace Festival. Impreza ściągnęła europej­skich Hell’s Angels, a widownia – gdzie raz po raz wybuchały zamieszki z policją – przyjęła Hendrixa okrzykami „Go home!” i buczeniem.

– Pierdolę to, czy buczycie, czy nie, byle byście buczeli w tonacji – powiedział Hendrix.

6 września 1970, wyspa Fehmarn

 

Po koncercie, na który złożyło się 13 utworów, natychmiast wsiadł do helikoptera i opuścił wyspę. Chwilę później Hell’s Angels spalili do gruntu scenę i sąsiadujące z nią przybudówki.

Kilka godzin później Hendrix dotarł do Londynu.

 

Rozmowa z Jane de Mendelssohn (wywiad dla International Times, 1969):

Jane: A śmierć? Niepokoi Cię?

Jimi: Nie, wcale. Tędy tylko przechodzimy […] Twoje ciało jest tylko fizycznym pojazdem, żeby przenosić cię z jednego miejsca do drugiego, bez kłopotów. Więc jesteś wrzucona w to ciało i musisz o nie dbać, pielęgnować, chronić i tak dalej – ale nawet to ciało się zużywa i wtedy wchodzisz w wiele innych, dużo więk­szych scenerii. To jest tylko taka dziecięca zabawa – w dorosłych. […] Ludzie, którzy boją się śmierci – to typowy przypadek zagubienia. To dlatego świat się dzisiaj spieprzył: ludzie bazują za bardzo na tym, co widzą, a nie na tym, co czują.

 

 

Jimi Hendrix zmarł 18 września 1970 roku, dwa miesiące i dziewięć dni przed swymi 28. urodzinami.

 

Monika Dannemann, która była razem z nim w pokoju, zeznała, że gdy mniej więcej kwadrans po dzie­sią­tej rano wychodziła po papierosy, Hendrix spał. Kiedy wróciła, około jedenastej, był nieprzy­tomny, więc wezwała pogotowie. Zmieniała później zeznanie tyle razy, że jej relacja jest mało wiarygodna, ale wszystkie dokumenty są zgodne: karetka pogotowia przybyła o 11:27, gdy Hendrix był już martwy. W akcie zgonu jako godzinę zejścia podano 12:45.

 

Johnny Winter:

[kiedy już wejdziesz na szczyt,] wszyscy mają wrażenie, że cię znają, a to może oznaczać samot­ność. Jimi nie miał nikogo, kto zaopie­ko­wałby się Jimim – i to było jednym z głównych proble­mów. Wszyscy od niego czegoś chcieli. Ale szkoda też, że sam Jimi nie dbał o Jimiego.

Gdyby tylko był przy nim ktoś, kto by powiedział: „Hej, stary, połóż się na trochę w szpitalu, odstaw prochy, pomyśl o tym, co chcesz w życiu robić”, to by zmieniło sytuację. Ale w tamtych czasach narkotyki uważano za coś dobrego, a Jimiego uważano za króla tego całego kramu: Jimi i Janis byli królem i królową kultury narkotykowej.

Ich śmierć była niemal koniecznością, bo nie może istnieć kultura oparta na narkotykach. Pod koniec, za każdym razem kiedy go widzia­łem, był w coraz głębszej depresji. I to się chyba musiało skończyć tak, jak się skończyło.

Wrzesień 1970, Londyn: Jedno z ostatnich zdjęć Hendrixa. Obok: Monika Dannemann

 

Dopiero później wypłynęło, że Dannemann przed pogotowiem ściągnęła Erica Burdona, byłego wokalistę Animalsów, który mieszkał w pobliżu. Burdon potwierdził, że gdy przyszedł, Hendrix już nie żył, a on – spodziewając się nalotu policji – pomógł oczyścić mieszkanie z zakazanych prawem substancji.

Przy okazji Burdon znalazł kartkę z wierszem „The Story of Life”, który Hendrix napisał poprzedniego dnia, i uznał to za list pożegnalny. Kilka dni później udzielił prasie wywiadu, w którym śmierć Hendrixa nazwał samobójczą. Wkrótce wycofał się z tego twierdzenia, ale wątpliwości pozostały, zwłaszcza gdy wyszło na jaw, jakie odszkodowanie miała dostać wytwórnia płytowa w razie zgonu artysty – z wyłączeniem samobójstwa.

 

Pogrzeb odbył się 1 października 1970 w USA, na cmentarzu Greenwood w Renton, WA, 18 kilometrów od Seattle.

 

Jimi Hendrix:

To zabawne, jak większość ludzi kocha zmarłych. Dopiero po śmierci dają ci prawo do życia. Musisz umrzeć, zanim uznają, że jesteś coś wart.
Kiedy umrę, nie zamierzam mieć pogrzebu, będę miał jam session. I znając mnie, prawdo­po­dob­nie się upiję na własnym pogrzebie. I każę im grać wszystko to, co muzycznie zrobiłem w życiu – i wszystko, co najbardziej lubiłem grać . Muzyka będzie grana głośno i to będzie nasza muzyka.
Nie chcę żadnych piosenek Beatlesów, ale będzie kilka kawałków Eddiego Cochrana i całe mnóstwo bluesa. Roland Kirk tam będzie i postaram się ściągnąć Milesa Davisa, jeśli zechce dołączyć. Dla czegoś takiego nawet warto umrzeć – tylko dla takiego pogrzebu.

 

Fot. Ron Raffaelli

 

PS.

Żądania wznowienia śledztwa w sprawie przyczyn śmierci Hendrixa wnoszono kilka razy. Scotland Yard podjął je raz, ale ponieważ rezultaty się potwier­dziły, kolejne prośby były odrzucane.

Około w roku 2009 wokół śmierci Hendrixa znów zrobiło się głośno, a to za sprawą książki[2], którą napisał James „Tappy” Wright – zawodowy roadie, czyli szef trasy gwiazd takich jak The Animals, Ike i Tina Turner, Little Richard, Herman’s HermitsThe Jimi Hendrix Experience.

Otóż Tappy oświadczył ni mniej ni więcej, że w lutym 1973 roku pijany Michael Jeffery wyznał mu, że wyprawił Jimiego na tamten świat, gdyż żywy Hendrix chciał jego – menadżera – wyrzucić z roboty, a martwy – stanowił źródło nieprzerwanych dochodów.

Zwolniony z obietnicy dochowania sekretu przez śmierć Jeffery’ego, Tappy teraz, po 36 latach (Jeffery zginął w wypadku lotniczym 5 marca… 1973 roku!), czuje się w obowiązku przekazać swym czytelni­kom prawdę i tylko prawdę, amen (to nie żart: książka Tappy’ego naprawdę kończy się tym słowem).

Kampania reklamowa wydawcy tych zwierzeń polegała na zorganizowaniu mnóstwa wywiadów praso­wych, w których Tappy rozciekawiał czytelników i zachęcał do nabycia swego produktu.

Relacja Tappy’ego jest z serii opowieści lokai, którzy z pełną powagą twierdzą, że bez nich Newton nie wpadłby nigdy na pomysł prawa ciążenia, a królowa Anglii nie byłaby królową. Historie Tappy’ego można po kolei tytułować: „Jak Animalsi nie wykonaliby ‘Domu Wschodzącego Słońca’ beze mnie”, „Jak dzięki mnie zaistniał Jimi Hendrix” itd. Oczywiście nie ma w takim podejściu nic złego, zwłaszcza gdy pamiętamy, że punkt widzenia jest określany przez punkt siedzenia i zwłaszcza dziś, gdy Internet aż roi się od wyznań kucharek i maglarzy, bo pisać każdy może. Tappy wpisuje się doskonale w ten nurt, bo oprócz tego, że prowadził ciekawe życie, jest prymitywem i pros­takiem – i takie też są jego opowieści, a zapisujący jego zwierzenia Rod Weinberg nie chciał, a może nie umiał, dodać im nawet krzty lekkości czy sznytu.

Jest w nich, rzecz jasna, wiele ciekawostek i smaczków, ale podlane są takim sosem, że – ja przynajmniej – czytałem to z grymasem niesmaku. Tappy, który chwali się, że podczas tournee Animalsów po Polsce poderwał, zakochał się, a potem ożenił z „polską księżniczką” (która oczywiście później się z nim rozwiodła), nie był nawet w stanie nauczyć się poprawnej pisowni imienia swej ukochanej (przez jakiś czas) żony, pisząc o niej „Malgozata” ani nazwiska rodowego jej ojca. Drobiażdżek, ktoś powie; może, ale znaczący, wszak nie bez przyczyny mówi się, że diabeł śpi w szczegółach.

Nie mnie, oczywiście, oceniać, prawdziwość tych wszystkich historii, choć w jednym miejscu to prawo sobie przyznaję: Tappy, opowiadając o Polsce, którą zobaczył towarzysząc Animalsom, po prostu opo­wia­da stereotypowe głupstwa.

Opowieść Tappy’ego o tym, jak pijany Michael Jeffery, niedługo przed śmiercią w wypadku lotniczym, opowiedział mu, jak to zamordował Jimiego Hendrixa, uważam za skrajnie niewiarygodną. Znalazła się w książce Tappy’ego z prostej przyczyny, dzięki której żyją wszystkie brukowce (zwane teraz elegancko, bo z angielska, „tabloidami”): nic tak nie ożywia gazety, jak świeży trup na pierwszej stronie. A skoro do tego jest to trup Hendrixa (zaś ogłoszony mordercą facet nie żyje i jego bliscy również) – sprawa jest, dla mnie przynajmniej, oczywista i nie ma co się w niej dalej babrać.

Jeśli ktoś chce się przekonać, potwierdzić lub zaprze­czyć, polecam lekturę; z czystym sumieniem, bo uważam, że czytać należy nie tylko arcydzieła ale i kicze, gdyż to rozszerza skalę wartości.

 

 

Jimi Hendrix

The Story Of Life

The story of Jesus
So easy to explain
After they crucified him,
A woman, she claimed his name
The story of Jesus
The whole Bible knows
Went all across the desert
And in the middle, he found a rose

There should be no questions
There should be no lies
He was married ever happily after
All the tears we cry
No use in arguing
All the use to the man that moans
When each man falls in battle
His soul it has to roam
Angles of heaven
Flying saucers to some,
Made easter Sunday
The name of the rising sun

The story is written
By so many people who dared,
To lay down the truth
To so very many who cared
To carry the cross

Of Jesus and beyond
We will guide the light
This time with a woman in our arms
We as men
Can’t explain the reason why
The woman’s always mentioned
At the moment that we die
All we know
Is God is by our side,
And he says the word
So easy yet so hard

I wish not to be alone,
So I must respect my other heart
Oh, the story
Of Jesus is the story
Of you and me
No use in feeling lonely,
I am searching to be free

The story
Of life is quicker
Than the wink of an eye
The story of love
Is hello and goodbye
Until we meet again

Waldemar Świerzy (1931-2013): Jimi Hendrix, blue style.
(1974; plakat; B1: 68 x 98 cm; Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne „RSW Prasa-Książka-Ruch”; druk offsetowy: Państwowe Zakłady Graficzne, Bydgoszcz; nakład: 4500 egz.)

 


[1] Rainbow Bridge. Reż. Chuck Wein. Zdjęcia: Vilis Lapenieks i Alan Stensvold. Prod. Barry De Prendergast i Michael Jeffery. USA, 1972. 108 min. / 137 min. DVD. Wystąpili: Jimi Hendrix, Bob Amacker, Baron Bingen i in. Film quasi-dokumentalny o artys­tach uczestniczących w spotkaniu „New Age” w Maui na Hawajach w 1970. Ścieżką dźwiękową są utwory Hendrixa nagrane 30 lipca 1970 podczas koncertu w Haleakala Center, Olinda, Maui.

[2] Wright, “Tappy” James & Rod Weinberg. Rock roadie : backstage and confidential with Hendrix, Elvis, The Animals, Tina Turner, and an all-star cast. London, U.K. : JR Books, 2009.


 

Kazimierz Robak
18 września 2019

 


 

Rok 1967 i wcześniej: Jimi Hendrix w Monterey.

►► 1. „Wild Thing” (27 czerwca 2019)

►► 2. Jimi w Londynie (4 lipca 2019)

►► 3. Instrument w drzazgi (11 lipca 2019)

►► 4. Płonąca gitara (18 lipca 2019)

►► 5. Powiększenie (25 lipca 2019)

►► 6. The Troggs (1 sierpnia 2019)

Rok 1967 i dalej: Jimi Hendrix po Monterey.

►► 7. Z górki, ale pod górę (8 sierpnia 2019)

►► 8. The Monkees (15 sierpnia 2019)

►► 9. 50 lat temu (18 sierpnia 2019)

►► 10. Zenon Szostak: Hendrix a sprawa polska (22 sierpnia 2019)

Rok 1967 i dalej: Jimi Hendrix – igranie z ogniem.

►► 11. Ta pierwsza (29 sierpnia 2019)

►► 12. Druga i trzecia (5 września 2019)

►► 13. Czwarta, której nie było (12 września 2019)

Rok 1970, 18 września: Jimi Hendrix.

►► 14. Coda: Był z innej planety… (18 września 2019)

 


► Periplus – powrót na Stronę Główną